5 lat po katastrofie w Chapecoense dalej przeżywają tragedię. "Nikt nie wie, kiedy ten koszmar się skończy"

5 lat po katastrofie w Chapecoense dalej przeżywają tragedię. "Nikt nie wie, kiedy ten koszmar się skończy"
A. Ricardo/shutterstock.com
Po ponad pięciu latach dramat Chapecoense wciąż rozgrywa się w domach, na salach sądowych, a także na boisku piłkarskim. To nie była tylko straszna, możliwa do uniknięcia katastrofa, ale tragedia, która jeszcze się nie zakończyła.
Alan Ruschel spełnił swoje marzenie o zostaniu profesjonalnym piłkarzem dwukrotnie: kiedy zadebiutował w Juventude jako nastolatek w 2008 roku, a następnie, dziewięć lat później, kiedy zagrał dla Chapecoense przeciwko Barcelonie w meczu towarzyskim na Camp Nou. Tego wieczoru Ruschel zszedł z boiska przy owacji na stojąco 65 000 kibiców. Zaledwie dziewięć miesięcy wcześniej, 28 listopada 2016 roku, był jednym z zaledwie trzech graczy Chapecoense, którzy przeżyli katastrofę lotniczą, w której zginęło 71 osób.
Dalsza część tekstu pod wideo

Przesiadka uratowała życie

Chape podróżowało do Kolumbii, aby zagrać przeciwko Atletico Nacional w finale Copa Sudamericana. To miał być największy mecz w historii klubu, ale ich radość zamieniła się w koszmar. Samolot rozbił się w drodze do stolicy kraju Medellin. Śmierć poniosło 19 zawodników, 20 dziennikarzy, 14 członków sztabu trenerskiego, siedmiu członków załogi, dziewięciu działaczy klubowych i dwóch gości. Przeżyło tylko sześć osób: trzech piłkarzy, jeden dziennikarz i dwóch członków załogi. Ruschel był jednym ze szczęśliwie uratowanych.
- Pamiętam wszystko, co się stało. Bawiliśmy się na lotnisku przed lotem. W samolocie jacyś faceci słuchali pagody, śpiewali, grali w karty. Obok mnie siedział ktoś, kogo nie znałem, więc Jackson Follman (o nim za chwilę - red.) zaprosił mnie, żebym usiadł obok niego w środku samolotu. To mi uratowało życie. Dziękuję za to Bogu. Żyję dzięki Follmanowi - opowiada.
Kiedy Ruschel opowiada o wypadku, nie potrafi ukryć swoich emocji. Jako osoba głęboko religijna twierdzi, że nie do niego należy zrozumienie, dlaczego przeżył. Podwija rękaw i pokazuje tatuaż: "Serce człowieka obmyśla jego drogę, lecz Pan kieruje jego krokami" - to cytat z Księgi Przysłów 16:9.
- Nie próbuję zrozumieć, dlaczego przeżyłem katastrofę - mówi.
W szpitalu po wypadku Ruschel otrzymał dwie straszne wiadomości. Po pierwsze, że zginęli koledzy z drużyny, którzy byli częścią jego życia. Po drugie, że będzie miał problemy z chodzeniem i prawie na pewno nie zdoła wznowić kariery piłkarza. Postanowił udowodnić, że prognozy są błędne. Miał gwoździe w plecach. Po kilku miesiącach już chodził, potem wyzwaniem było rozpoczęcie biegania, a następnie myślenie o ponownym graniu w piłkę. Pierwszy mecz Ruschela po powrocie to ten przeciwko Barcelonie. Gdy stał na murawie na Camp Nou, czuł wdzięczność, że żyje, a ta chwila dała mu możliwość podtrzymania pamięci o swoich towarzyszach.

Ballada o nadziei

Pięć lat po tym, jak znajdował się w samolocie, który spadał na ziemię, otoczony przez kolegów z drużyny, modlących się i wołających o ratunek, Jackson Follmann bierze gitarę, gra na niej i śpiewa Tocando em Frente, czyli "Idąc dalej". Ręce, które kiedyś tak dobrze służyły Follmanowi-bramkarzowi, teraz znajdują swój wyraz w muzyce. Romantyczne ballady country uspokajały go podczas 56 dni w szpitalu w 2016 roku, gdy leżał po operacji amputacji prawej nogi.
Śpiew i gra na gitarze były kluczem powrotu do zdrowia. Wygrał brazylijski program wyławiający talenty, PopStar. Stał się symbolem przetrwania. Prowadzi wykłady o swoich doświadczeniach i pisze książkę. Publicznie nosi krótkie spodenki, aby pokazać, że utrata kończyny nie ogranicza go. Kiedy rozmawia przez Zooma ze swojego nowego domu w Sao Paulo, ma na sobie czapkę z daszkiem z motywem protezy nogi.
- Nigdy nie próbowałem się ukrywać, chcę żyć normalnie - przekonuje.
Jak w piosence, “idzie dalej”. Uśmiechając się i mówiąc tak pozytywnie, 29-letni Follman jest niezwykłym uosobieniem odporności psychicznej. To, że w ogóle może chodzić, musi być niezwykłe, biorąc pod uwagę fakt, że lekarze powiedzieli mu, że do końca życia będzie uwięziony na wózku inwalidzkim. Jego lewa noga również została potwornie zmiażdżona, gdy wyciągnięto go z wraku.

Drużyna na dnie

Neto, środkowy obrońca o świetnych warunkach fizycznych, był częścią niezwykłego pasma sukcesów. Przeżywał wspaniałe dni. Dwumecz finałowy o Copa Sudamericana miał być dla niego największym sportowym wydarzeniem w karierze. Miał tak wiele do zaoferowania. A potem zgasły światła i bez żadnego ostrzeżenia samolot zaczął spadać z nieba. Próby zachowania spokoju stały się niemożliwe, gdy zobaczył, jak stewardesa gorączkowo zapina pasy, a pilot nic nie mówił. Neto siedział w ciemności i modlił się do Jezusa aż do momentu uderzenia.
Kiedy wybudził się ze śpiączki na intensywnej terapii, założył, że został ranny w meczu i stracił przytomność. Dopiero gdy zdał sobie sprawę z rozległości swoich ran, uszkodzenia kręgosłupa, więzadeł kolanowych, ucha zwisającego na skórze, straszna prawda stała się dla niego oczywista. Próbował kontynuować karierę, ale ból okazał się silniejszy. W zeszłym roku klub powierzył mu rolę "superintendenta", działającego jako dyrektor techniczny. Cieszył się z nowej funkcji, ale przyniosła mu ona tylko smutek.
Ponad dwa tygodnie temu potwierdzono spadek klubu z najwyższej ligi. Po jednym zwycięstwie w 34 meczach to sezon całkowitego rozczarowania. Dramat jednak trwa. Klub ma 20 milionów euro długu, co jest dużym obciążeniem dla małej drużyny z prowincji. Neto przypisuje około jednej czwartej tego bezpośrednio tragedii, ale mówi, że to utrata nadziei w “Chape” boli najbardziej.
- Straciliśmy ludzi, którzy najlepiej wiedzieli, jak działał klub. Wśród ofiar znaleźli się trenerzy i dyrektorzy, inżynierowie i inni pracownicy, a także 20 dziennikarzy.

Przeżywają tragedię na nowo

Nie tylko Chapecoense znajduje się w tarapatach. Pięć lat po katastrofie, która pozostawiła przyjaciół Ruschela, Neto i Follmana rozrzuconych na zboczu góry w Kolumbii, poruszanie się naprzód jest niemożliwe dla tak wielu rodzin, których życie zmieniło się na zawsze tamtej listopadowej nocy. Większość krewnych ofiar nie może przekazać wielu pozytywnych historii. Nadal są pogrążeni w żałobie, osamotnieni w walce o sprawiedliwość.
Dochodzą swoich praw na różnych drogach. Są podzieleni na kilka grup, mają osobnych prawników. Ich żal został spotęgowany niekończącym się koszmarem walki o odszkodowanie, splątanym siecią trybunałów, roszczeń ubezpieczeniowych, międzynarodowych spraw sądowych i dochodzeń parlamentarnych, która nadal zbiera straszliwe żniwo w ludziach.
W październiku 2018 r. niektórzy przyjęli “pomoc humanitarną” od tokijskiej firmy ubezpieczeniowej z wypłatami w wysokości ok. 200 tys. euro. Otrzymanie tej sumy zależało od zrzeczenia się wszelkich innych roszczeń. W zeszłym miesiącu brazylijski sąd pracy orzekł, że Chapecoense powinno zapłacić jednej z wdów piłkarza ok. 14 mln reali, czyli prawie 2 mln euro. Klub jednak złożył dwie apelacje i oczekuje się, że złoży kolejne. Ugody nie zawarto.
Niektórzy starają się nie żywić głębokiej urazy do Chapecoense, ale i oni pekąją, obserwując, jak klub podpisuje kontrakty z nowymi graczami i pogrąża się w długach, gdy rodziny walczą w sądzie. W listopadzie 2019 r. powołano parlamentarną komisję śledczą w celu zbadania, kogo należy pociągać do odpowiedzialności i dlaczego nie dokonano jeszcze płatności na rzecz rodzin. Zakłócona przez pandemię, miała zostać wznowiona w tym miesiącu. Neto spotkał się z Jairem Bolsonaro, prezydentem Brazylii, aby wezwać do rozwiązania palącej sprawy. Nikt nie wie, kiedy koszmar skończy się na dobre.
Inni nie mają sił walczyć. Kiedy wybija kolejna rocznica, Follman przytula syna i żonę, rozmawia z Bogiem i pozostaje wdzięczny za to, że żyje. Gra na gitarze. Część muzyki, którą wyśpiewuje, jest ku pamięci tych kolegów z drużyny, którzy z taką nadzieją i ekscytacją oczekiwali największego meczu w ich życiu.

Przeczytaj również