Dwadzieścia lat bez sukcesu. Reprezentacja Anglii znów dostała w nos

Dwadzieścia lat bez sukcesu. Reprezentacja Anglii znów dostała w nos
Marco Iacobucci EPP / Shutterstock.com
Angielski futbol ma niezaprzeczalny czar, ale daje coraz więcej powodów, by z niego kpić. Wielkie kluby wydają nieprzyzwoite pieniądze, lecz od kilku lat słabują w europejskich pucharach. Rozrzutność nie jest zresztą cechą wyłącznie tamtejszych potentatów. Gdy Anglicy nieudolnie zabierali się do odrabiania strat w meczu z Islandią, w mediach pojawiła się informacja, że słabe Crystal Palace ma zapłacić za Michy'ego Batschuayia aż 38 milionów euro. Bogatemu – a po nowym kontrakcie telewizyjnym kluby z Premier League dzielą się na bogate, bogatsze i najbogatsze – nikt nie zabroni dokonywania nawet najbardziej nierozsądnych zakupów. Młody Belg nastrzelał w zeszłym sezonie sporo goli dla Olympique Marsylia, nosi w sobie niemały talent, ale przychodzi chwila refleksji: ile angielski klub musiałby zapłacić za poważniejszego napastnika?


Dalsza część tekstu pod wideo
Przejście Batschuayia do Crystal Palace z klęską reprezentacji Anglii połączył nie tylko czas, to też wskazanie niektórych przyczyn jej słabych wyników w ostatnich latach. Angielskie kluby nie muszą przywiązywać wielkiej uwagi do wychowywania swoich piłkarzy, bo w każdej chwili mogą ich kupić. Tak jest szybciej i wygodniej. Louis van Gaal wydał w Manchesterze United na transfery ćwierć miliarda funtów, ale ciągle narzekał, że nie ma kim grać. Od lat na reputację Jose Mourinho pracują nie tylko umiejętności, ale też miliony funtów wydawane na nowych piłkarzy. W Chelsea mógł ich zmieniać jak rękawiczki. Nic wielkiego się nie stało, jeśli najpierw wydał kilkadziesiąt milionów euro na Juana Cuadrado, a potem wygonił go z klubu i kupił sobie Pedro. 


Proceder ściągania piłkarzy z zagranicy dotyczy już nastolatków, bo przecież w tym wieku na Wyspy zjechali Cesc Fabregas, Gerard Pique, czy nasz Wojciech Szczęsny. Nawiasem: trochę dziwi, że młodzi bramkarze z Polski tak chętnie wyjeżdżają do Anglii, skoro tamtejsi specjaliści od dziesiątek lat nie potrafią wychować porządnego bramkarza dla własnej reprezentacji.


W efekcie klubowe kadry są zalane graczami z całego świata. Dla miejscowych brakuje miejsca. Gdy już się pojawią, to kreuje się ich na gwiazdy, choć nie ma to zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Wyobrażenie o ich umiejętnościach jest fałszywe. Raheem Sterling nie musiał wiele pokazać, by cena za niego poszybowała do 50 milionów funtów, a Manchester City rozpuszczał go obrzydliwie wysoką pensją. Tak wygląda tamtejszy futbol: zbudowany na wielkich pieniądzach, świetnie opakowany, ale oferujący coraz gorszą jakość. Anglicy stworzyli bańkę – my, zachwycający się Premier League, też w niej żyjemy. Na krajowym podwórku przebiło ją Leicester City, też bogate, ale wydające swoją fortunę mądrzej. Gdy Anglicy musza opuścić strefę swojego komfortu, gdzie wszystko wydaje się tak świetne, to nawet drużyna zbudowana z największych miejscowych nadziei dostaje w nos od Islandczyków.


Od ostatniego medalu reprezentacji Anglii – brązu wywalczonego na własnych stadionach i jedynego w historii zwycięstwa w fazie pucharowej EURO – wkrótce minie dwadzieścia lat. W tym okresie cztery europejskie nacje zdobyły mistrzostwo świata – to Francja, Włochy, Hiszpania i Niemcy. Na podium mundiali stawali Chorwaci, Turcy i Holendrzy. Do strefy medalowej na mistrzostwach Europy przedarli się przez ten czas i Grecy, i Portugalczycy, i Czesi, i Rosjanie. Łącznie – jedenaście reprezentacji. Niedługo będzie dwunasta, czyli zwycięzca meczu Walia – Belgia, a niewykluczone, że na tym nie koniec. Mamy przecież uzasadnione nadzieje, że medale EURO 2016 wezmą też Polacy.


Dumni Anglicy nie zdobyli nic, chociaż w tym czasie właściwie zawsze uważano ich za faworytów wielkich turniejów. Albo, jak sami wierzyli, wysyłali na nie forpocztę złotego pokolenia, albo złote pokolenie w rozkwicie, albo niby u schyłku, ale już tak świadome, że mogące walczyć o medal. Nic jednak z tego nie wychodziło. Co Anglicy, a za nimi pół świata, brali za złoto, w rzeczywistości okazywało się tylko tombakiem.


Teraz też mieli walczyć o medale, ale mistrzostwa obnażyły też biedę ich myśli trenerskiej. Nawet jeśli w poczynaniach tego nieboraka Roya Hodgsona znajdziemy jakiś pomysł, to próby stworzenia skrajnie ofensywnej jedenastki i obnażenie obrony należy uznać za naiwne. Bezradność było widać zwłaszcza w meczu z Islandią. Gdy druga linia Anglików miała problemy ze skleceniem akcji, to odpowiedzią zagubionego Hodgsona było jedynie wpuszczenie na boisko kolejnych napastników. Nic dziwnego, że angielskich trenerów, poza epizodami Steve'a McClarena w Holandii i Niemczech oraz Gary'ego Neville'a w Hiszpanii, nikt nie chce. Najpoważniejszymi miejscowymi firmami rządzą zagraniczni fachowcy, a miejscowi krążą tylko po słabszych klubach, najczęściej oferując prymitywną piłkę. Czasy, gdy Bobby Robson prowadził Barcelonę, są bardzo odległe.


Trudno nawet występ reprezentacji Anglii na EURO uznać za jakieś wielkie rozczarowanie; to raczej logiczna konsekwencja wszystkiego, co działo się wokół niej w ostatnich latach. Anglicy powinni uznać kadencję Svena-Gorana Erikssona za pasmo niebywałych wręcz sukcesów. Może i piłka oferowana wtedy przez reprezentację była ciężkostrawna, ale wystarczyła, by na trzech kolejnych turniejach grać w ćwierćfinale. W pierwszym, na mundialu w 2002 roku, odpadli z późniejszymi mistrzami z Brazylii, a na następnych przegrywali z Portugalią po serii rzutów karnych, które przez lata stały się jeszcze jednym symbolem angielskiej nieudolności. Wtedy Erikssona oskarżano o zamordowanie wielkiego potencjału swojej drużyny, ale może – z perspektywy czasu – należałoby go docenić za jego niezłe wykorzystanie.


I można tylko żałować, że reprezentacji Polski nie przytrafił się mecz o stawkę z obecną Anglią. Byłaby niezła szansa, by odczarować kolejnego po Niemcach wielkiego rywala.

Przeczytaj również