"Era NBA przed nim to była jedna wielka impreza". Michael Jordan, Chicago Bulls i kokainowy cyrk na kółkach

"Era NBA przed nim to była jedna wielka impreza". Michael Jordan, Chicago Bulls i kokainowy cyrk na kółkach
screen z youtube.com
Główna postać Chicago Bulls Polska, organizator zlotów zapalonych miłośników basketu, znajomy Staceya Kinga i kumpel Jasona Caffeya. Jakie są jego wrażenia dotyczące serialu „The Last Dance”? Czym charakteryzował się przedmeczowy zwyczaj trzykrotnego mistrza NBA? Jak rysuje się według niego koszykarska przyszłość „Byków”? Odpowiedzi na te oraz szereg innych pytań postanowił nam udzielić człowiek-instytucja - Marcin Więckowski. Gorąco zapraszamy!
Niedawno zakończono emisję serialu dokumentalnego „The Last Dance”, a wciąż nie milkną kontrowersyjne głosy wokół przedsięwzięcia. Proszę o Twoją ocenę produkcji.
Dalsza część tekstu pod wideo
Z perspektywy fana ocena może być tylko jedna - genialny dokument. Sympatycy Chicago, koszykówki, ale też po prostu sportu, otrzymali na tacy zakulisowe materiały drużyny, która w latach 90. nie była traktowana jako zwykła sportowa organizacja. Oni byli półbogami, ikonami, żyli parę półek ponad każdym przeciętnym człowiekiem czy sportowcem. Dodatkowym smakiem produkcji jest fakt, że Michael Jordan na co dzień jest praktycznie nieobecny w życiu publicznym, na portalach społecznościowych, w ogóle w internecie czy przed kamerami. „The Last Dance”, jak na amerykańską produkcję przystało, upiększyła genialna muzyczną oprawę. Latami można było pobudzać swoją wyobraźnię na temat niektórych historii z książek. Natomiast teraz to, co było wyłącznie wytworem naszej fantazji, dostaliśmy na ekranie. Dennis Rodman, hazard, Vegas, bójki, Carmen Electra. Wszystko.
Można pokusić się o stwierdzenie, że wciągnąłeś dokument nosem?
Zdecydowanie tak. Każdy odcinek starałem się chłonąć jako psychofan „Byków”, ale kiedy to tylko możliwe, spojrzeć też obiektywnie na poszczególne historie, które nie zostały przedstawione dobrze, ponieważ słyszeliśmy zdanie jednej ze stron.
Zmierzam do tego, że już premierowym odcinku pada określenie, że Chicago Bulls z połowy lat 80. to kokainowy cyrk na kółkach, co potwierdza MJ. Jak odniesiesz się do słów legendy?
Dużo osób zarzuca, że takich rzeczy nie wynosi się na widok publiczny, nie powinno eksponować się pewnych kwestii poza szatnią i żeby była jasność: zgadzam się w stu procentach. Ja to sobie interpretuję w ten sposób, że Michael chciał zaakcentować, że to on nadał kierunek organizacji w 1984 roku. Era NBA przed Michaelem to była jedna wielka impreza, epoka z nim to dążenie do doskonałości. Nie jest tajemnicą, że sportowcy w latach 80. - czy to w USA, czy gdziekolwiek - mieli zupełnie inne podejście do sportu niż ma to miejsce teraz. Mało osób dbało o image, o wizerunek. Oni stanowili grupę najlepszych sportowców w kraju i lubili korzystać z przywilejów, jakie dawał im status gwiazd i idoli.
Ostro na tego typu historie „Jego Powietrzności” zareagował Craig Hodges.
Każda historia opowiedziana w „The Last Dance” z pewnością posiada drugie dno oraz odmienną interpretację, każdy medal ma tutaj dwie strony. Dokument jest poświęcony Jordanowi, więc trudno dziwić się producentom czy samemu Michaelowi, że powiedział co powiedział. To jego wersja, jego słowo, jego prawo.
Prawda boli dawnych partnerów z drużyny, czy Michael Jordan zaklina rzeczywistość?
Tego się pewnie nigdy nie dowiemy. Patrząc na historie, jakie były opisywane w książkach, nie jestem przekonany czy to jest zaklinanie rzeczywistości. Zależy o jakich historiach rozmawiamy. Czy ktoś po emisji zaprotestował, że w szatni „Byków” nie było narkotyków? Czy ktoś powiedział, że Michael był milszy dla Steve’a Kerra niż to było tam powiedziane? Czy ktoś zarzucił mu kłamstwo na temat słów Scottiego Pippena i jego powrocie do gry w sezonie 1997/98? Nie. Gdyby nie wyemitowano „Ostatniego tańca”, gdyby nie Michael Jordan, zaledwie garstka ludzi na świecie usłyszałaby o wielu znaczących zawodnikach Chicago Bulls, których nazwiska przewinęły się w serii.
Fala krytyki spłynęła na MJ’a również za wytykanie złych cech charakteru i zachowań ówczesnemu generalnemu menadżerowi, Jerry’emu Krause. Czy słusznie?
Moim zdaniem nie, bo o ile Pippen, Kerr, Grant czy inni mogą podać opinii publicznej swoje wersje, o tyle Krausego można już tylko zmieszać z błotem. Sam nie zabierze głosu zza grobu. Przykre jest natomiast to, że nawet na przykładzie Chicago Bulls można dostrzec, że tam gdzie władza i kasa, jest też polityka. Krause oczekiwał szacunku, lojalności oraz uznania własnych zasług, drużyna oczekiwała autonomii i niezależności. Wielka szkoda, że przez charakter, wybujałe ego tych największych postaci, nie udało się zbudować tej dynastii w jeszcze większym wymiarze. Obecnie debatowalibyśmy o ośmiu mistrzowskich pierścieniach. Kto wie, może nawet większej liczbie tytułów.
Jordan nazywa Horace’a Granta kapusiem, zarzucając byłemu koledze między innymi, że wynosił tajemnice z szatni „Byków”. Grant oskarża MJ’a o kłamstwo. Kto ma rację?
Po czyjej stronie leży racja, jest zagadką. Słowo przeciwko słowu zawsze pozostawia pole do domniemań dla dziennikarzy. Koniec końców, Horace Grant się broni. Twierdzi, że to absolutnie nie on, a Sam Smith na ostatnich stronicach książki pt. „The Jordan Rules” dziękuje właśnie jemu. Według mnie to dziwne. Natomiast z drugiej strony Jordan zarzuca Grantowi to, co sam zrobił na samym początku „The Last Dance”, bo to on sprzedał kulisy narkotykowych szaleństw, imprez suto zakrapianych alkoholem, panienek lekkich obyczajów albo hazardowych ekscesów ze swojego debiutanckiego sezonu.
Czym było dla Ciebie mistrzowskie panowanie Chicago w latach 90., biorąc pod uwagę blaski i cienie serialu „Ostatni taniec”?
Nie mogę powiedzieć, że mnie ukształtowało, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że miałem przyjemność oglądać w telewizji zaledwie dwie ostatnie mistrzowskie kampanie „Byków”. Natomiast z każdym następnym rokiem, kiedy wychodziły na płytach filmy, dokumenty o pojedynkach Bulls z Detroit „Bad Boys” Pistons, finałach z Los Angeles Lakers, genialnym meczu Jordana z Phoenix Suns przeciwko Charlesowi Barkleyowi, seriach finałowych z Portland Trail Blazers, chłonąłem magię Chicago. Gdy nasiąkałem historią drużyny nie było takiego dostępu do internetu, do highlightów. Otrzymując dokument, konkretny film na DVD, dostawałeś na tacy mistrzowski, niepokonany zespół z genialnym Michaelem na czele. To dodatkowo podbudowywało do tego, żeby go kochać i podziwiać jako gracza.
Wróćmy do współczesności. Jesteś aktualnie chyba najbardziej rozpoznawalnym fanem Bulls w skali naszego kraju. Opowiedz naszym czytelnikom o zlotach kibiców, które inicjujesz.
W 2017 roku razem z grupą ludzi, którzy są obecni przy projekcie Chicago Bulls Polska, postanowiliśmy się spotkać, poznać, zintegrować. Organizowałem wszystko w Warszawie, daliśmy znać na fanpage’u, że takie wydarzenie będzie miało miejsce i okazało się to naprawdę wielkim sukcesem. Aktualnie to już coroczna tradycja, ogólnopolski zlot fanów „Byków” w Warszawie. Każdy event dzieli się na dwie części. Sportową, gdzie w zdrowy sposób rywalizujemy podczas amatorskiego turnieju koszykówki i nieoficjalną, która obejmuje wspólne oglądanie potyczek retro i oczywiście mecz na żywo.
Spodziewałeś się kiedykolwiek, że organizacja koszykarskich imprez osiągnie aż tak szeroki zasięg?
Po pierwszej edycji widziałem, że była potrzeba takich spotkań z ludźmi, ponieważ uczestnicy, którzy pojawili się na zlocie, pisali do mnie przez kilka dobrych miesięcy z pytaniami o kolejną odsłonę. Ale nie wpadłbym na to, że event zyska rangę imprezy ogólnopolskiej, a obecnie to już chyba nawet międzynarodowej. Z mojej perspektywy to naprawdę coś fantastycznego, że organizujemy wydarzenie, na którym pokazujemy tylko pozytywną, dobrą stronę bycia fanem, pasjonatem, kibicem. Nie ma znaczenia wiek, sympatia, przekonania. Liczy się koszykówka w sercu. Tyle wystarczy.
Jak zdołałeś nakłonić trzykrotnego mistrza NBA, Jasona Caffeya, do odwiedzin Polski?
Po drugiej edycji pomyślałem, że byłoby wspaniale zaprosić kogoś z przeszłością w NBA do Polski, po prostu spróbować. Zawodnicy NBA jeżdżą na akcje marketingowe, mają spotkania Global Games, itd., bywają na całym świecie, w Europie również, ale Polska jest od zawsze pomijana. Pierwszym wyborem był Nate Robinson, który wyraził zainteresowanie, lecz okazało się, że to dla nas za wysokie progi finansowe. Po trzecim zlocie sporządziłem listę graczy z przeszłością w Chicago, w tym właśnie Jasona Caffeya i zgodził się od razu, gdy zapoznał się z moją ofertą. Opisałem dokładnie, co robię i jak długo, jaki mam cel, co chcę osiągnąć, pokazałem zdjęcia i filmy z poprzednich edycji i poszło z górki, bo nawiązaliśmy naprawdę fajną, partnerską relację.
Nie wyszło przez pandemię koronawirusa, ale rozumiem, że temat pozostaje w mocy?
Tak, jak tylko koronawirus przejdzie do historii, mam nadzieję, że szybciej niż później, to wracamy do tematu eventu. Zainteresowanie jest gigantyczne. Z Jasonem jestem w stałym kontakcie, tak więc kiedy będzie zielone światło na loty z USA i organizację imprez, to bez momentu zastanowienia zrobimy w Warszawie coś naprawdę ogromnego.
Gościłeś kilkukrotnie w hali United Center w Chicago, gdzie poznałeś Staceya Kinga. Zdradź, w jakich okolicznościach doszło do uściśnięcia dłoni człowieka ze wspaniałej dynastii Bulls i o czym rozmawialiście?
Organizacja eventów w połączeniu z umiejętnym korzystaniem z portali społecznościowych otworzyła przede mną naprawdę dużo furtek. Relacja z pracownikiem klubu, zauważenie przez ekipę stacji telewizyjnej NBC Sports Chicago, no i oczywiście znajomość ze Staceyem Kingiem, który zareagował na moje zdjęcie po którymś z wydarzeń. W Chicago byłem w ubiegłym roku, przed meczem pisałem do Kinga, że zameldujemy się na konkretnym spotkaniu, a po meczu zaprosił mnie i ekipę na parkiet. To niesamowite przeżycie podać rękę i wymienić kilka zdań z mistrzem NBA.
Zagaiłeś Kinga o jego komiczny przedmeczowy rytuał, gdy jeszcze występował na parkietach NBA, a jeśli nie, to możesz sprecyzować naszym odbiorcom, jak wyglądał?
Szczerze mówiąc, nawet o tym nie myślałem. Dla mnie ta przygoda w Chicago była czymś niesamowitym i wiele spraw musiałem oglądać potem na filmach i zdjęciach, żeby uwierzyć, że miało to miejsce na żywo. Jeśli rozmawiamy o rytuale Kinga: z tego co pamiętam chodziło o pocieranie plakatów Michaela w czasach występów w drużynie akademickiej przed każdym meczem. Kiedy Stacey został wybrany w drafcie przez „Byki”, jako debiutant obmacał Jordana w szatni przed pierwszym pojedynkiem na zawodowych parkietach, na co „His Airness”, stojąc w samych slipkach, rzekł: „Hej, stary. Co ty wyprawiasz?”. Choć to niezręczna sytuacja, plakaty nie były mu więcej potrzebne.
Jak Twoim zdaniem wygląda przyszłość klubu z „Wietrznego Miasta”?
Jako urodzony optymista wierzę, że zmiany, które już nastąpiły, będą nowym, czystym rozdaniem. Chicago ma wszystkie atuty, żeby odbudować potęgę na koszykarskiej mapie. Duże miasto, niesamowity fanbase, historia. Problem tkwił w zarządzaniu tym rodzinnym interesem Jerry’ego Reinsdorfa. Jeśli Arturas Karnisovas otrzyma wolną rękę w budowaniu sztabu, drużyny i strategii, jaką mają obrać „Byki”, to jestem spokojny, że wyjdzie z tego coś dobrego. Potrzeba pomysłu, konsekwencji i trochę szczęścia. To „tylko” i „aż” jednocześnie. Mam nadzieję, że limit fuckupów i błędnych decyzji został w Chicago wyczerpany na lata.
Rozmawiał Mateusz Połuszańczyk
Redakcja meczyki.pl
Mateusz Połuszańczyk , Mateusz Połuszańczyk
01 Jun 2020 · 14:37
Źródło: własne

Przeczytaj również