Wielkie nadzieje i oczekiwania, jeszcze większy zjazd. Talent, który zmienił się w piłkarskiego podróżnika

Wielkie nadzieje i oczekiwania, jeszcze większy zjazd. Talent, który zmienił się w piłkarskiego podróżnika
Pedja Milosavljevic / PressFocus
Chyba każdy, kto miał przyjemność oglądać Marko Marina na początku jego przygody z piłką, sądził, że kariera Niemca potoczy się zupełnie inaczej. Filigranowy ofensywny pomocnik był ogromnym talentem, zapowiadano mu wielką przyszłość. Duże oczekiwania skończyły się jednak rozczarowaniem. Niedawno wygasła jego umowa z saudyjskim Al-Ahli Dżudda, a ostatnie lata spędził na wojażach po "nieoczywistych", z piłkarskiego punktu widzenia, krajach.
Jeszcze dekadę temu każdy fan Bundesligi z przyjemnością oglądał grę wychowanka akademii Eintrachtu Frankfurt. Imponował już jako nastolatek. Dostarczane przez niego taśmowo asysty znamionowały ogromny potencjał. Zdawało się, że Marin zawojuje Europę i zostanie kolejną gwiazdą z niemieckim paszportem.
Dalsza część tekstu pod wideo
Przygoda z piłką urodzonego w Bośni i Hercegowinie zawodnika potoczyła się jednak w zupełnie inny sposób. Wielki transfer, który powinien stanowić drzwi do wielkiego futbolu, okazał się kompletnym niewypałem, a zarazem początkiem pokręconej drogi przez ligi, w jakich nikt jeszcze kilka lat wcześniej nie wyobrażał sobie Marina. Belgia, Turcja, Grecja, Serbia, Arabia Saudyjska. 32-letni dziś zawodnik szukał swojego miejsca, gdzie tylko mógł, ale nigdy nie odbudował się po zmarnowanym okresie w Chelsea.

Miał być kimś więcej

By pokazać skalę jego talentu wystarczy przypomnieć, że gdy w Borussii Moenchengladbach w jego buty wchodził młody i zdolny Marco Reus, uważano, że staje przed szalenie trudnym zadaniem. W Werderze ofensywny pomocnik zastępował z kolei brazylijskiego magika - Diego Ribasa oraz występował u boku Mesuta Oezila. I za najlepszy dowód jego klasy może posłużyć fakt, że naprawdę się wyróżniał. Nie mówiąc już o tym, że ochrzczono go mianem “niemieckiego Messiego”.
Pierwszy pełny sezon w dorosłej piłce zaliczył na poziomie drugiej ligi, od razu notując 13 asyst. Potem wykręcał dwucyfrówkę, jeśli chodzi o finalne podania w trzech z czterech kolejnych kampanii ligowych w Bundeslidze. Regularność mierzącego zaledwie 170 centymetrów piłkarza imponowała ekspertom, kibicom oraz Joachimowi Loewowi. Selekcjoner powołał go na mistrzostwa świata w RPA. W kadrze naszych sąsiadów zza Odry na afrykański turniej znalazło się zaledwie dwóch młodszych zawodników: przyszłe gwiazdy - Thomas Mueller i Toni Kroos.
- Wiązano z nim potężne nadzieje, mniej więcej na przełomie dekad wydawało się, że będzie to piłkarz, który zdoła przejąć stery w reprezentacji Niemiec i pozostać jej liderem na wiele lat - mówi nam Marcin Borzęcki, ekspert od niemieckiej piłki w “Viaplay”. - Zanim na dobre rozbłysnął talent Mario Goetze, wydawało się, że to Marin stanie się graczem, który będzie wizytówką odmienionego szkolenia w Niemczech - szybki, błyskotliwy, świetnie dryblujący, przebojowy.
Kolejny rok okazał się już mniej udany. Przyplątało się kilka drobnych urazów, liczby nie powalały. W listopadzie wypadł z kadry reprezentacji, do której, jak się okazało, już nigdy nie wrócił. Niemniej, pojawiła się szansa na życiowy transfer. Zaledwie rok po przeprowadzce Oezila do Realu Madryt, Werder sprzedawał kolejnego kreatywnego pomocnika do kontynentalnej potęgi. Po Marina zgłosiła się Chelsea, a Niemiec zamienił Weserstadion na Stamford Bridge. Jak się później okazało, trafił do miejsca, gdzie wszystko się posypało.
- Z perspektywy Chelsea wyglądało to na transfer idealny. Niezwykle utalentowany piłkarz nie kosztował wiele - kontynuuje Borzęcki. - Wątpliwości budziły jednak perspektywy dla samego zawodnika. Sporo było głosów mówiących, że powinien zaliczyć jeszcze krok pośredni przed przenosinami do tak wielkiego klubu. Nie skakać na głęboką wodę, tylko przejść do drużyny z drugiej europejskiej półki. I, jak pokazał czas, głosy te okazały się słuszne.

Transfer - katastrofa

Zwycięzcy Ligi Mistrzów latem 2012 roku nie szczędzili środków na wzmocnienia. Do Londynu, poza Marko Marinem, trafili Eden Hazard, Oscar, Cesar Azpilicueta czy Victor Moses. “The Blues” przed startem rozgrywek wydali niemal 100 milionów euro. W obliczu tak imponujących posiłków mało kto spodziewał się pewnego pierwszego składu dla zawodnika o bałkańskich korzeniach. Niemniej, imponujące występy w sparingach sugerowały, że ściągnięcie go za okazyjną kwotę 8 milionów euro to znakomite uzupełnienie kadry. Wszak mówiliśmy o jednym z lepszych kreatorów Bundesligi.
- Z Marinem wiązano raczej stonowane nadzieje - wyjaśnia redaktor portalu “Angielskie Espresso”, Tomasz Peno. - Dużo większe oczekiwania były wobec Oscara - wschodzącej gwiazdy brazylijskiej piłki, a także oczywiście Hazarda - najlepszego piłkarza ligi francuskiej. Chelsea próbowała przeprowadzić przebudowę swojej pomocy, opierając się na kombinacyjnej grze technicznych, drobnych zawodników, stąd trio MaZaCar [Juan Mata, Eden Hazard, Oscar - przyp. red.). Marin od początku był gdzieś na drugim planie, jako ciekawy, dość niszowy transfer z potencjałem na urośnięcie do miana klasowego piłkarza. Tak stało się ze sprowadzonym w tym samym czasie, za tę samą kwotę Cesarem Azpilicuetą. Sezon przed transferem poszatkowały Niemcowi kontuzje. To był raczej zakup na bazie potencjału sprzed urazów z nadzieją, że się odbuduje.
Sympatycy Chelsea drapali się jednak po głowie, widząc, że na starcie rozgrywek nowy nabytek nie łapie się nawet do kadry meczowej zespołu Roberto Di Matteo. Początek kampanii zabrał mu uraz, lecz po powrocie do treningów dalej nie mógł powąchać murawy. Chociaż 23-letni wówczas piłkarz zaczął siadać na ławce rezerwowych, to pod wodzą klubowej legendy zagrał tylko raz - w Pucharze Ligi przeciwko Wolverhampton, spędzając na murawie zaledwie 51 minut. Tymczasem Włoch stracił posadę już w listopadzie.
Po przybyciu Rafy Beniteza w niebieskiej części angielskiej stolicy zmieniła się hierarchia, a Marin zaczął dostawać szanse z ławki. Gdy debiutował w Premier League, zaledwie cztery minuty po wejściu na boisko brutalnie sfaulował Stephane’a M’Bię z QPR. I, poza jedną bramką, to chyba jedyny moment “godny” zapamiętania. Wychowanek Eintrachtu Frankfurt, nawet gdy wchodził na murawę, był niczym człowiek widmo. Nie pokazywał nic, znikał. Jakby zachwycający w Bundeslidze dynamiczny skrzydłowy zgubił się gdzieś w drodze z Bremy.
Chyba najlepsze podsumowanie roku spędzonego w Londynie stanowi reakcja Franka Lamparda na fakt, iż Didier Drogba podał go jako jednego z graczy, którzy stali na drodze Kevina de Bruyne do składu Chelsea. Gdy Iworyjczyk rzucił jego nazwisko podczas rozmowy w studiu meczowym Mistrzostw Świata 2018, rozśmieszył wręcz byłego kolegę z zespołu.
- Dlaczego mu nie wyszło w Chelsea? Najprościej byłoby powiedzieć: z tego samego powodu, dla którego “The Blues” kupili go za frytki. Po świetnym sezonie Werderu z trzecim miejscem w Bundeslidze, Marinowi non stop zdarzały się kontuzje. Tak było też w Londynie. Stał się “piłkarzem presezonu”. W każdym okresie przygotowawczym błyszczał i wyglądał najlepiej wśród ofensywnych zawodników. Kręcił rywalami, korzystał ze swojej dynamiki i niebanalnej techniki, wykonywał dryblingi, których nie powstydziłby się Hazard. I potem przydarzała się kontuzja - jak w jego pierwszym sezonie, gdy doznał poważnego urazu ścięgna podudowego - wspomina redaktor “Angielskiego Espresso”.

Poszukiwanie siebie

W Londynie nie mógł liczyć na drugą szansę. Żaden kupiec się jednak nie zgłaszał. Dołączył więc do kontyngentu graczy opuszczających ekipę “The Blues” na zasadzie licznych wypożyczeń. Najpierw szukał szczęścia w Sevilli. Efekt? Przeciętny, ale Niemiec miał przynajmniej wkład w zwycięstwo w Lidze Europy.
Potem nadeszła przygoda we Fiorentinie, prawdopodobnie najgorszy okres całej jego kariery. Zakończyła się już po sześciu miesiącach i zaledwie czterech występach w Lidze Europy. Niemiec nie zagrał nawet minuty w lidze. Od razu przygarnął go Anderlecht. Mniej wymagająca liga mogła okazać się idealnym środowiskiem do odbudowy, lecz i w Belgii skończyło się porażką. Kilka meczów na dobry początek, a potem przyszedł uraz i na boisku nie pojawił się do końca rozgrywek.
Po tragicznych 12 miesiącach nabywców wciąż nie było. Nowy sezon przyniósł kolejny świeży start, tym razem w tureckim Trabzonsporze. Tam, w końcu, udało się złapać rytm meczowy i zaliczyć przyzwoitą kampanię. 26-letni już zawodnik nie zachwycał, lecz po prostu wrócił do regularnej gry. Tego potrzebował, by się odbudować.
- Po pobycie Sevilli i kolejnym presezonie pojawiła się lekka nadzieja, że będzie z niego chociaż wartościowy zmiennik. Niestety, po wyjeździe do Fiorentiny to był już skończony piłkarz - mówi nam o tym trudnym dla Niemca okresie Peno. - “Viola” sama chciała oddać go Chelsea z powrotem. Anderlecht to już konwulsje konającego piłkarza. Od czasu Sevilli on nie był w stanie rozegrać 90 minut, kondycyjnie wyglądał jak wrak.
Niemniej, poszukiwanie dawnego siebie nie dało efektów. Marko Marin pozostawał jedynie cieniem dawnego przebojowego, nękającego defensorów świetnym dryblingiem zawodnika. Chociaż w Londynie wiedzieli, że jego przyszłość jest przesądzona, nie odstawili go na boczny tor, tylko dalej dbali o odpowiednie relacje. I, jak mówił, m.in. dlatego nie żałuje decyzji o transferze na Stamford Bridge.
- Gdy byłem na wypożyczeniach, co miesiąc odbywałem rozmowę z przedstawicielami klubu. Po każdym meczu przesyłali mi analizy - opowiadał portalowi “Goal”. - Chelsea świetnie dbała o każdego wypożyczonego piłkarza dzięki Paulo Ferreirze i Eddiemu Newtonowi, którzy się z nami kontaktowali. To nie było tak, że cię wysyłali i o tobie zapominali. Dlatego wciąż jestem szczęśliwy z pobytu w Chelsea i im kibicuję.

Na peryferiach wielkiego futbolu

Od opuszczenia Werderu ofensywny pomocnik w ciągu czterech lat grał dla pięciu klubów, lecz czas spędzony w Trabzonie zaprocentował. Po eks-reprezentanta Niemiec zgłosił się Olympiakos Pireus. Wydawało się, że wreszcie może znaleźć miejsce do zapuszczenia korzeni i zespół, gdzie mu zaufają. Niestety, kolejny raz się nie udało.
Może i w Grecji sytuacja nie wyglądała fatalnie, ale niespełniony talent raz wskakiwał do składu, raz z niego wypadał, a do tego trafił do drużyny w okresie, gdy ta traciła status krajowego hegemona. Kibice byli rozczarowani, on nie potrafił pociągnąć kolegów i znowu skończyło się na przeciętności. Po dwóch latach dostał ofertę z rodzinnych Bałkanów - konkretnie z serbskiej Crvenej zvezdy. Na koniec przygody w Attyce zaliczył jeszcze kuriozalną próbę symulki po starciu z… sędzią, po której stał się obiektem żartów w krajowych mediach.
Kolejna zmiana barw przyniosła wreszcie skutek. Choć wylądował na peryferiach wielkiej europejskiej piłki, został liderem. Sięgnął z ekipą z Belgradu po tytuł mistrzowski, po roku dostał opaskę kapitańską. Zaliczył dwa awanse do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Strzelił nawet pierwszego gola w historii klubu w tych prestiżowych rozgrywkach, trafiając do siatki Paris Saint-Germain. O spełnieniu wielkich niegdyś nadziei mógł jednak zapomnieć. Dlatego, gdy zimą 2020 roku pojawiła się świetna pod względem finansowym oferta, postawił na zapewnienie sobie spokojnej emerytury. Wyemigrował do Arabii Saudyjskiej.
Wyjazd na Półwysep Arabski przyniósł kolejne wyhamowanie kariery. Wydawać by się mogło, że zawodnik z takim CV będzie błyszczał w egzotycznej lidze, a on po prostu wtopił się w tło. Od opuszczenia przez Marina Europy minęło półtora roku. W międzyczasie przypałętało się kilka mniejszych urazów, do tego zaliczył krótkie wypożyczenie do ligowego rywala - Al-Raed. Pod koniec lipca opuścił Al-Ahli na zasadzie wolnego transferu.
Od 2012 roku i przenosin do Chelsea, Marko Marin non-stop znajduje się na rozdrożu. Zmienia kluby niczym rękawiczki, a może bardziej trafne byłoby stwierdzenie, że to kluby rezygnują z niego? Miał ich w tym czasie już dziewięć. Nie można mu odmówić wielkiego talentu, lecz trzeba też powiedzieć prosto - poniósł porażkę.
Kibice nie zapamiętają go z pięknych bramek, świetnych statystyk czy trofeów, a jako wielki transferowy niewypał Chelsea. Niemiec swój piłkarski szczyt osiągnął w wieku 21 lat. A potem? Zaliczył ledwie 143 minuty w Premier League. “The Sun” wyliczył, że każda z nich kosztowała “The Blues” średnio 45 tysięcy funtów. Pomimo tego nie można nazwać go transferową kompromitacją.
- Marin to oczywiście przestrzelony zakup, lecz czy byłby w czołówce najgorszych transferów Chelsea? Jeśli brać pod uwagę te, które pamiętam - nie - podsumowuje Tomasz Peno. - Głównie przez cenę, bo 6,5 miliona funtów to niewygórowana kwota za potencjał sprzed kontuzji. Zdecydowanie wyżej w tej hierarchii będą na przykład goście, którzy nawet w ostatnim tygodniu byli na ławce w sparingu Chelsea: Baba Rahman i Danny Drinkwater. Dodajmy do tego Juana Cuadrado i Tiemoue Bakayoko, można podlać sosem z Adriana Mutu, Verona czy nawet Kepy.
Nie tak miał wyglądać jego wielki transfer. Nie tak miały wyglądać kolejne lata. I z pewnością nie tylko on sam spogląda w przeszłość i zastanawia się, kiedy wszystko się posypało. Ci, którzy mogli oglądać go za młodu w Bundeslidze, na pewno mają podobne odczucia. On miał być KIMŚ. A został kolejnym piłkarskim podróżnikiem. Talentem, zagubionym gdzieś w otchłani.
- Na pewno można go tak nazwać, choć mamy prawo również zastanawiać się, ile miał talentu na wielką piłkę. W Bremie był gwiazdą, ale tak naprawdę w późniejszych latach błyszczał już tylko w niżej notowanych ligach. Na pewno więc nie był tak genialny, jak wydawało się na początku, ale też nie jest tak zły, jak mogłoby na to wskazywać CV. Niestety trzeba przyznać, że mocno obniżył loty, od dawna jest w końcu w tendencji spadkowej i zmienia kluby na takie o coraz niższym poziomie sportowym - podsumowuje Marcin Borzęcki.
Teraz pewnie znowu poszuka dla siebie przystani. Ale ten chłopak, który jako nastolatek zyskał aprobatę Joachima Loewa, już nie wróci.

Przeczytaj również