10 lat od walki na noże, 6 od cudownej bramki van Persiego. Starzy znajomi w pogoni za dawnymi sukcesami

10 lat od walki na noże, 6 od cudownej bramki van Persiego. Starzy znajomi w pogoni za dawnymi sukcesami
FRAME / PRESSFOCUS
Holandia zagra dziś towarzysko z Hiszpanią w meczu, który dla każdej z tych drużyn narodowych wiąże się z historycznymi wspomnieniami. Chwilami największych triumfów. I najbardziej bolesnych porażek.
Tylko w jednym z ostatnich dziesięciu meczów finałowych o mistrzostwo świata zmierzyły się reprezentacje, spośród których żadna nigdy wcześniej nie sięgnęła po najcenniejsze piłkarskie trofeum. W lipcu 2010 r. stawka pojedynku o złote medale była więc wyjątkowo wysoka. Tak bardzo, że w żadnym innym finale mundialu - wcześniej ani później - nie pokazano nawet połowy liczby żółtych kartek, jakie ujrzeli uczestnicy spotkania na stadionie Soccer City w Johannesburgu ponad dekadę temu.
Dalsza część tekstu pod wideo

Najbrzydszy finał

To wielka ironia, że finał mistrzostw świata z udziałem właśnie tych dwóch zespołów narodowych: kolebki i bodaj największych adaptatorów “futbolu totalnego”, przeszedł do historii jako najbrzydszy w dziejach. W notesie prowadzącego tamte zawody Howarda Webba nie znalazły się nazwiska zaledwie trzech spośród jedenastu Holendrów, którzy rozpoczęli decydujący mecz mundialu sprzed dekady od pierwszej minuty. Po drugiej stronie, z linii obrony Hiszpanów “upiekło” się jedynie Gerardowi Pique. W sumie przez 120 minut gry odgwizdano aż 46 fauli.
Tamto spotkanie było tak pasjonujące, że każdy, kto je wtedy oglądał, do dziś pamięta zapewne wszystkie jego najważniejsze momenty. Były aż trzy. W pierwszej połowie - brutalny faul Nigela de Jonga na Xabim Alonso, za który ten pierwszy został napomniany tylko żółtą kartką. W drugiej połowie - niewykorzystana przez Arjena Robbena sytuacja sam na sam z Ikerem Casillasem. Wreszcie w dogrywce (po drugiej żółtej kartce dla Johna Heitingi) - decydująca bramka Andresa Iniesty.
W Johannesburgu zwyczajnie nie wydarzyło się tamtego wieczoru nic więcej. Hiszpania została po raz pierwszy w historii mistrzem świata. Jej dominacja miała zresztą jeszcze trochę potrwać.

Kres dominacji

Znacznie więcej emocji dostarczyło kolejne spotkanie obu reprezentacji w turnieju mistrzostw świata. Los chciał, że finaliści wcześniejszego mundialu spotkali się już drugiego dnia czempionatu w Brazylii w 2014 roku. Jeżeli punktem kulminacyjnym hiszpańskiej dominacji na futbolowym globie okazał się finał z Johannesburga, symbol jej kresu stanowi upokarzająca przegrana z Holandią w Salvadorze.
Jak to często bywa, na temat tamtego historycznego pojedynku narosło wiele mitów. Zanim przyszli brązowi medaliści tamtej imprezy, czyli “Oranje”, strzelili ówczesnym mistrzom świata aż pięć goli, przez większość pierwszej połowy meczu na boisku lepsi byli bowiem Hiszpanie. Podopieczni Vicente del Bosque nie tylko objęli prowadzenie, ale mieli też okazje do podwyższenia przewagi. Wszystko zmieniło się około 30. minuty spotkania, kiedy obrońcy tytułu zrezygnowali z wysokiego pressingu. To tamta decyzja dała Daley’emu Blindowi czas i miejsce na podniesienie głowy, a następnie zanotowanie jednej z najbardziej pamiętnych asyst w przynajmniej najnowszych dziejach finałów mistrzostw świata. A reszta, jako się rzekło, to już historia.
Hiszpanie nie wyszli ostatecznie nawet z grupy. Prowadzona przez Louisa van Gaala Holandia nieoczekiwanie otarła się o złoto. Oczywiście, jak zwykle, nic więcej niż “otarła”, dodadzą złośliwi.

Rzewne wspomnienia

Dziś kibice obu reprezentacji mogą jednak tylko pomarzyć o sukcesach z tamtych lat. Występ na mundialu w Brazylii nadal pozostaje przecież dotychczas ostatnim w wykonaniu “Oranje” na którejś z wielkich, piłkarskich imprez, choć - w odróżnieniu od Hiszpanii - Holendrzy awansowali przynajmniej w minionych latach do finału inauguracyjnej edycji Ligi Narodów. Tymczasem byli mistrzowie Europy i świata co prawda poprawili się od czempionatu sprzed sześciu lat, wychodząc z grupy podczas każdego z dwóch kolejnych turniejów. Ale nic poza tym.
Obu tym wielkim piłkarskim nacjom z pewnością nie pomagał w ostatnich latach brak stabilizacji na stanowiskach trenerów. Dwa lata temu Hiszpania nie podążyła drogą Holandii z 2014 roku. Kiedy Louis van Gaal prowadził “Oranje” do brązowego medalu mundialu, było już przecież wiadomo, że od razu po turnieju obejmie posadę menedżera Manchesteru United. Przyszły opiekun Realu Madryt, Julen Lopetegui, turnieju w Rosji ostatecznie nie doczekał
A w mniej odległej przeszłości na rozwój aktualnych zespołów narodowych obu krajów negatywnie wpłynęły bez wątpienia sytuacja rodzinna selekcjonera Hiszpanów, Luisa Enrique oraz rezygnacja ze stanowiska Ronalda Koemana, którego niespełna dwa miesiące temu zastąpił u steru kadry “Oranje” Frank de Boer.

Poszukiwanie stabilizacji

Wieczorne towarzyskie spotkanie obu reprezentacji w Amsterdamie nie dostarczy choćby zbliżonych emocji do tych z ich ostatnich dwóch pojedynków o stawkę. Zarówno Holendrzy, jak i Hiszpanie z pewnością potraktują je co najwyżej jako rozgrzewkę przed decydującymi meczami Ligi Narodów. Jedni i drudzy mają szansę na awans do finałowej czwórki, choć oba zespoły szukają stabilizacji formy.
“Oranje” pokonali na razie w tym sezonie w spotkaniach o punkty tylko reprezentację Polski. Hiszpanie potrafili z kolei wysoko wygrać u siebie z Ukrainą, by miesiąc później ulec temu samemu przeciwnikowi na wyjeździe. U gospodarzy swojego debiutu w dorosłej kadrze może doczekać się rewelacyjny, 18-letni Mohamed Ihattaren z PSV. U gości na pierwszy występ w narodowych barwach będzie liczył Marcos Llorente z Atletico Madryt. Do reprezentacji wraca również Alvaro Morata. Na boisku po obu stronach na pewno zabraknie za to kontuzjowanych gwiazd Liverpoolu: Virgila van Dijka oraz Thiago Alcantary.
Nie będzie to finał. Ani mecz otwarcia mistrzostw świata. Wygrana nawet w towarzyskim spotkaniu przeciwko “starym znajomym” może jednak pozytywnie natchnąć zwycięzcę przed najbliższym, wielkim wyzwaniem: przełożonymi finałami Euro 2020. Tam Holandia dała w końcu radę awansować. Tam Hiszpania będzie chciała przynajmniej zbliżyć się do swoich największych osiągnięć.

Przeczytaj również