Angielski piłkarz złotym cielcem. Co sprawia, że Manchester United zapłacił za Harry'ego Maguire'a tak dużo?

Angielski piłkarz złotym cielcem. Co sprawia, że płaci się za nich najwięcej?
KATTY ELIZAROVA / Shutterstock.com
Rynek transferowy oszalał – to brzmi już prawie jak pustosłowie. Ale jeśli spojrzymy na to, co dzieje się na Wyspach Brytyjskich, mamy wrażenie, że tam żyje się w zupełnie innej rzeczywistości. Kilka milionów euro brzmi jak splunięcie, od kilkudziesięciu zaczynają się negocjacje. Za topowych graczy? Skądże. Za ligowych średniaków. Tacy są Synowie Albionu. Dumni i bardzo drodzy.
- Kiedy przechodziłem z Ajaksu do HSV za pięć milionów euro, wszyscy wiedzieli, kim jestem. Dzisiaj, piłkarze, których w ogóle nie kojarzę, opuszczają Watford za 30 milionów – mówił nie tak dawno w „Die Welt” były gwiazdor m.in. Tottenhamu Rafael van der Vaart. I chociaż nie miał na myśli żadnego konkretnego piłkarza, a klub spod Londynu był wzięty jedynie za przykład, kibice i eksperci doskonale wiedzą, że wskazał trend, jaki wykrystalizował się na piłkarskiej giełdzie. A najbardziej – w Anglii.
Dalsza część tekstu pod wideo

Afera Maguire’a

Jeszcze nie wszyscy zdołali się otrząsnąć po gigantycznym transferze, który wybił komentatorów z butów (mowa o van Dijku w Liverpoolu), a 1,5 roku później jego 84 miliony euro naprędce trzeba było zmazywać z list rekordów. Od kilku dni najdroższym obrońcą na świecie jest Harry Maguire. I o ile spodziewano się, że Holender w Southamptonie nie pokazał pełni swego potencjału, tak o reprezentancie Anglii opinie chodzą wcale nie najlepsze. Skąd wzięła się taka suma?
Na papierze Maguire jest „potworem”. Nie ma dużo gorszych liczb od van Dijka, a żeby było mało – może pochwalić się fantastycznymi warunkami fizycznymi. I niech nie zmylą nikogo 194 centymetry i 100 kilogramów żywej wagi. Jak na taki posąg – 26-latek jest całkiem szybki, a przy tym bardzo dobrze operuje piłką. Musiał, wszak bardzo często stawiany był do trzyosobowego bloku defensywnego. Czy to wystarczające powody, by United miało rozbijać bank i rzucać na stół mityczne 87 milionów? Cóż, nie mieli wyjścia.
Główny powód jest najbardziej prozaiczny. To Anglik. Ale też doświadczony ligowiec, zwycięzca Premier League, reprezentant kraju (choć wcale nie wieloletni). Jeden z bardziej zauważanych obrońców w lidze, charyzmatyczny zawodnik i sympatyczny facet. Jednak to właśnie narodowość bardzo często wyznacza na rynku odpowiednią cenę.

Ligowe zabezpieczenie

W obecnych regulacjach Premier League kluby muszą pamiętać o nadrzędnej zasadzie. W kadrze potrzebują ośmiu „home-grown players”, czyli graczy, którzy przed 21. urodzinami przez trzy lata byli związani z angielskim lub walijskim klubem (zalicza się tu też obcokrajowców). To dużo, a należy dodać, że istniały plany powiększenia liczby „angielskich wychowanków”. Przepisy te niejako zmuszają zespoły albo do inwestowania w swoje szkółki, wytężonej pracy z juniorami, albo sprowadzania utalentowanej angielskiej młodzieży z innych teamów.
Stąd np. na przestrzeni kilku lat docierały do opinii publicznej informacje o transferach co najmniej zaskakujących, jak sprowadzenie przez Manchester City Jacka Rodwella z Evertonu za 15 milionów euro (później szybko go sprzedano) czy Jamesa Milnera za ponad 20 milionów. To właśnie Manchester City jeszcze w 2015 roku był mocno zagrożony wystawieniem kadry niespełniającej warunków nadanych przez władze ligi. Drogie zakupy załatwiły sprawę.

Taniej teraz, niż później

Mimo że kluby już teraz płacą za „nie całkiem jeszcze gwiazdy” okropnie duże pieniądze, to często są skłonne ryzykować, w przyszłości bowiem piłkarze mogą być warci dwa razy tyle i decydowanie się na późniejszy zakup byłoby równoznaczne z rozbijaniem banku. Zasada jest prosta: kupując dziewiętnastolatka nie nabywasz jedynie jego obecnych umiejętności. Dostajesz też prawa do potencjału. Nierzadko ogromnego.
To jak się rozwinie jest oczywiście wielką zagadką. Ale nie po to Anglicy inwestują najwięcej pieniędzy w kilkusetosobowe zespoły scoutów, łowców talentów, budują swoje bazy w innych krajach – żeby być „zielonymi” w kwestii odpowiedniej oceny możliwości młodego piłkarza. Znowu się posłużę przykładem Manchesteru City.
Nawet jeśli ekipa z Etihad Stadium nie musi każdej monecie przyglądać się po kilka razy, to jednak cztery lata temu nie zapłaciliby za 20-letniego Raheema Sterlinga 64 milionów euro, gdyby nie wierzyli, że młody napastnik kilka lat później będzie pukał do czołówki najlepszych napastników na świecie. Dziś wartość urodzonego na Jamajce piłkarza podskoczyła ponad dwukrotnie (wg Transfermarktu – cena za ewentualny wykup powinna wynosić minimum 140 milionów).

Osłabić rywala

Inaczej wygląda kupno zawodnika spoza macierzystej ligi, a inaczej ma się sprawa, gdy dobieramy się do kadry przeciwnika, z którym przyjdzie nam co najmniej dwukrotnie zmierzyć się w sezonie. Interesy interesami, ale prezesi przede wszystkim patrzą na wynik sportowy. Poprawianie stanu posiadania swojej drużyny kosztem rywala musi nieść za sobą olbrzymi bagaż. A w zasadzie walizkę – pełną zielonych papierków.
Leicester nie musi wyprzedawać swoich liderów. Nie należy do pariasów angielskiej ekstraklasy, nie potrzebowali na gwałt gotówki. Inaczej pewnie Maguire przeszedłby do Manchesteru za dużo mniej pokaźną kwotę. Wiedzieli jednak, że "Czerwone Diabły" od dawna defensywą nie stoją, a czas do zamknięcia letniego okienka transferowego (w Anglii następuje dzień przed inauguracją ligi) nieuchronnie się zbliżał.
Presja ze strony fanów, oczekiwania przedsezonowe, strach przed kompromitacją – wszystko to przechyliło szalę na korzyść wielomilionowego dealu. Ewentualne ścinanie głów winnych odroczono do zimy – wtedy okaże się, jak bardzo (i czy w ogóle) przepłacono za środkowego obrońcę.

Kadrowicz? Niekoniecznie

Jeśli sądzicie, że najwyższe czeki zarezerwowane są dla piłkarzy dumnie noszących trykoty z trzema lwami, to jesteście w błędzie. Bycie reprezentantem Anglii – to brzmi dumnie, ale nie jest to warunek konieczny, by było o tobie głośno w transferowych pertraktacjach.
Bardzo świeżym przykładem jest choćby Aaron Wan-Bissaka, który nie dość, że nie zaliczył jeszcze ani jednego występu w zespole Garetha Southgate’a, to jeszcze podczas ostatnich młodzieżowych Mistrzostw Europy do lat 21 wcale nie był najjaśniejszą gwiazdą swojej drużyny. Tam zaznaczył swoją obecność tylko golem samobójczym z Francją, po czym został odsunięty od składu na dwie kolejne potyczki. Ważyły się bowiem losy transferu do United. Przy Old Trafford nie mieli wątpliwości, czy za bocznego obrońcę płacić ponad 50 milionów euro.
Cennych Anglików nie-kadrowiczów można zresztą wymienić więcej. Jordan Pickford zanim wkradł się w łaski Southgate’a stał się bohaterem głośnego transferu do Evertonu. Kwota? Bagatela, prawie 30 milionów. James Maddison do dzisiaj nie usłyszał hymnu przy okazji gry w dorosłej reprezentacji. Nie przeszkodziło to zupełnie Leicesterowi w wypłacie Norwich 25 mln euro.

Nakręceni bez końca

„Oni są przepłaceni, teraz to jest jakiś żart” – mówił kilka lat temu Rio Ferdinand komentując to, jakimi sumami operują kluby i menedżerowie (co ciekawe, nie powtórzył tych słów w momencie podpisania kontraktu przez Maguire’a). Przytakują mu inne autorytety, pukają się w czoło ci, których głos w całej zabawie zwanej futbolem jest najbardziej słyszalny.
Ale trend szybko nie ustąpi. Kluby są coraz bogatsze, bo rosnące opłaty transferowe i towarzyszące im płace są – przynajmniej częściowo – wynikiem najbardziej lukratywnej umowy telewizyjnej na świecie, która generuje ponad 10 miliardów funtów. A gros z tej sumy trafia bezpośrednio do kas brytyjskich klubów. Dlatego jeden z głównych powodów, dla których angielskie kluby płacą za rodzimych piłkarzy tak dużo, jest klarowny. Bo mogą.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również