Był amatorem, osiągnął najgorszy wynik w historii IO i... został gwiazdą. Tak narodziła się legenda "Węgorza"

Był amatorem, osiągnął najgorszy wynik w historii IO i... został gwiazdą. Tak narodziła się legenda "Węgorza"
screen youtube
Wyobraźcie tylko sobie: dopiero co zaczęliście uprawiać nowy sport. Uczycie się go od podstaw. A wtedy okazuje się, że lądujecie w kadrze olimpijskiej na nadchodzące Igrzyska. Nie macie nawet gdzie trenować, musicie szukać improwizowanych rozwiązań. Brzmi jak przepis na kompletną katastrofę? W przypadku Erica Moussambaniego okazało się to jednak początkiem jednej z najbardziej niesamowitych opowieści nowożytnych IO.
Pływak z Gwinei Równikowej swoim kuriozalnym występem zapisał się w olimpijskim folklorze i zapewnił sobie ogromną popularność. Znikąd stał się twarzą kampanii reklamowych i symbolem rozwoju tej dyscypliny sportu w ojczyźnie. I to pomimo tego, że podczas wyścigu nie walczył o jak najlepszy czas, a to, by… w ogóle utrzymać się na powierzchni.
Dalsza część tekstu pod wideo

Dopiero uczył się pływać

Historia Erica Moussambaniego zaczyna się od pechowego zbiegu okoliczności. Jako nastolatek grał głównie w koszykówkę. Niestety, pewnego dnia doznał złamania ręki. Od tamtej pory bał się bezpośrednich starć z rywalami, nie chciał kolejnego takiego urazu. Zaczął szukać alternatyw. I tak, przed 20. urodzinami znalazł sport bezkontaktowy, który nie niósł ze sobą ryzyka podobno kontuzji. Pływanie. Wtedy jeszcze nie wiedział, że to kompletnie odmieni jego życie.
Początkowo trenował ze znajomym rybakiem. Lekcje pobierał w jeziorze, wszak 20 lat temu w Gwinei Równikowej mało kto myślał o budowaniu basenów. Pomimo tego zgłosił się do krajowego związku pływackiego. Igrzyska w Sydney startowały zaledwie za kilka miesięcy, lecz Moussambani nawet o nich nie myślał. Po pierwsze - dopiero zaczynał przygodę z pływaniem. Po drugie - nawet nie wiedział o ich istnieniu.
- Nie miałem w ogóle pojęcia, o co chodzi z Igrzyskami Olimpijskimi. Nie wiedziałem nawet, gdzie leży Australia! - wspominał niedawno w rozmowie z "AFP", 20 lat po tamtym pamiętnym występie.
Ani Eric, ani żaden z jego rodaków i rodaczek, nie przystąpił do kwalifikacji olimpijskich. MKOl prowadził jednak program mający na celu popularyzację sportu w krajach rozwijających się, pozbawionych odpowiedniej infrastruktury treningowej. Między państwa znajdujące się na tej liście rozlosowano kilka "dzikich kart", uprawniających do startu w pierwszej rundzie zawodów, z której 16 zawodników z najlepszym czasem miało wejść do półfinału. Na liście startowej widniały łącznie 74 nazwiska. Szanse na sukces wynosiły niemal właściwie zero. Niemniej, specjalna przepustka gwarantowała start na najbardziej prestiżowej imprezie świata! I tak się akurat złożyło, że w gronie szczęśliwców znalazła się Gwinea Równikowa.
Przydział ogłoszono mniej więcej pół roku po rozpoczęciu improwizowanych treningów przez naszego bohatera. Zaproszono go na spotkanie i na nim przekazano informację, że jedzie do Sydney u boku rodaczki, Pauli Barili Bolopy. Cóż, oboje byli do tego kompletnie nieprzygotowani.

Jak się nie ma, co się lubi…

…to się bierze, co popadnie. To zapewne powtarzał sobie Eric, szukając sposobu na przygotowanie się do startu. Oczywiście mógł dalej trenować w jeziorze lub rzekach, ale pływanie w naturalnym zbiorniku wodnym ma niewiele wspólnego z prawdziwym basenem. I tutaj pojawił się problem. Gwinea Równikowa nie znalazła się na liście krajów nieposiadających bazy treningowej przypadkowo. W całym państwie nie mieli ani jednego basenu olimpijskiego. Ba, trudno było znaleźć jakikolwiek basen.
W końcu Moussambani trafił do jednego ze stołecznych hoteli, gdzie faktycznie mógł popływać w zamkniętym pomieszczeniu. Jeden z pracowników zgodził się nawet posłużyć poradami podczas treningów. Sęk w tym, że basen miał 12 metrów długości, a zatem ponad cztery razy mniej niż ten, do jakiego miał się wskoczyć w Sydney. Do tego mógł z niego korzystać tylko od piątej do szóstej rano. Później bowiem otwierał się dla gości.
W końcu jednak mógł trenować do swojego wielkiego startu metrów. Miał dwa-trzy miesiące na przygotowania.

Eric "Węgorz"

Gdy Gwinejczyk przyjechał do Australii, doznał szoku. Nigdy nie widział takich obiektów. Ba, nawet o nie marzył o skorzystaniu z nich. Samemu też nie do końca wiedział, co powinien zrobić, by przygotować się do startu i nie zaopatrzył się w wymagany sprzęt. Federacja nie zaopatrzyła go w odpowiedni strój kąpielowy, więc sam wybrał się na zakupy do… lumpeksu.
- Trener zespołu RPA zobaczył, że mam na sobie “Bermudy”, które kupiłem w second-handzie i spytał, dokąd idę. Odpowiedziałem, że pływać. Odparł, że zostanę zdyskwalifikowany, bo mój strój nie spełnia wymogów i wyglądam, jakbym szedł na plażę. Dał mi kąpielówki i okularki - opowiadał Eric w cytowanym już wcześniej wywiadzie.
Podczas gdy konkurenci przystępowali do rywalizacji ubrani w specjalne wyczynowe stroje, pokrywające całe ciało, gwarantujące mały opór wody, on miał na sobie zwykłe niebieskie slipy. Dziś można oglądać je na wystawie w Muzeum Olimpijskim w Lozannie.
Podczas treningów na miejscu ani razu nie zdołał przepłynąć pełnego dystansu 100 metrów. Wciąż był jedynie amatorem. Na starcie ustawił się u boku pozostałych beneficjentów “dzikiej karty” - Karima Bare z Nigru oraz Farkhoda Oripowa z Tadżykistanu. W teorii nie mógł liczyć na łatwiejszych rywali. W praktyce w bezpośrednim starciu nie miał z nimi najmniejszych szans. Los się jednak do niego uśmiechnął. Obaj przeciwnicy popełnili falstart. Tym samym pozostał jeden uczestnik - właśnie on, nikomu nieznany reprezentant Gwinei Równikowej. Eric Moussambani musiał “tylko” dopłynąć do mety własnym tempem, by wygrać swój wyścig. Chociaż bardziej pasowałoby napisać, że “aż”, bo po prostu toczył walkę z własnym organizmem.
- Podczas ostatnich 50 metrów, szczerze mówiąc, czułem się tak zmęczony, że chciałem się zatrzymać - opowiadał “Sydney Morning Herald”. - Nie czułem ani nóg, ani rąk, wszystko wydawało się takie ciężkie. Słyszałem jednak ludzi klaszczących i krzyczących moje imię. Dali mi siłę, by dopłynąć do mety.
Na hali zasiadało 17,5 tysiąca widzów. Postawa zawodnika z biednego, małego kraju, ledwie potrafiącego utrzymać się na powierzchni, ogromnie ich urzekła. Jego czas: 1 minuta, 52 sekundy i 72 setne do dziś jest najgorszym wynikiem w historii IO. Dla porównania złoty medalista, Pieter van den Hoogenband, ustanowił w półfinale rekord świata - 47,64 sekundy, a najbliższy oponent, Dawood Youssef Mohamed Jassim z Bahrajnu, był szybszy o minutę.
Nie liczył się wynik, a duch olimpijskiej rywalizacji. Pływacki “kopciuszek” stał się sensacją w Sydney. Zaczęło go nazywać “Eel”, czyli “Węgorz”, co łatwo można skojarzyć z Eddiem “Orłem” Edwardsem - skoczkiem narciarskim tak słabym, że stał się ulubieńcem fanów dyscypliny. I podobna historia spotkała Erica.

Dzień, który odmienił jego życie

Kilka godzin po zakończeniu wyścigu ludzie zaczęli prosić go o autografy. Niedługo po tamtych igrzyskach dostał propozycje wystąpienia w reklamach. Jego twarz wylądowała na billboardach i plakatach w Azji oraz Australii. Został symbolem rozwoju pływania w kraju. Dalej trenował, robił stałe postępy. Dzięki ogromnemu zainteresowaniu, jakie wywołała jego osoba, w Gwinei Równikowej powstały dwa baseny olimpijskie, dostępne dla kolejnych pokoleń sportowców.
Erica z Eddiem Edwardsem łączyła analogia, jeśli chodzi o przezwisko. Anglik nigdy jednak nie zbliżył się nawet do konkurencyjnego poziomu. Moussambani z kolei dzięki stałej pracy zdołał zdecydowanie poprawić wyniki. Chciał jechać na IO w Atenach, lecz szansy pozbawiły go problemy z paszportem. I chociaż nie zasmakował już nigdy olimpijskiej rywalizacji, pojawiał się na różnych zawodach i w 2006 roku ustanowił rekord życiowy na 100 metrów stylem dowolnym - 52,18 sekundy. Przez sześć lat urwał ponad minutę. Z takim czasem w Sydney uplasowałby się na 45. miejscu.
Dla wielu takie rezultat nie byłby niczym wyjątkowym. W przypadku Moussambaniego stanowiło to ukoronowanie niesamowitej historii. Praktycznie znikąd pojechał na Igrzyska Olimpijskie, został chorążym czteroosobowej reprezentacji Gwinei Równikowej. Zapisał się w historii, doświadczył ogromnego wsparcia ze strony tysięcy fanów, ludzi z kompletnie innego świata. Tym samym położył podwaliny pod swoją przyszłość, w której nie porzucił pasji. A dziś trenuje młodych zawodników, służąc im doświadczeniem. Rozwój pływania w ojczyźnie to w dużej mierze właśnie jego zasługa. Największą dumę odczuwał jednak z faktu, że kuriozalnym występem rozsławił kraj oraz otworzył drzwi ewentualnym następcom.
- Ludzie wcześniej nie znali mojej ojczyzny. Teraz wszyscy wiedzą o Gwinei Równikowej - możemy przeczytać jego słowa na łamach “Sydney Morning Herald”.
I chociaż mało kto pamięta Erica Moussambaniego jako Erica Moussambaniego - raczej “Erica Węgorza” lub “tego, który prawie utopił się na Igrzyskach w Sydney”, jego historia to naprawdę fenomenalna opowieść. Takie postaci przypominają, ile satysfakcji może dać człowiekowi przełamywanie własnych granic, nawet w przypadku ludzi osób pozornie skazanych na porażkę. Paradoksalnie największym błogosławieństwem Erica okazał się fakt, że jego występ był po prostu tragiczny.
I wcale nie ma powodów do wstydu. W końcu osiągnął swój cel. Ukończył ten jeden wyścig na Igrzyskach. Wyścig, w jakim stał na straconej pozycji. I okazało się, że to tylko prolog pięknej historii. Kto wie, może jeszcze osiągnie kolejny osobisty sukces i wyszkoli Gwinei Równikowej olimpijskiego medalistę?

Przeczytaj również