Były wielkie plany, zostały "ucieczki" i ogromny kryzys. "W cuda już mało kto wierzy"

Były wielkie plany, zostały "ucieczki" i ogromny kryzys. "W cuda już mało kto wierzy"
Russell Hart / PressFocus
Utytułowany trener opuścił okręt, kibice mają dosyć jego następcy i dyrektora sportowego, wyniki są tragiczne. Aktualna sytuacja w Evertonie wygląda fatalnie. Jeszcze przed zeszłym sezonem ekipa z niebieskiej części Merseyside budziła wielkie nadzieje. To miał być efektowny projekt, a skończyło się kryzysem.
W grudniu 2020 roku Everton plasował się w czołowej czwórce Premier League. Wydawało się, że “The Toffees” zmierzają we właściwym kierunku pod wodzą Carlo Ancelottiego i dzięki efektownym transferom, choćby Jamesa Rodrigueza i Allana, mogą skorzystać na kryzysie Tottenhamu czy Arsenalu, włączając się do walki o europejskie puchary. Czas szybko to zweryfikował.
Dalsza część tekstu pod wideo
Dziś ekipa, którą kilkanaście miesięcy temu wiele osób mogło typować na czarnego konia angielskiej ekstraklasy, pogrążona jest w kryzysie. Nie ma już włoskiego menedżera - manifestu ambicji właścicieli. Nie ma najgłośniejszego nazwiska ściągniętego zeszłego lata. W okienku próżno było też szukać efektownych wzmocnień, przypominających te sprzed roku. Ówczesna nadzieja kibiców Evertonu wydaje się niesamowicie odległą. Ekipa z niebieskiej części Merseyside znajduje się na rozdrożu.

Chcieli więcej

Zespół z Goodison Park to jeden z najstabilniejszych zespołów angielskiej ekstraklasy. Występuje w niej nieprzerwanie od wojny. Dawno jednak nie bił się jak równy z równym ze ścisłą czołówką. Ostatni raz “The Toffees” uplasowali się w czołowej szóstce Premier League w sezonie 2013/14. Wcześniej, podczas długiej kadencji Davida Moyesa, deptali po piętach ówczesnej “wielkiej czwórce”, raz nawet wskakując na czwarte miejsce.
Stabilny byt w końcówce pierwszej dziesiątki bądź lokata w okolicach środka tabeli wydawała się po prostu stylem bycia Evertonu. I zarazem czymś, na co ten klub w realiach XXI wieku jest skazany, nawet pomimo tego, że potrafił regularnie wydawać po ponad 100 milionów funtów na wzmocnienia w jednym okienku.
Gdy w grudniu 2019 roku schedę po zwolnionym Marco Silvie przejął Ancelotti, wydawało się, że to jasny sygnał dla reszty ligi. Odwieczni rywale Liverpoolu zadeklarowali ambicję, by włączyć się do boju o wyższe cele - zatrudnili w końcu trzykrotnego zdobywcę Ligi Mistrzów, dwukrotnie wybranego najlepszym trenerem globu. Wielu zastanawiało się, dlaczego Włoch zdecydował się na przejęcie klubu spoza absolutnego topu, lecz pierwsze letnie okienko pokazało, że za tym ruchem poszły kolejne.
Właściciel, Farhad Moshiri, pomógł utytułowanemu szkoleniowcowi w przeprowadzeniu pokaźnych, zwłaszcza jak na “rynkową” pozycję Evertonu, zakupów. Na Merseyside z Realu Madryt trafił ulubieniec Carletto, James Rodriguez. Do tego pojawił się szalenie ceniony we Włoszech Brazylijczyk Allan, z którym Ancelotti miał okazję pracować w Napoli. Kupiono również wyróżniających się w dolnej połowie tabeli Abdoulaye’a Doucoure i Bena Godfreya, łączonych regularnie z wyżej notowanymi zespołami. Krótko mówiąc, prężyli muskuły. A z takim szkoleniowcem u sterów wyglądało to na naprawdę poważny projekt.
Druga połowa rozgrywek okazała się mocno przeciętna. Skończyło się 10. miejscem w lidze, czyli dużym rozczarowaniem. Najpoważniejszy cios, zwłaszcza pod względem wizerunkowym, miał jednak dopiero nadejść. Real Madryt zapukał do drzwi Ancelottiego. A ten nie wahał się ani chwili, tylko spakował manatki i wylądował w Hiszpanii. Zostawił projekt, a miał być jego twarzą, liderem. Z jednej strony trudno się dziwić, bo kto nie zamieniłby pracy z Fabianem Delphem i Tomem Daviesem na ponowną szansę poprowadzenia Toniego Kroosa czy Luki Modricia. Z drugiej - sympatycy “The Toffees” nie zamierzali zaakceptować dezercji.
- Ancelotti, poza ściągnięciem kilku solidnych nazwisk i niezłymi fragmentami poprzedniego sezonu, nie zapisał się w Evertonie złotymi zgłoskami - tłumaczy nam Krzysztof Jaensch, prowadzący w poznańskim radiu “Afera” audycję sportową “Gramy na Aferę”, prywatnie kibic klubu z niebieskiej części Merseyside. - Jego odejście do Realu zostało potraktowane przez kibiców jak podejście najemnika, udowodniło brak lojalności wobec klubu.

Burzliwe lato

Ten ruch położył podwaliny pod lato pełne niepewności. Po wielkich inwestycjach i braku sprzedaży, tym razem nie było szans na wydatki przypominające te w poprzednich latach. Rozpoczęły się poszukiwania nowego sternika. Ze spraw pozasportowych warto również wspomnieć o aferze pedofilskiej z udziałem Gylfiego Sigurdssona, która wybuchła niedługo przed startem sezonu.
Nastroje nie mogły wyglądać najlepiej, a w uspokojeniu sytuacji nie pomógł wybór nowego menedżera. Zatrudniono Rafaela Beniteza, eks-szkoleniowca znienawidzonego Liverpoolu. Taki ruch oburzył kibiców, nie zmieniało tego nawet niezłe CV Hiszpana. To bowiem zupełnie inny trener niż jego włoski poprzednik. Ancelotti chce prowadzić grę, grać ofensywny futbol. To człowiek-marzenie, aby zbudować długoterminowy projekt.
Podpisano kompletnie inną postać - pragmatyka, “wyciskacza”, specjalizującego się w pracy w trudnych warunkach, co pokazał wcześniej w Newcastle. Taki ruch sugerował raczej, że tym razem, zamiast patrzeć w górę, klub stawia po prostu na przetrwanie. Latem na wzmocnienia wydano najmniej z całej Premier League - ledwie dwa miliony funtów. A styl gry? Zaczęło się wykorzystywanie prostych schematów.
- Przeszłość Rafy z pewnością nie pomogła mu w zdobyciu przychylności kibiców, ale mniej więcej do początku października broniły go dość dobre wyniki. Owszem, styl nie powalał, ale przedsezonowe ruchy w postaci ściągnięcia Townsenda czy Graya zaczynały wydawać się logiczne, kiedy z uporem maniaka większość wrzutek tej dwójki na strzały zamieniał niezastąpiony Calvert-Lewin. Trudno jednak rozwijać grę drużyny, kiedy w każdej formacji wypada kluczowy zawodnik - DCL, Richarlison, Doucoure i Mina - mówi Jaensch.
Ziemia drżała już dawno, ale teraz zbliża się eksplozja wulkanu. Fala urazów sprawiła, że po naprawdę dobrym starcie rozgrywek nadeszła znaczna obniżka formy, która przerodziła się w prawdziwy kryzys. “The Toffees” nie wygrali od ośmiu spotkań, w tym czasie zdobyli zaledwie dwa oczka. Ostatnio przegrali prestiżowe starcie z Liverpoolem. I to aż 1:4 na własnym terenie! Po końcowym gwizdku wściekli kibice wyładowali swoją frustrację m.in. na dyrektorze sportowym, Marcelu Brandsie.

Jak wielki jest problem?

Na pytanie: “Kogo ty ściągnąłeś?”, rzucone przez wściekłego fana, Brands odparł sugestywnym: “Czy to tylko wina piłkarzy?”, co odczytano jako atak na Beniteza. Holender, jeszcze przed spotkaniem z Arsenalem, opuścił klub. Menedżer, ku niezadowoleniu dużej części trybun, wciąż jednak ma zaufanie przełożonych. Ma przeprowadzić zmiany uważane za konieczne. Nawet jeśli przez to podpadł podopiecznym.
- Mówi się, że Rafa wsadził kij w mrowisko, zwalniając w ostatnim czasie szefa pionu medycznego, Dana Donachiego, cieszącego się sympatią wśród zawodników i pracowników klubu - opowiada prowadzący “Gramy na Aferę”. - Ostatnia plaga kontuzji nie rzucała jednak dobrego światła na jego pracę. Wydaje się, że Rafa realizuje złożone deklaracje. Powiedział, że usprawni działanie klubu dział po dziale. Benitez wciąż ma poparcie Moshiriego. Zapewnia, że Hiszpan wciąż potrzebuje “więcej czasu w klubie”. Chcę wierzyć, że zarząd widzi zmiany, coś więcej niż postronny kibic zirytowany serią bez wygranej i grą na poziomie składu węgla i papy.
Zachowawczy sposób gry oraz letnie transfery pokazały, że wielkie ambicje z poprzednich lat odsunięto na bok. Poza odejściem Ancelottiego frustrujące okazało się również zachowanie Jamesa Rodrigueza. Kolumbijczyk zaczął migać się od gry po opuszczeniu klubu przez Carletto, aż wreszcie przeniósł się za darmo do Kataru. Wielkie nazwiska wyjechały z Merseyside, a Benitez, przy niewielkim budżecie, przeprowadził okienko rodem z czasów pracy Newcastle.
Przyszedł Andros Townsend, z Bayeru Leverkusen po promocyjnej cenie ściągnięto Demaraia Graya - skrzydłowych, przynajmniej teoretycznie, na poziomie zespołów walczących o utrzymanie. Do tego pojawił się Salomon Rondon, następny gracz, który nie mógł podnieść jakości. To tylko kolejny powód do zwątpienia dla kibiców. Choć z drugiej strony - kasa wydana na transfery nie gra, co “The Toffees” pokazali już nieraz.
- Porównywanie nazwisk ściągniętych w poprzednich okienkach do transferów Beniteza nie ma sensu. Akurat transfery Graya czy Townsenda od początku oceniałem pozytywnie i do tej pory nie zmieniam zdania. Szczególnie biorąc pod uwagę wydane na nich kwoty. Inaczej ma się to w przypadku Rondona, co do którego próbowałem się oszukiwać. Wmawiałem sobie, że może dostawi głowę do piłki, kiedy nie będzie mógł tego zrobić kontuzjowany lub odpoczywający Dominic Calvert-Lewin - wyznaje Jaensch.
- Everton udowadnia jednak konsekwentnie, że pięniądze płacone za transfery nie muszą mieć przełożenia na wyniki. W poprzednich sześciu oknach wydaliśmy średnio około 90 milionów funtów, notując w tym czasie najwyższe siódme miejsce jeszcze za Koemana, a średnio dopiero dziewiątą lokatę. Nijak ma się to do ambicji klubu o grze w Europie - dodaje.

Skazani na “przeklętą stabilność”

Wspomniane ambicje należy na razie odstawić na bok. W tej chwili trzeba ustabilizować statek. Jeśli chodzi o pracę z niewielkim budżetem, Benitez radzi sobie dobrze, choć nie proponuje rozwoju i wielkich perspektyw na przyszłość. Jeżeli w niebieskiej części Liverpoolu rzeczywiście potrzebowali roku na odciążenie klubowych finansów po wielkich inwestycjach-manifestach sprzed kilkunastu miesięcy, to teraz po prostu muszą przeczekać i wyjść na prostą.
- Skoro celem klubu jest gra w pucharach, to wyjście na prostą powinniśmy rozumieć jako równorzędną walkę o top 6. Oczywiście w cuda już mało kto wierzy i myślę, że zakończenie sezonu powyżej wspomnianego uśrednionego dziewiątego miejsca będzie sukcesem - podsumowuje Jaensch.
A co dalej? Wydaje się, że marzenia o walce ze ścisłą czołówką należy odsunąć na bok. To będzie wymagało mnóstwa szczęścia bądź bardzo przemyślanego planu budowy zespołu, jak np. w Leicester City. Tego na Goodison Park brakuje od dawna.
Dlatego Everton, przynajmniej w najbliższej przyszłości, skazany jest na “przeklętą stabilizację” w strefie tabeli, którą można nazwać “ziemią niczyją”. Liga Mistrzów? Nieosiągalna. Liga Europy? Potrzeba dużo szczęścia. Nawet bój o Ligę Konferencji wydaje się poważnym wyzwaniem. Pytanie tylko, czy zamierzają się z tym pogodzić, czy może znowu wysłać światu sygnał, że celują w coś więcej. No i oczywiście, czy w takim przypadku uda się osiągnąć zamierzone efekty. Znów może bowiem nadejść bolesna weryfikacja.

Przeczytaj również