Chował się w dziurze na wojnie, a później został gwiazdą Bundesligi. 35-latek, który posadził Piątka na ławce

Chował się w dziurze na wojnie, a później został gwiazdą Bundesligi. 35-latek, który posadził Piątka na ławce
katatonia82 / Shutterstock.com
Wróciła Bundesliga, ale nie wrócił Krzysztof Piątek, można rzecz po ostatnim meczu Herthy Berlin. Klub naszego napastnika co prawda niespodziewanie pokonał na wyjeździe Hoffenheim (3:0), ale bez znaczącego udziału Polaka, który pojawił się na murawie dopiero w 79. minucie. Zastąpił na niej 35-letniego Vedada Ibisevicia, strzelca gola na 2:0. Ibisevicia będącego jak wino. Czas nieubłaganie płynie, ale on nic sobie z tego nie robi. Wciąż jest znakomity.
By dotrzeć do tego miejsca, Ibisević musiał przejść w życiu długą, momentami niezwykle bolesną drogę. Wychowywał się w niewielkim bośniackim, a wówczas jeszcze jugosłowiańskim miasteczku Vlasenica. Pewnej nocy 7-letni Vedad przeżył koszmar. Do jego domu zbliżali się żołnierze. Trwała wojna. Matka wyrwała go ze snu, po czym kazała schować się w specjalnie wykopanej dziurze nieopodal ich domu. Po chwili cały dobytek Ibiseviciów został przeszukany. Im udało się uniknąć najgorszego.
Dalsza część tekstu pod wideo

Czas uciekać

To był jednak ostateczny znak, że trzeba uciekać. Wzięli tylko najpotrzebniejsze rzeczy, po czym znaleźli schron w mieście Tuzla. Tam mogli poczuć się bardziej bezpiecznie. Chociaż w Bośni trwała krwawa wojna, która w ostatecznym rozrachunku pochłonęła ponad 100 tysięcy ofiar, młody Vedad nie zapominał o piłce.
Ale w pełni mógł się na niej skupić dopiero po opuszczeniu swojego kraju. Wraz z rodziną najpierw przeniósł się do Szwajcarii, a niedługo później Stanów Zjednoczonych. Gra za oceanem okazała się przepustką do wielkiego futbolu. W 2004 roku 20-letniego chłopaka ze smykałką do strzelania bramek wypatrzył Vahid Halihodzić, ówczesny szkoleniowiec PSG. Rodak Ibisevicia postanowił dać mu szansę w wielkim Paryżu.
Jednak stolicy Francji niestety nie podbił. Przez pół roku zagrał tylko w czterech spotkaniach. Lepiej poradził sobie na wypożyczeniu w grającym wtedy na zapleczu elity Dijon. W 34 meczach strzelił 10 bramek. Mógł mieć nadzieję, że dostanie jeszcze w Paryżu drugą szansę, ale ta już nie nadeszła. Opuścił więc Francję, przenosząc się do niemieckiej Alemannii Aachen, jeszcze wówczas bundesligowej.
Sześć bramek strzelonych przez cały sezon raczej nie mogło wzbudzić zachwytu w kibicach, trenerach, scoutach czy samym Bośniaku. Zwłaszcza, że drużynie nie udało uchronić się przed spadkiem z najwyższej klasy rozgrywkowej. Ibisević mógł więc grać w Aachen na zapleczu Bundesligi, ale wówczas swoje macki wyciągnął po niego bogaty właściciel rozwijającej się potęgi z Hoffenheim. Sprowadzenia bośniackiego napastnika zażyczył sobie pracujący wtedy w ekipie “Wieśniaków” Ralf Rangnick. Z nim w składzie chciał dokonać czegoś wielkiego. Wprowadzić klub z małej wioski na salony Bundesligi.

Gdy idzie zbyt dobrze...

I faktycznie wprowadził, ale akurat trzeba szczerze przyznać, że bez wybitnie dużych zasług samego Ibisevicia, który przez cały sezon tylko pięć razy trafił do siatki. Można było pomyśleć - jeśli tak mało strzela w 2. Bundeslidze, to jak poradzi sobie wyżej? Ano poradził sobie znacznie lepiej. Niewiele ma to w sobie może logiki, ale taki już ten futbol bywa.
“Wieśniaki” wjechały na salony z buta. Początkowo mówiono, że będą tylko ciekawostką. Bundesliga miała ich zweryfikować, tymczasem po rundzie jesiennej byli… liderem. A o tym, jaka w tym zasługa Ibisevicia, niech świadczy fakt, że w 17 meczach zdobył 18(!) bramek. Do tego dołożył siedem asyst. 25 punktów w klasyfikacji kanadyjskiej po 17 meczach? Całkiem nieźle. Dziś takie wyniki wykręcają w Bundeslidze co najwyżej Lewandowski czy Werner, ale w dużo mocniejszych klubach. Nie w barwach beniaminka.
Życie często pokazuje jednak, że jak jest zbyt pięknie, to coś nagle musi się… zepsuć. W przypadku będącego w życiowej formie Bośniaka była to kontuzja najgorsza z możliwych. Zerwane więzadła krzyżowe w kolanie. Sezon w plecy. Akurat wtedy, gdy Hoffenheim liderowało w Bundeslidze, a Ibisević w klasyfikacji strzelców.
Bez swojego najlepszego snajpera “Wieśniaki” dostały zapaści. Do tego stopnia, że z pierwszej pozycji zajmowanej po rundzie jesiennej, spadły ostatecznie na siódme miejsce, nie dające nawet europejskich pucharów. Podróż z nieba do piekła.

Powrót i nowe wyzwania

Różnie potrafią wyglądać powroty do gry po takich kontuzjach. Niektórzy zmieniają się w cień samych siebie sprzed urazu, inni wracają do niezłej gry, ale jednak nadal nie jest to poziom prezentowany wcześniej. Ibisević i tak poradził sobie nieźle. Wykurował się na początek kampanii 2009/2010. Tym razem problemy zdrowotne omijały go z daleka. W 34 meczach ligowych zdobył 12 bramek. Nie był to więc ten bezwzględny snajper, który przed kontuzją strzelał więcej niż gola na mecz, ale i tak radził sobie naprawdę nieźle.
Nieco gorzej było później. W kolejnym sezonie tylko osiem bramek, kolejne pięć w rundzie jesiennej rozgrywek 2011/2012. Coś zaczęło się delikatnie wypalać. Przyszedł czas na zmiany. 4.5 mln euro za Ibisevicia zapłaciło VfB Stuttgart.
I szybko okazało się, że była to cena wyjątkowo promocyjna, a Bośniak nadal jest w stanie nawiązywać do formy sprzed kontuzji. Chociaż do nowego zespołu dołączył w trakcie sezonu, zdołał do jego zakończenia zdobyć jeszcze osiem bramek, popartych siedmioma asystami. 15 punktów do klasyfikacji kanadyjskiej w 15 meczach. Wrócił stary dobry Vedad.
Jego popisem były też kolejne rozgrywki. I to nie tylko Bundesligi, w której tym razem trafił do siatki 15 razy w 30 meczach, ale też Ligi Europy (pięć trafień) i Pucharu Niemiec (cztery gole). W tym ostatnim Stuttgart dotarł z dużą pomocą Bośniaka do samego finału, gdzie po dramatycznym meczu musiał uznać wyższość Bayernu.

Sezon bez gola

Na Mercedes-Benz Arena czuł się jak ryba w wodzie. Postanowił dalej zakładać biało-czerwone barwy, a kolejny sezon zakończył z 15 golami we wszystkich rozgrywkach. Ale problemy ze zdrowiem kolejny raz dały o sobie znać. W październiku 2014 roku wypadł z gry na ponad dwa miesiące, a gdy wrócił, dostawał szanse niemal wyłącznie z ławki. Efekt? Przez całą kampanię 2014/2015 nie zdobył żadnej bramki. Prawdziwy cios dla napastnika. Zwłaszcza słynącego z takiego nosa do strzelania goli.
Ale gość, który uciekał przed wojną, a później w najlepszym momencie kariery złapał najgorszy możliwy uraz wiedział, że to wcale nie koniec. Nawet jeśli właśnie na jego liczniku pojawiała się trójka z przodu, a więc w głowie mogły rozkwitać pewne refleksje dotyczące przyszłości i nieuchronnie płynącego czasu. Był sierpień 2015 roku. Pomóc miało wypożyczenie do Herthy Berlin.

Berliński oddech

Wypożyczenie, które po udanym roku zamieniło się w transfer definitywny. Od przeprowadzki do stolicy Niemiec mija już pięć lat. Hertha stała się klubem, dla którego Ibisević rozegrał najwięcej spotkań w swojej karierza, i chociaż na karku ma już wspomniane 35 wiosen, wcale nie powiedział ostatniego słowa. W Berlinie nigdy nie był snajperem absolutnym. Takim, który zdobywa po 20 bramek na sezon. Ale zawsze dawał wyjątkowo dużo jakości. A to strzelił 10 goli, a to 12. Z racji upływającego czasu, ale też konkurentów do gry w ataku, nie grał już wszystkiego od deski do deski. Trenerzy zaczęli bardziej rotować jego siłami.
Zimą mająca mocarstwowe plany Hertha sprowadziła do siebie za 40 mln euro dwóch napastników - Krzysztofa Piątka i Matheusa Cunhę. To oni mieli stanowić o sile ataku klubu z Berlina. Wizje były piękne, ale początki wyjątkowo trudne. Berlińczycy dalej grali wyjątkowo siermiężnie, przegrywali większość spotkań, a z funkcji trenera zrezygnował Juergen Klinsmann. Przerwa w rozgrywkach spowodowana pandemią koronawirusa tak naprawdę była “Starej Damie” na rękę. Ten moment wykorzystano też na zmianę szkoleniowca. Stery przejął Bruno Labbadia.

Kłopoty, kłopoty Piątka

“U niego Piątek na pewno odpali” - myślało pewnie wielu polskich kibiców. A tymczasem nowy trener po powrocie do gry postanowił zaufać 35-letniemu Ibiseviciowi, nie Polakowi. Do Bośniaka dołożył jeszcze Cunhę, a Hertha wygrała z byłym klubem Ibisevicia, Hoffenheim 3:0. Jak już wspominałem, bohater tego artykułu zdobył jedną z bramek. Jego brazylijski kolega dołożył drugą. A Piątek przez niemal 80 minut mógł się temu tylko przyglądać.
Z jednej strony, nieciekawie wygląda sytuacja Polaka, jeśli przegrywa rywalizację z 35-latkiem. Z drugiej… metryka jak widać wcale Ibiseviciowi nie przeszkadza. Może nie będzie już grał wszystkiego od początku do końca, może nie strzeli - jak w czasach Hoffenheim - 18 goli w 17 meczach, ale dalej będzie tej drużynie niezwykle potrzebny.
Tego się po prostu nie zapomina.
***
Dziś Ibisevicia, Piątka i spółkę czeka derbowa rywalizacja z Unionem. Początek starcia na Stadionie Olimpijskim w Berlinie o godzinie 20.30. My z tego meczu przeprowadzimy oczywiście relację na żywo. Bądźcie z nami!
Dominik Budziński

Przeczytaj również