Cieszmy się medalami zimowych igrzysk. Następnych możemy nie zobaczyć zbyt szybko

Cieszmy się medalami zimowych igrzysk. Następnych możemy nie zobaczyć zbyt szybko
Marcin Kadziolka/Shutterstock
Dwa medale przywiozła reprezentacja Polski z zimowych igrzysk w Pjongczang. Tylko dwa, bo zawsze apetyty mamy większe. A może aż dwa? Cieszmy się na zapas, póki jest jeszcze z czego.
Skoczkowie narciarscy dwoma medalami, złotem Kamila Stocha i brązem drużyny, dali nam trzecie najlepsze zimowe igrzyska w dziejach. Choć reprezentacja Polski jest wśród zaledwie dwunastu reprezentacji, które startowały w nich zawsze, to jej bilans jest skromniuteńki. Nasi sportowcy zdobywali medale tylko w ośmiu z 23 startów. Łącznie na podium wchodzili 22 razy – największe potęgi przekraczają ten próg na jednych igrzyskach. W całej historii Polacy uzbierali siedem złotych medali. To o jeden mniej od Marit Bjoergen.
Dalsza część tekstu pod wideo

Powrót do rzeczywistości

Przytaczam te statystyki, by przypomnieć, jakie jest nasze miejsce w hierarchii zimowego sportu. Jeśli ktoś nazwie nas średniakami, to możemy mu podziękować za komplement.
Wielkie polskie sukcesy na igrzyskach w Vancouver i Soczi miały w sobie coś ze sportowego cudu. Wszystko zgrało się idealnie: wybitne jednostki trafiały na swój czas, odpowiednich trenerów, znalazły swoją niszę do zagospodarowania, miały trochę szczęścia... I wykorzystywały swoje szanse – wyszło z tego dwanaście medali na dwóch tylko igrzyskach. Wynik zdecydowanie ponad stan naszego sportu.
W Pjongczang obserwowaliśmy powrót do rzeczywistości. Realne szanse na medale igrzysk mieli tylko skoczkowie. Plan wykonali, choć muszą czuć niedosyt. Zabrakło medalu na normalnej skoczni – taki scenariusz wydawał się prawdopodobny ze względu na scenariusz całego sezonu. Mieszane uczucia zostały po konkursie drużynowym. Gdy po brązowym medalu część mediów uderzała w euforyczne tony, trudno było uwierzyć, że skoczkowie je podzielają. Miejsce na olimpijskim podium jest niewątpliwym osiągnięciem, ale przecież w walce o podział medali liczyły się tylko trzy drużyny. A nasza była z nich najsłabsza. W dodatku srebrny medal przegrała po skoku swojego lidera.
Takie rozważania są obce przedstawicielom innych dyscyplin. W nich nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł liczyć na medale. Albo – jak w łyżwiarstwie szybkim, czy biegach narciarskich – byłoby to sprzeczne z logiką, albo – jak w biathlonie – może i prawdopodobne, ale wymagające jednoczesnego spełnienia się mnóstwa warunków. Najczęściej o logice, warunkach i szansach mogliśmy jednak dyskutować nie w kontekście medali, ale miejsc w czołowej ósemce, dziesiątce, dwudziestce, przyzwoitego startu w przedbiegach.

Chłodne igrzyska

Poza skoczkami na tle większości reprezentacji wyróżniły się biathlonistki: dały emocje w biegu indywidualnym, w sztafecie flirtowały z medalem. Pozostali temperaturę podnosili rzadko. Z polskiego punktu widzenia to naprawdę były chłodne igrzyska.
Dwa medale nie mogą nikogo zachwycić. Smutniejsza od dorobku medalowego jest chyba jednak liczba miejsc w czołówce – indywidualnie w najlepszej ósemce byli przecież tylko Stoch i Stefan Hula oraz Monika Hojnisz w biathlonowym biegu na 15 km. Drużynowo było trochę lepiej – na punktowanych miejscach rywalizację kończyły i biathlonistki, i Sylwia Jaśkowiec z Justyną Kowalczyk w sprincie, i drużyna panczenistek, i nawet sztafeta saneczkarze. Tam jednak z reguły jest znacznie mniejsza konkurencja i łatwiej o wysoką lokatę.
Więcej czasu zajmowało przeliczanie wszystkich zawodników zabranych do Pjongczang niż wymienianie ich udanych występów. Szczytem dla zbyt wielu był sam wyjazd na igrzyska. Wstydu nie przynieśli, bo trudno tak oceniać nawet słabiutki występ. Może choć z jednego coś wyrośnie – przecież pierwsze olimpijskie próby Kamila Stocha, Zbigniewa Bródki, czy Stefana Huli też nie były wybitne. A dziś to w komplecie medaliści olimpijscy.
Znacznie gorszy w naszej ekipie był wciąż zdarzający się brak profesjonalizmu, jak u saneczkarza Mateusza Sochowicza, który na start zapomniał maski, a potem zadowolony z siebie opowiadał o tej przygodzie. Albo mało sportowa postawa – jak Michała Jasiczka, który nie stanął na starcie do giganta, czy biegaczy narciarskich, którzy poza Justyną Kowalczyk odpuścili najdłuższe dystanse. Znacznie gorszy także od wybuchu Weroniki Nowakowskiej, która powiedziała kilka niemądrych rzeczy. I nawet, prawdę mówiąc, trudno było mi się nimi bulwersować. Skoro sfrustrowani czyimiś słabymi wynikami kibice pozwalają sobie na kpinę, brutalne oceny, a czasami i chamstwo, to powinni być trochę mniej wrażliwi, gdy w obliczu własnego niepowodzenia zawodnik nie wytrzyma napięcia i huknie prostackim słowem.

Przepis na katastrofę

Cieszmy się tymi dwoma medalami na zapas, bo istnieje realna groźba, że następnych długo nie zobaczymy. Ładna bajka o zimowych igrzyskach chyba się kończy. Trudno o optymizm, skoro nawet skokach narciarskich rzeczywistość poza pierwszą reprezentacją skrzeczy. Choć wydawałoby się, że czasy prosperity wciąż trwają, to nikt nie naciska na jednak zaawansowanych wiekowo Stocha i spółkę. W mistrzostwach kraju startuje rekordowo mała liczba zawodników. Tłoku nie ma też w zawodach młodzieżowych. Obiektów jest mało. Brzmi jak przepis na katastrofę.
A przecież skoki dzięki wieloletniemu pasmu sukcesów i tak mają się najlepiej. Wielki czas Justyny Kowalczyk został zmarnowany. Skoro profesjonalnych tras biegowych w kraju jest mało, a te istniejące nawet w sezonie zimowym są zamieniane na parkingi dla autokarów, to nie można liczyć, że uda się wychować poważnego zawodnika. Może się trafi, rozwinie, coś dla siebie wydrze. Jak Kowalczyk. Lepiej, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wykorzystano dobre wyniki panczenistów z poprzednich igrzysk. Nowoczesny tor lodowy nie mógł dać jeszcze efektów w kontekście Pjongczang. W kolejnej czterolatce trzeba ten długo oczekiwany obiekt wykorzystać do rozwijania dyscypliny. Mieć mądrzejszy plan, lepiej wydawać pieniądze, może poważniej włączyć się do wyścigu zbrojeń, który u nas ogranicza się głównie do brązowych kombinezonów skoczków. I patrzeć z uwagą na biathlon, w którym od kilku lat trwa dobrze zorganizowana praca u podstaw. Już dała piekielnie zdolną Kamilę Żuk, która dobrze zaprezentowała się w swoim olimpijskim debiucie.
Przypadku i cudu na igrzyskach w Pjongczang nie było. Te wyniki to odbicie stanu polskiego sportu. Skoro ten nie jest najlepszy na co dzień, to trudno wymagać, żeby był taki od święta.
Bartosz Wlaźlak

Przeczytaj również