Czy ten diesel jeszcze pociągnie? Reformacja reprezentacji Niemiec według Joachima Löwa

Czy ten diesel jeszcze pociągnie? Niemiecka reformacja według Löwa
Steindy, wikicommons
Jeśli w jakiś sposób można porównać piłkarskie reprezentacje Polski i Niemiec, to bardzo szybko znajdziemy wspólne mianowniki. Niezbyt imponujące wyniki w ostatnich miesiącach, styl gry niewspółmierny do potencjału, selekcjoner pod ciągłym ostrzałem krytyki oraz, paradoksalnie, pierwsze miejsce w grupie eliminacyjnej i rozłożony dywan pod ścieżkę awansu do Euro 2020. A jednak zarówno w drużynie Brzęczka, jak i Löwa kotłuje się pod dywanem bardzo mocno. W przypadku „die Mannschaft”, wszystko na siebie bierze „Jorgi”. I obrywa za to ze wszystkich stron.
Jeśli ktokolwiek uważał, że ekipa mistrzów świata z 2014 roku nie może zanurzyć się bardziej, ten powinien obniżyć skalę oczekiwań. Reprezentacja Niemiec potrafi rozczarować nawet tych, którzy dawno przestali wierzyć w drużynę Joachima Löwa. Zaledwie rok po całkowicie upokarzającej kampanii na rosyjskim mundialu, gdzie zostali bezceremonialnie wyrzuceni z turnieju grając w grupie z Meksykiem, Szwecją i Koreą Południową, Niemcy zostały zdegradowane ze swojej dywizji w Lidze Narodów, nie wygrywając ani jednego meczu.
Dalsza część tekstu pod wideo
Teraz, po całkiem niezłym i punktowo owocnym rozpoczęciu kwalifikacji do Euro 2020, Niemcy znowu zostali zbesztani, tym razem z rąk (nóg?) dawnych rywali – Holendrów, którzy, dopiero wychodząc z ciemnego okresu i chudych lat, po profesorsku zapanowali nad wydarzeniami w Hamburgu i wygrali 4:2.
Wpadka raczej nie wpłynie na szansę Niemców na występ w turnieju głównym Euro. Po zimnym prysznicu podopieczni Löwa wzięli się w garść i na trudnym terenie, choć również nie bez trudu, pokonali Irlandię Północną, która mimo najszczerszych chęci zwykle odbija się od bardziej doświadczonych i utytułowanych rywali na każdym etapie rozgrywek międzynarodowych.
To nie znaczy jednak, że wszystko jest różowe. Przeciwnie. Reprezentacja naszych zachodnich sąsiadów znajduje się na śliskim zboczu klifu, o kilka kroków od katastrofy i to ledwie pięć lat po triumfie na mistrzostwach świata – kulminacji dwóch dekad samooczyszczenia, odrodzenia i przemiany ichniejszej piłki.
Niemcy są synonimem niesłabnących sukcesów, ale przed wzniesieniem Pucharu Świata w 2014 roku przez 18 lat nie zdobyli żadnego międzynarodowego trofeum. Kiedy jesteś przyzwyczajony do wygrywania z wręcz bezczelną regularnością, te osiemnaście lat to praktycznie całe życie.

Kryzys i reformy

Brak kolejnych statuetek doprowadził do remontu generalnego całego systemu skautingu i szkolenia. DFB (Niemiecka Federacja Piłkarska) zainwestowała ogromne sumy w ulepszenie infrastruktury, rozbudowę sieci wyszukiwania talentów i rekrutowanie trenerów na masową skalę. To systematyczne podejście odniosło oczywisty sukces, ponieważ wyniki Niemiec na arenie międzynarodowej stopniowo się poprawiały – między mundialem 2006 a Euro 2016 ani razu nie osiągnęli gorszego rezultatu niż półfinały najważniejszych turniejów.
Ale co się stanie, kiedy w końcu dojdziesz na szczyt? Najnowsza historia mówi nam, że katastrofa właśnie nadciąga. Wyłączając jeszcze obecnych mistrzów, wszyscy poprzedni triumfatorzy mistrzostw świata odpadali z fazy grupowej na kolejnym mundialu i wpadali w reprezentacyjny marazm. Nawet ta potężna Hiszpania – która wydawała się nie do zatrzymania – po 2012 roku nie osiągnęła ani jednego ćwierćfinału.
Obecny regres w Niemczech jest znacznie bardziej niepokojący, ponieważ, w skrócie, nie poczyniono żadnych pozytywnych kroków od ubiegłego roku. Bądźmy szczerzy, gdyby jakikolwiek inny selekcjoner firmował swoją twarzą tak beznadziejną kampanię jak niemiecka na mundialu 2018, wylądowałby na bezrobociu w chwili, gdy samolot dotknąłby kołami pas lotniska po powrocie do ojczyzny. Ale Joachim Löw, który nadzorował już wiele „restartów” kadry – pozostaje nietykalny.

Niedobór „Qualitätu”?

Tu dochodzimy do głównego punktu niepowodzeń i najgorszej cechy obecnego trenera niemieckich piłkarzy. „Jorgi”, jak pieszczotliwie mówi się o nim w kraju, zupełnie samodzielny, jeśli chodzi o podejmowanie decyzji, a do tego zaimpregnowany na sugestie, wpływy, nie lubi przyznawać się do błędów. Sporym echem odbiło się odsunięcie przez Löwa z reprezentacji Matsa Hummelsa, Jerome’a Boatenga i Thomasa Müllera. O ile brak tego trzeciego przy całkiem niezłym potencjale ofensywnym kadry, da się jeszcze zrozumieć – to skreślenie dwóch, do tamtego czasu, solidnych filarów defensywy, wywołało burzę w mediach.
Niedługo trzeba było czekać, aż potwierdzenie wątpliwości przyjdzie w wynikach. Zespół oczywiście jest czymś więcej niż sumą ich indywidualnych, mocnych stron, ale gdy Holendrom udało się rozbić niemiecką zaporę, to zdecydowała o tym personalna klasa. Po jednej stronie defensywy mamy Matthiasa Gintera, Niklasa Süle i Jonathana Taha w centrum obrony. Po drugiej – Matthijsa de Ligta i Virgila van Dijka. Ślepiec nie zauważy tu jakościowych różnic. Takich dysproporcji nie da się załatać nawet najbardziej wymyślną taktyką.
Fakt, że Löw wystawił Hummelsa za drzwi zaskoczył wielu, pomimo jego oczywistych braków w prowadzeniu pojedynków z coraz szybszymi napastnikami. Zamiarem Löwa było odmłodzenie reprezentacji oraz stworzenie nowej hierarchii – z całym ryzykiem i ze wszystkimi skutkami ubocznymi.
„Die Mannschaft” nie ma obecnie na stanie szefa defensywy, który mógłby nadać ton, za to ma trudności z budowaniem gry, jeśli przeciwnik wywiera na niego presję. W tym elemencie gry akurat Hummels nie ma sobie w Niemczech równych. Tego nie sprawdzi się na Irlandii Północnej, Estonii czy Białorusi, z którymi Niemcy mierzą się w grupie. Takie kłopoty uwidaczniają się dopiero, gdy naprzeciw staje choćby reprezentacja Holandii, a nowotwór wypełza najczęściej podczas turnieju mistrzowskiego.

Bigos na boisku

Odejście od bardzo ważnych filarów niemieckiej drużyny było z pewnością odważnym posunięciem, ale nie do końca pozytywnym. Wśród sympatyków takiego ruchu czuć było potrzebę rozpoczęcia nowej ery, ale sytuacja wygląda tak, jakby Löw poszedł na skróty – tj. najpierw wydał oświadczenie, skasował najstarszych i najbardziej zasłużonych piłkarzy, a następnie siadł do stołu i pomyślał, jak to teraz będzie się przedstawiało na boisku. Tu nastąpiło rozczarowanie – gracze są ciągle ustawiani na pozycjach niezgodnych z ich charakterystyką i doświadczeniem w klubach, a następnie nie udowadniają swojej wartości.
Przykładem niech będzie Joshua Kimmich, który do momentu przyjścia Benjamina Pavarda do Bayernu, był ustawiany najczęściej na prawej obronie i tam rozwijał skrzydła. Löw kurczowo trzyma go na „szóstce”. To samo tyczy się też Timo Wernera, klasycznej „dziewiątki”, spisującego się wręcz doskonale w RB Leipzig, gdzie Julian Nagelsmann za punkt honoru obrał sobie zrobienie z niego napastnika światowej czołówki. W kadrze z kolei jest rotowany na każdej ofensywnej pozycji, za to na szpicy w kilku ostatnich meczach mamy rozstrzał: od Wernera, poprzez Leroya Sane (gdy był zdrowy), aż po Serge’a Gnabry’ego (który, o dziwo, sprawdza się najlepiej). Löw próbował też tu nawet Ilkaya Gundogana!
Patrząc wstecz, mistrzowski skład z 2014 roku nie był wcale wyjątkowo utalentowany. Postaci typu Shkodran Mustafi, Benedikt Höwedes czy Miroslav Klose trudno było zaliczać do najwspanialszych na swoich pozycjach na świecie. Częścią zespołu był również Kevin Grosskreutz, który dziś biega na trzecioligowych boiskach. Wszyscy jednak grali w skutecznym, efektywnym systemie, wyciągającym z poszczególnych graczy to, co najlepsze.

Potrzebny zryw

Nie wszystko poszło jednak w rozsypkę. Niemcy wciąż mają na podorędziu mnóstwo młodych talentów, którzy potrafią, bądź będą potrafili odwrócić losy „die Mannschaft” przy niezbędnym wsparciu. Kai Havertz już świetnie wdrożył się w reprezentacyjne zadania, z tyłu nie zostaje Lukas Klostermann, a na horyzoncie widnieją diamenty braci Eggestein, gwiazd niemieckich młodzieżówek.
Zanim to się stanie, sztab szkoleniowy z „Jorgim” na czele musi usiąść i poważnie zastanowić się, dokąd zmierzają, a gdzie chcieliby się znaleźć. Löwa trzeba honorować za dotychczasowe osiągnięcia, ale nie ma sensu stać w miejscu. Jeśli chcą być poważnymi kandydatami do mistrzostwa w przyszłym roku, być może trzeba będzie zacząć od zera. Jeszcze raz.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również