Do sukcesu wbrew futbolowej etyce. Znienawidzony RB Lipsk w drodze po Puchar Niemiec

Do sukcesu wbrew futbolowej etyce. Najbardziej znienawidzony klub w Niemczech może zdobyć puchar kraju
YouTube
Nowy inwestor może być dla klubu zbawieniem. Jego pieniądze mogą uratować byt zespołu, pozwolić na sportowy progres czy zwyczajnie wlać w serca kibiców nadzieję na lepsze jutro. Nie zawsze jednak musi on grać zgodnie z zasadami. Tak jak Red Bull, który w niemieckim świecie futbolu uważany jest za wcielenie zła w najczystszej postaci.
Dietrich Mateschitz stale rozbudowuje swoją sieć klubów piłkarskich rozsianych po całym świecie. Poza Lipskiem ma jeszcze zespół w USA, Ghanie, a także po dwa w Brazylii i Austrii. To właśnie na Starym Kontynencie spotkał się z największym oporem fanów.
Dalsza część tekstu pod wideo

Żeby coś się zaczęło, coś musi się skończyć

W Europie kibice są bardzo przywiązani do wszelkich aspektów przynależności klubowej. Stadion, barwy, hymn czy herb traktują jak nadrzędne dobro wspólne i nieraz gotowi są bronić go za wszelką cenę.
Dlatego też, gdy koncern w 2006 roku rozpoczął poszukiwania niemieckiego zespołu, w który mógłby zainwestować, miał problemy ze znalezieniem odpowiedniej ekipy. Zarówno futbolowe władze, jak i fani potencjalnych nabytków nie patrzyli przychylnie na austriackiego inwestora.
W 2009 roku ostatecznie padło na piątoligowe SSV Markranstädt, które miało siedzibę we wsi położonej 13 kilometrów od Lipska. Włodarze chcieli zapewnić klubowi stabilny byt, o który było ogromnie trudno.
Uznali, że poświęcenie historii będzie jedyną szansą na uratowanie jego istnienia. Mówi się, że wykup licencji na grę w Oberlidze miał kosztować 350 tysięcy euro. To ogromna suma, jak na realia piątego poziomu rozgrywkowego.
Ludzie reprezentujący firmę Mateschitza szybko pozbyli się wszelkich konotacji z „byłym” klubem. Powołano do życia RB Lipsk, zagwarantowano prawa do gry na miejskim Zentralstadionie, który był areną mistrzostw świata z 2006 roku i zmieniono jego nazwę na Red Bull Arena. Położono fundamenty pod planowaną budowę potęgi.

„Brudne” zagrywki

Pewne zasady, które wciąż obowiązują u naszych zachodnich sąsiadów, były poważnymi przeszkodami dla planów firmy, która angażuje się również m.in. w hokej czy sporty motorowe.
Po pierwsze, żaden niemiecki klub nie może mieć w nazwie swojego sponsora. Jak więc z tym sobie poradzić? Nazwać go tak, aby umieścić w niej skrót „RB”. Stąd też postanowiono postawić na niesamowicie kreatywne „RasenBallsport, czyli „sport trawiasto-piłkarski”.
Oczywiście, żaden przedstawiciel drużyny oficjalnie nie używa tej nazwy. Ze względów marketingowych bardziej pasuje przydomek „Czerwone Byki” czy skrót, którym z reguły legitymuje się ekipa z Lipska.
Ten sprytny sposób na obejście przepisów kibice rywali byliby w stanie wybaczyć. Najbardziej złości ich jednak co innego. Mianowicie to, jak zakpiono sobie z najważniejszej zasady niemieckiej piłki, słynnego „50+1”.
Ta reguła stanowi, że większościowy pakiet akcji musi należeć do przedstawicieli klubu. Inwestorzy nie mogą więc decydować o losach klubu bez ich poparcia. Wyjątkiem są kluby, które są wspierane przez tę samą firmę przez przynajmniej 20 lat, tak jak to ma miejsce w przypadku Bayeru Leverkusen, VfL Wolfsburg czy Hoffenheim.
Red Bull zdołał jednak znaleźć rozwiązanie i dla tego problemu. Akcje rozprowadzono w większości pomiędzy osoby zatrudnione w koncernie. Łącznie akcjonariuszy jest 17, w porównaniu do chociażby... ponad 145 tysięcy w Borussii Dortmund.
„Złoty” członek klubu z Lipska musi płacić ponad tysiąc euro rocznie – a nie jest to nawet status gwarantujący mu prawo głosu. Na Signal Iduna Park opłata to ledwie kilkadziesiąt euro co 12 miesięcy.
Jeśli chcesz zdobyć całkowitą kontrolę, to wystarczy zniechęcić potencjalnych chętnych do przejęcia jej. Federacja nie może zrobić nic, ale kibice rywali uparcie okazują swoją antypatię w stosunku do drużyny Mateschitza.

Odcięty byczy łeb i „cichy strajk”

Już od początku istnienia RB Lipsk spotykało się z nieprzychylnymi zachowaniami fanów drużyn przeciwnych. W końcu kupili sobie prawo gry w piątej lidze, zamiast budować drużynę od zera i obchodzili reguły, których wszyscy przestrzegają.
Rozwój klubu był błyskawiczny. Najlepszym tego przykładem może być chociażby przypadek Adriana Mrowca, którego w 2012 roku ściągnięto z Hearts tylko po to, aby po miesiącu go zwolnić. Tak, w tak szybkim czasie znaleziono zdecydowanie lepszych zawodników na jego miejsce.
Ogromne pieniądze, pozwalające na przeprowadzanie transferów zdecydowanie ponad stan poszczególnych poziomów rozgrywek tylko potęgowały frustrację kibiców rywali. Apogeum nadeszło jednak dopiero po ich awansie do 2. Bundesligi.
W 2014 roku sympatycy Unionu Berlin przywitali „Czerwone Byki” ubrani w czarne plastikowe płaszcze i przez pierwsze 15 minut meczu po prostu siedzieli cicho. To był wyraźny sygnał, że nie podobają im się działania oponentów.
Inni jednak posunęli się jeszcze dalej. Trzy lata temu podczas meczu z Dynamem Drezno w Pucharze Niemiec fani rywali wrzucili na obszar otaczający boisko ucięty byczy łeb. Trudno chyba o bardziej bezpośredni znak, że ktoś nie jest na niemieckich stadionach mile widziany.
Fani BVB kilka lat temu postanowili nie jechać na mecz do Lipska, a w Hoffenheim wywieszono transparent z napisem: „Chcemy znowu być najbardziej znienawidzonym klubem Niemiec”.
Teraz można się zastanowić. Czy takie zachowania to coś, co chcemy oglądać w futbolu? Jak daleko można posunąć się, broniąc wartości leżących u podstaw „pięknej gry” i protestując przeciw łamaniu związanych z nimi zasad?
Koniec końców, takie zachowania są efektem zwyczajnego ludzkiego strachu. Obawy przed tym, że i mój klub może zostać wykupiony i zbudowany od nowa, przy pełnym odcięciu się od korzeni, z którymi byłem związany. Tak, jak to miało miejsce w Salzburgu.

Zniszcz i zbuduj od nowa

Gdy kibice pogrążonej w kryzysie Austrii Salzburg usłyszeli w 2005 roku o planowanej inwestycji Red Bulla w ich ukochany klub, mogli z niecierpliwością czekać na to, co wniesie potężna firma. Z pewnością liczyli na ogromnego sponsora, który pomógłby w zawojowaniu krajowego podwórka. Czekało ich jednak co innego.
Firma Mateschitza zerwała z historią klubu. Zrezygnowano z fioletowego stroju, zmieniono nazwę i rzucano kłody pod nogi stowarzyszeniom kibiców. Wszystko to, aby stworzyć nową markę. To był początek Red Bulla Salzburg.
Co mogli czuć kibice zakochani w fioletowych barwach? Jedynie bezradność. Nic nie mogli zrobić. Po prostu założyli klub i zaczęli od siódmej ligi, podczas gdy Red Bull święcił sukcesy i dominował na krajowym podwórku.
Najstarsze futbolowe dziecko Mateschitza ma już dziesięć tytułów mistrzowskich i wiele razy brało udział w europejskich pucharach. Austria z kolei długo wspinała się po ligowej drabince aż na drugi poziom rozgrywkowy, aby ostatecznie wpaść w kryzys i obecnie kopie piłkę na czwartym szczeblu. Gra niżej, niż rezerwy klubu koncernu – drugoligowe FC Liefering.
Nikt chyba nie chciałby, aby jego klub tak skończył. Dlatego też Niemcy nie akceptują tego, co dzieje się w Lipsku. Z czasem pewnie do tego przywykną, ale może to potrwać naprawdę długo.
Zresztą również kibice austriackiej ekipy Red Bulla ostatnio są niezadowoleni. Ich zespół stał się drugą drużyną ekipy z Lipska, która regularnie podbiera największe talenty i trenerów. Taka jest cena za brak spełnienia najważniejszego celu – awansu do Ligi Mistrzów.

Tożsamość ważniejsza od trofeów

O co w końcu chodzi w piłce nożnej? O zwycięstwa, puchary, czy może po prostu o sportowe emocje? To możliwość jednoczenia się z innymi ludźmi, wspólnego śpiewania i cieszenia się grą klubu, w którym jesteśmy zakochani sprawia, że idziemy na stadion czy też siadamy przed telewizorem.
Odebranie takiej możliwości kibicom to najgorsze, co można im zrobić. Co fanom Austrii Salzburg po tym, że „następca” ich ukochanego klubu leje wszystkich w kraju, skoro odciął się od nich grubą kreską?
Nie jest ważne to, jak powodzi się klubowi, ale kto jest w stanie go wspierać. Bez kibiców nie ma drużyny. Bez możliwości utożsamiania się z zespołem nie ma fanów. To właśnie tu leży największy problem Red Bulla. Po prostu zrazili swoim działaniem ludzi, którzy kochają futbol w najczystszej postaci, odseparowany od biznesu.
Już w sobotę RB Lipsk zagra w finale Pucharu Niemiec z Bayernem i będzie mogło zdobyć pierwsze wielkie trofeum w swojej historii. Z pewnością znajdzie się wielu kibiców, którzy będą zadowoleni, jeśli uda im się wygrać.
Jeszcze więcej będzie jednak trzymających kciuki za Bawarczyków, którzy i tak nie są zbyt lubiani za naszą zachodnią granicą. Dla nich będzie to zwyczajny wybór między mniejszym, a większym złem.
Ewentualna wygrana byłaby dla „Czerwonych Byków” przepięknym zwieńczeniem dekady istnienia. 19 maja minęło bowiem dokładnie 10 lat od założenia klubu. Plan był taki, aby w tym momencie wchodzić do Bundesligi, ale udało się go wykonać z nawiązką.
RB ma już za sobą dwa sezony w europejskich pucharach i wicemistrzostwo kraju. To tylko dowód na to, jak ambitny projekt założył sobie Mateschitz i jak dobrze jest on realizowany. Niestety, jest również ogromnie kontrowersyjny. Naginanie futbolowej etyki to w końcu ogromne ryzyko, a fani, zwłaszcza rywali, są bardzo pamiętliwi.
Kacper Klasiński

Przeczytaj również