Dziecko Madrytu, wybraniec losu, zdrajca Mourinho. Droga do "świętości" Ikera Casillasa

Dziecko Madrytu, wybraniec losu, zdrajca Mourinho. Droga do "świętości" Ikera Casillasa
Bestino/shutterstock.com
Pożegnanie z ukochanym klubem, zawał serca, decyzja o zakończeniu kariery i plany sięgające działalności polityczno-sportowej. Casillas to człowiek, który nawet na uboczu wielkiej piłki ciągle pozostaje w świetle reflektorów. Nie można się oprzeć myśleniu, że przyszłość hiszpańskiego futbolu znalazłaby się w dość bezpiecznych rękach, gdyby to były dłonie San Ikera. Potwierdza to całe jego dotychczasowe życie.
Nikt nie rodzi się profesjonalnym piłkarzem. Ogromna liczba dzieci, które kopią piłkę na ulicach, a później kładą się spać pod kołdrami z logiem ich ulubionych drużyn, śnią o grze w finale mistrzostw świata, w zdecydowanej większości później zatracają pasję w porównaniu do niewielkiego odsetku tych, które zamieniają marzenie w rzeczywistość.
Dalsza część tekstu pod wideo
Jednym z nielicznych szczęśliwców będących w stanie spełnić dziecięce marzenie jest Iker Casillas, od niedawna piłkarski emeryt, ale lepszym określeniem będzie: seryjny zdobywca pucharów, medali, bramkarz wyznaczający epokę. Historiami z jego udziałem można byłoby nakręcić całkiem niezły, kilkunastoodcinkowy serial.

Wyciągnięty z lekcji

Bramkarze nie powinni debiutować w Lidze Mistrzów w wieku osiemnastu lat. Przez presję zjadającą żołądek, przez miliony oczu śledzących każdy ruch, szukających najmniejszej nawet oznaki tremy: drżenia łydek, nerwowe połykania śliny, czegokolwiek. On to zrobił. Zaledwie trzy dni po pierwszym kontakcie z futbolem, pokazaniu swojej twarzy cherubinka w lidze hiszpańskiej, gdzie dwoił się i troił, by zatrzymać napadającą co i raz baskijską watahę z Bilbao.
W Champions League mógł zaistnieć dwa lata wcześniej, gdy trenerzy rozpaczliwie szukali bramkarza na ławkę rezerwowych, kiedy kontuzji nabawili się ci elitarni: Santiago Canizares i Bodo Illgner. Wyciągnęli za uszy dzieciaka prosto z klasy szkolnej (miał zajęcia z techniki), żeby jechał z gwiazdami do Trondheim na mecz z Rosenborgiem. Ten prawdziwy debiut nastąpił jednak w 1999 roku z Olympiakosem.
Niecały tylko rok później, Iker trzymał swoje pierwsze srebrne trofeum. Na podparyskim Stade de France właśnie został klubowym mistrzem Europy. W finale z Valencią nie dał sobie wpuścić żadnej bramki, a jego koledzy pokonywali jego vis-a-vis Canizaresa (cóż za spotkanie!) trzy razy. Dopiero za cztery dni mógł zdmuchnąć dziewiętnaście świeczek z urodzinowego tortu… A za kolejne dwa lata powtórzył sukces.

Od La Fabrica do La Decima

Uczynił z Bernabeu fortecę, podbijał Stary Kontynent i stał się mistrzem swojego rzemiosła pod parasolem jednego z największych piłkarskich gigantów. Dla wszystkich osiągnięć na polu sportowym, najbardziej znaczący dla Casillasa był podziw dla jego osoby. „Nie chcę być zapamiętywany jako dobry bramkarz” – mówił. „Chcę, by pamiętali mnie jako wspaniałego człowieka”. Jego aura zarażała i obmywała Madryt niczym woda na brzegach Rio Manzanares.
Jeden z pierwszych, który zakładał bluzy z krótkimi rękawkami lub z długich wycinał niepotrzebne skrawki materiału. Po części, krzyk mody, nowatorskie rozwiązanie, inni twierdzili, że to przesąd. Zawsze fascynował i zwracał na siebie uwagę. Po wielokroć jednak, ze względu na wyjątkową zwinność i przygotowanie fizyczne, imponującą szybkość, dobre czucie pola i, oczywiście, żelazne nadgarstki.
Jako produkt La Fabrica podążał tradycyjną drogą do seniorskiego zespołu Realu przez rezerwy Castilli. Przez wzgląd na to, że urodził się pod Madrytem, jego postęp musiał spotkać się z powszechną aprobatą. Każdy kibic uwielbia patrzeć, jak lokalny chłopak przechodzi przez następne szczeble kariery i wybija się w pierwszej drużynie. A gdy jeszcze występuje na pozycji tak wyizolowanej, polegającej na charyzmie, sile charakteru, niezwykłej indywidualności, to mamy gotowy przepis na budowę postaci-ikony.
W drodze do niezrównanego uznania w stolicy Hiszpanii, rozłożonej na 16 sezonów i 700 występów, od La Fabrica do La Decima, Casillas pomógł Los Blancos w dominacji na krajowym podwórku. Pięć tytułów mistrzowskich, dwa puchary, cztery superpuchary i oczywiście ten rozległy i imponujący wachlarz „błyskotek” z rozgrywek europejskich. Ale to nie w bluzie Realu nabrał cech „świętego”.

Moment chwały

W sercu Madrytu znajduje się kultowa Plaza de Cibeles. Bogate otoczenie placu zdobi piękna fontanna, pośrodku której stoi posąg greckiej bogini Cybele. Od wielu lat Real Madryt i reprezentacja Hiszpanii nieoficjalnie wykorzystują ten skrawek ziemi jako miejsce dla celebrowania wielkich rzeczy. Dla tych, którzy wstąpili do „kościoła” La Roja, 16 czerwca 2002 roku to data koronacji ich nowego mesjasza.
Tego dnia w dalekiej Korei Południowej Hiszpanie w 1/8 finału mundialu starli się z Irlandczykami. Wczesny gol Morientesa ustawił grę i nie spodziewano się, by przybysze z Zielonej Wyspy mieli się jeszcze odgryźć. 21-letni Iker rozgrywał znakomitą partię, ale ostatecznie został pokonany przez doświadczonego snajpera Robbiego Keane’a. Zatem dogrywka, a później rzuty karne.
Ośmielony swoją wcześniejszą heroicznością Casillas podjął wyzwanie, zatrzymał strzały zarówno Davida Connolly’ego, jak i Kevina Kilbane’a, miażdżąc marzenia Irlandii i wysyłając ich poza turniej. Wylew emocji po spektakularnym konkursie jedenastek spowodował, że nowego bohatera Hiszpanii ogłoszono „świętym”. San Iker, czyli święty Iker. Odpowiedni tytuł, biorąc pod uwagę występ pełen cudów. Jednak pomimo wszystkich pochwał, młodzieniec miał szansę wykazać się między słupkami jedynie dzięki cudzemu nieszczęściu. Jak na ironię, dywan przed wielkością wyłożył mu znów Canizares, źle obchodzący się z butelką po goleniu, która spadła mu na nogę i uniemożliwiła wyjazd na mistrzostwa.
Za to już samodzielnie utorował sobie drogę do największego sukcesu w swej karierze. W 2010 roku dzwony katedry Almudena w Madrycie biły głośniej niż kiedykolwiek wcześniej. To na znak triumfu absolutnego, gdy Hiszpania po raz pierwszy w historii pokonała Holandię i została „campeon del mundo”. San Iker wyłapał strzał wychodzącego sam na sam Arjena Robbena, a w dogrywce szczyptą geniuszu popisał się Andres Iniesta. Casillas otrzymał Złote Rękawice, a gdy jego ręce pieściły trofeum w Johannesburgu, niewielu mogło zakwestionować świeży status najlepszego bramkarza na świecie.

Kryzys i odrodzenie

Aureolę próbowano mu strącić wielokrotnie. Pierwszy zamach dokonał się za sprawą Jose Mourinho. Poddany ostracyzmowi przez Portugalczyka od kibiców otrzymał nowy, tym razem pejoratywny pseudonim „Topor” (od zbitki hiszpańskich słów „topo” – kret, „portero” – bramkarz) po tym, jak rzekomo z szatni do mediów wyciekały informacje o atmosferze w klubie. Iker z ławki rezerwowych obserwował, jak najwięksi rywale z Katalonii wjeżdżają na europejskie salony pod wodzą Pepa Guardioli.
Do łask przywrócił go następca Mourinho – Carlo Ancelotti. Weteran spłacił przysługę, kierując Los Blancos do triumfu w Copa del Rey i przede wszystkim do upragnionej „La Decimy”, stając się dopiero trzecim – po Beckenbauerze i Deschampsie – mistrzem Europy, mistrzem świata i zwycięzcą Ligi Mistrzów jako kapitan drużyny. Osiągnięcia sprawiły, że madryccy kibice przywrócili mu należne miejsce w ich sercach.
Jest jedno takie zdjęcie, w pełni określające całą karierę Casillasa. Znów Plaza de Cibeles i świętujący bramkarz stoi na platformie za fontanną, trzyma nad głową znane wszystkim fanom trofeum.
Dla nich ten obrazek rysuje oczywistą metaforę: „święty” znajduje się dokładnie tam, gdzie powinien być. Wysoko wśród bogów.
Wysoko mierzy też dziś sam Iker, który ma zamiar kierować hiszpańskim futbolem. Wystartuje w wyborach na prezesa rodzimej federacji. Na przeszkodzie może mu stanąć... wymiar sprawiedliwości, na którego zlecenie policja przeszukała pod kątem oszustw podatkowych i prania pieniędzy kilkadziesiąt miejsc związanych z ludźmi szeroko pojętego świata piłki nożnej. W tym dom Casillasa. Legendarny bramkarz uspokoił jednak na Twitterze, że się nie niepokoi i ma pełne zaufanie do działań służb. Niedługo przekonamy się, czy Ikerowi zaufa hiszpańska piłka. Lepszego kandydata na horyzoncie nie widać.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również