Ekstraklasa na drodze do ligi bankrutów. Nad futbolem zbierają się czarne chmury

Ekstraklasa na drodze do ligi bankrutów. Nad futbolem zbierają się czarne chmury
Marcin Kadziolka/shutterstock.com
Doświadczenie ludzkiej natury podpowiada, że reakcje paniki, nerwowe ruchy i ślepy pęd ku złym decyzjom będą równie zaraźliwe, jak sam koronawirus. Europejski, a więc i światowy futbol może zmierzać ku (nie)oczekiwanym bankructwom i załamania finansowego. Tak jak i zawodowy sport w ogóle. Warto się na to przygotować.
Epidemia w niektórych kręgach przybrała postać dystopijną, ale kiedy wpływa na piłkę nożną czy podróże, ludzie zaczynają zdawać sobie sprawę, że codzienne życie, jakie znaliśmy, zmienia się na naszych oczach. Biorąc pod uwagę fakt, że światowy handel zależy od swobodnego przepływu osób, towarów oraz usług, jeżeli wchodzi w życie zamknięcie granic i ograniczenie tranzytu, efekty będą sięgać daleko dalej niż odkładanie meczów piłkarskich.
Dalsza część tekstu pod wideo
Zostając przy naszej dyscyplinie, nadchodzą czarne chmury i wszyscy mają tego świadomość. Status finansowy wielu klubów piłkarskich, zwłaszcza tych spoza czołowej setki światowego rankingu, zostanie boleśnie zweryfikowany. Jeśli koronawirus wywoła ogólnoświatowe pogorszenie koniunktury gospodarczej, które, nawiasem mówiąc, prędzej czy później i tak by nadeszło, wówczas załamanie handlu sprawi, że sprawy potoczą się w gorszym kierunku, niż większość z nas zdaje sobie sprawę.
Codziennie widzimy obrazki z supermarketów, irracjonalnych zachowań osób, które „czyszczą” sklepowe półki z papieru toaletowego, mydła i makaronów. Wystarczy drobny płomień, by wywołać podobne zamieszanie na giełdzie, a co za tym idzie katastrofę na rynku, co niestety musi się odbić i zapewne odbije się na funkcjonowaniu klubów. Futbol nigdy nie był wyrwany z rynku, a wręcz mocno w nim tkwi i w branży, powiedzmy sobie, rozrywkowej jest bardziej narażony na jakiekolwiek wahnięcia.

Ekstraklasa, mierna kasa

Problemy, jak w soczewce, będzie można zaobserwować w drużynach Ekstraklasy, które bardziej niż w innych ligach, uzależnione są od wpływów z tytułu praw telewizyjnych. Jak dowiedzieliśmy się w ostatnich dniach, jedna z czterech transz od stacji nie została jeszcze wpłacona na konto ligi (skąd pieniądze miałyby powędrować do najbardziej zainteresowanych) i w przypadku, gdyby rozgrywki miałyby być przerwane, wątpliwe, że ktoś tę kasę zobaczy. To oczywiste, każdy zważa na swój biznes, na własne zarządzanie i myślenie „nie ma produktu – nie ma zapłaty” nie można uznać za odrealnione.
Jakie to może przynieść straty polskim ekipom? Według prezesa Legii Dariusza Mioduskiego, to skurczenie się wpływów o prawie 250 milionów złotych. To oczywiście nie wszystko. Trzeba się liczyć również z zatorem pieniężnym w postaci braku wpływów za bilety w dniach meczowych i odwracających sponsorów. - To kolejne braki. Około 50 milionów zł – oceniał w „Kanale Sportowym” prezes Ekstraklasy Marcin Animucki. Łącznie to co najmniej 300 milionów złotych, które wyparują z polskiej piłki.
Trzeba to sobie powiedzieć wprost, w przyszłym sezonie, pomijając datę rozpoczęcia rozgrywek, może wystartować „liga bankrutów”. Już teraz mówi się, że w ogromnych opałach jest przynajmniej sześć ekip, a na pierwszą linię ognia wysuwają się te z Pomorza: Lechia Gdańsk i Arka, która i bez pandemii ma milionową dziurę w budżecie spowodowaną koszmarną polityką finansową właścicieli, a kolejne plagi spadające na gdynian raczej jej nie zasypią.

Co z piłkarzami?

Ale problemy nie dotykają tylko klubów, one tyczą się wszystkich, także członków zespołów. Bankrutująca firma nie spłaci przecież zobowiązań swoich pracowników. A ci coraz śmielej podnoszą głowy i dają sygnały ku temu, że nie zamierzają odpuszczać. Również w „Kanale Sportowym” odnosił się do tego Jakub Rzeźniczak z Wisły Płock twierdząc, że sytuacja nie wynikła z winy piłkarzy, a on sam „nie chciałby rezygnować ze swoich zarobków”. Później z oświadczeniu wycofał się z tego stanowiska.
Z drugiej są też zawodnicy, którzy byliby skłonni rozmawiać z klubami w sprawie renegocjacji kontraktów. – W obliczu kryzysu każdy musi coś odpuścić – powiedział w wywiadzie dla „Super Expressu” Jorge Felix, hiszpańska gwiazda Piasta Gliwice. – Telewizja musi zaakceptować niższe wpływy, Ekstraklasa pomóc dogadać się z drużynami i stacją, a piłkarze zaakceptować niższe pensje. Na szczęście mamy je wysokie i możemy sobie pozwolić na cięcia – przyznaje pomocnik mistrzów Polski.
Sęk w tym, że być może i tak będzie do tego zmuszony. To żaden precedens i historia Ekstraklasy już zna taki przypadek. W 2002 roku stacja Canal+ postanowiła zmniejszyć wypłaty dla polskich klubów z tytułu praw medialnych o 30-40 procent. Ówczesny szef stacji konieczność zmiany warunków umowy uzasadniał kryzysem gospodarczym oraz zapaścią sytuacji na rynku mediów w Europie. Wtedy PZPN, kluby i zawodnicy wykazali się dojrzałością i odpowiedzialnością. W klimacie krachu wszystkie strony zdecydowały się na oszczędzanie, a zawodnicy, również wtedy świetnie opłacani, zgodzili się na obniżki uposażeń.

Cała Europa w strachu

Wprawdzie koszula bliższa ciału, ale poza Polską również dostrzegą kryzys. Bundesliga najpewniej zanotuje stratę ok. 750 milionów euro, w tym aż 330 milionów z samych tylko praw telewizyjnych, przez co aż 10 niemieckich klubów może wpaść w wysokie zadłużenie. Na szczęście u naszych zachodnich sąsiadów spore nadwyżki mają bogatsze zespoły. Bayern, Borussia i Schalke zadeklarowały, że w razie finansowych kłopotów słabszych, będą mogli przyjść z pomocą i zaoferować kredytowe wsparcie.
To samo tyczy się również Hiszpanii. Jaume Roures, partner zarządzający w firmie Mediapro, odpowiedzialnej za realizację telewizyjną w La Liga, ujawnił, że jeśli La Liga nie zostanie dokończona, straty finansowe sięgną ponad 600 milionów euro. – Nawet teraz, gdy przełożono jedną kolejkę, obrażenia są znaczne i będą się pogłębiać – stwierdził.
Małą poduszkę bezpieczeństwa za to zapewniła sobie królewska Premier League. Według „Financial Times”, kierownicy klubów, prosząc o zachowanie anonimowości, powiedzieli, że większość drużyn ma polisy ubezpieczeniowe od dochodów z biletów i zamierzają je uruchomić, jeśli mecze będą musiały być rozgrywane przy pustych trybunach. To zrozumiałe, bo łączna roczna sprzedaż wejściówek w dniach meczowych wynosi 720 milionów funtów, co stanowi ok. 14 procent wszystkich klubowych przychodów.
No dobrze, ale co w przypadku odwołania spotkań? Gazeta informuje, że plan kryzysowy Premier League koncentruje się jedynie na ukończeniu pozostałych meczów. Jeśli zostaną one rozegrane drużyny zachowają olbrzymie pieniądze z telewizyjnej umowy sięgające 9 miliardów funtów. Jeśli nie – angielska piłka obudzi się w nowej rzeczywistości.
Dla większości ludzi to bezprecedensowy kryzys, który z natury szybko staje się science fiction na żywo. Niektóre rzeczy z pewnością zmienią się w naszym codziennym życiu, gdy panika się już uspokoi. Bardziej niż zwykle nie będziemy chcieli przebywać w zatłoczonych miejscach, pewnie rzadziej skorzystamy z komunikacji zbiorowej. Może też mniej chętnie będziemy ściskać ręce na powitanie. Miejmy jednak nadzieję, że wpływ wirusa nie zniszczy ekonomii futbolu. Sponsorzy, telewizje, w Polsce też samorządy, dwa razy zastanowią się, czy warto przeznaczać takie kwoty na piłkę. Trzeba się liczyć z tym, że „złoty wiek” piłki nożnej powoli przechodzi do historii.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również