Podważał dokonania Guardioli, Kloppa i Conte. Sam z niczego stworzył solidną markę w Premier League

Podważał dokonania Guardioli, Kloppa i Conte. Sam z niczego stworzył solidną markę w Premier League
Russell Hart / Press Focus
Futbol jest prostą grą, pogmatwaną przez ludzi, którzy zawsze wiedzą lepiej - mówił niegdyś Bill Shankly, legendarny trener Liverpoolu. Z tymi słowami zgodziłby się pewnie Sean Dyche - szkoleniowiec od ośmiu lat prowadzący z powodzeniem Burnley FC. Jego zespół na murawie stroni od piłkarskiej fantazji, ale efektywną prostotę w grze opanował niemal do perfekcji. Największa w tym zasługa właśnie 49-latka, nazywanego “Ginger Mourinho”.
Dyche stery w ekipie “The Clarets” przejął w październiku 2012 roku. Nie był wówczas jeszcze doświadczonym szkoleniowcem, bo miał za sobą zaledwie rok pracy w roli menedżera Watfordu, występującego wtedy na zapleczu Premier League. Burnley nie brało więc może kota w worku, ale też nie można powiedzieć, że Anglik był pewniakiem, by zostać na Turf Moor przez długie lata.
Dalsza część tekstu pod wideo

Na zero z tyłu, a z przodu coś wpadnie

Zaczął od 11. miejsca w sezonie 2012/2013. I choć nie był to raczej wynik wymarzony, to mimo wszystko lepszy niż rok wcześniej, gdy ekipa z tego nieco ponad 70-tysięcznego miasta zakończyła zmagania Championship na 13. pozycji. Dyche i jego armia dopiero się jednak rozkręcali.
Kampania 2013/2014 była już znacznie bardziej udana. Anglik zaszczepił w swoich podopiecznych filozofię futbolu bardzo bezpośredniego. Mocna, skomasowana obrona, odbiór, długa piłka na wysokiego napastnika, który obok miał zazwyczaj drugiego snajpera. Żadnej tiki-taki. Nie ten klimat. Taktyka okazała się skuteczna, bo Burnley wywalczyło awans do Premier League z drugiego miejsca. Lepsze było tylko Leicester, ale “The Clarets” mogli pochwalić się m.in. najmniejszą liczbą porażek (tylko 5 w 46 meczach) i najskromniejszym bilansem straconych goli (37).
Od najwyższej klasy rozgrywkowej piłkarze Dyche’a odbili się wtedy jak od ściany. Zaledwie 33 punkty nie mogły dać utrzymania. Włodarze klubu nie zwątpili jednak w trenera. Sami zdawali sobie sprawę, że ich zespół nie miał na tamten moment argumentów, by pewnie utrzymać się w elicie. “Ginger Mourinho” dostał więc kredyt zaufania, a jego zdanie mocno brano pod uwagę. Nie tylko w kwestiach typowo sportowych. To Dyche sugerował prezesom, jak wydawać pieniądze. Gdy dowiedział się, że środki zarobione na wcześniejszym awansie do Premier League rozpłynęły się w powietrzu, postawił swoje warunki. Jakiś czas później powstał więc ośrodek treningowy z prawdziwego zdarzenia. Zamiast przeznaczać grube miliony na gwiazdy, postanowiono zacząć od fundamentów. I to przynosi dziś efekty.
“Maksymalny wysiłek to minimalne wymagania” - zwykł mawiać Dyche. Jego piłkarzom może zabraknąć umiejętności, ale nigdy zaangażowania. Pracować muszą wszyscy. Gdyby któryś z piłkarzy nie wrócił po stracie, mógłby później przez długie tygodnie nie wrócić na boisko. Na przestrzeni lat trudno wskazać też jakąś gwiazdę Burnley. Owszem, dużą robotę muszą zawsze wykonywać dwaj napastnicy, niezwykle istotna jest pewność środkowych obrońców, ale tak naprawdę w grę wchodzi tu dobrze funkcjonujący kolektyw.

Kupić tanio, sprzedać drogo

Docenić trzeba też zdolność Dyche’a do rozwijania swoich graczy. Wielu piłkarzy trafiało na Turf Moor za niewielkie kwoty, a później odchodziło za worek z grubymi milionami.
  • Tom Heaton - za darmo -> 8.8 mln euro
  • Danny Ings - 1.15 mln euro -> 8.3 mln euro
  • Sam Vokes - 835 tys. euro -> 8 mln euro
  • Jay Rodriguez - wychowanek -> 8.65 mln euro
  • Charlie Austin - 1.40 mln euro -> 4.65 mln euro
  • Michael Keane - 2.56 mln euro -> 28.5 mln euro
  • Kieran Trippier - za darmo -> 4.9 mln euro
  • Andre Gray - 12.40 mln euro -> 20.4 mln euro
Większość sprowadzona za frytki (albo za nic), a sprzedana już za całkiem niezłe kwoty. Nieco więcej pieniędzy na transfery Burnley wydało dopiero po kolejnym powrocie do Premier League (45 mln euro). W sezonie 2015/2016 podopieczni Dyche’a nie mieli bowiem sobie równych w Championship. Zdobyli 93 punkty i zakończyli zmagania na samym szczycie.

Co w głowie, to na języku

Wracali więc do elity mocniejsi, bogatsi o poprzednie doświadczenia, z mocno zmodernizowaną infrastrukturą, kilkoma nowymi zawodnikami i niezwykle pewnym swoich umiejętności trenerem, który już na starcie zaszokował wszystkich.
- Guardiola? Dajcie mi taki sam skład, a będę od niego lepszy. Widziałem, że Gael Clichy mówił o zakazie jedzenia pizzy wśród zawodników. Niesamowita dieta, nie jeść fast-foodów! To samo robiłem w Watfordzie, ale ja jestem Sean Dyche, a to jest Pep Guardiola… - stwierdził bez ogródek szkoleniowiec Burnley, który nie oszczędził też kilku innych postaci z trenerskiego topu.
- Klopp? Przyszedł i nakazał swoim zawodnikom grać wysokim pressingiem, w swego rodzaju 4-4-2. I znów ludzie myśleli, że to takie niewiarygodne osiągnięcie. A czemu nikt nie spojrzał na mnie? Dlaczego nikt nie zauważył Seana Dyche’a, którego drużyna grała w ten sposób trzy lata temu? - kontynuował.
No i jeszcze Conte.
Takie słowa można było interpretować różnie. Przejaw buty? Może trochę. Ale pewnie bardziej świadomość własnej wartości i realiów w świecie trenerskim. Bo jeśli z Burnley - pozbawionym gwiazd, które są przecież w 3/4 drużyn z Premier League - jest w stanie wykręcać takie wyniki, to ciekawe jak poradziłby sobie w dużo mocniejszym klubie.

Wyniki ponad stan

Burnley wróciło więc na salony i tym razem nie zawinęło manatek po roku spędzonym na najwyższym szczeblu. Występuje tam do dziś, grając na przemian sezon przeciętny i znakomity, choć tak naprawdę każdą kampanię zakończoną utrzymaniem kibice “The Clarets” powinni przyjmować z pełnym zadowoleniem.
  • 2016/2017 - 16. miejsce
  • 2017/2018 - 7. miejsce, wyprzedzeni tylko przez zespoły z “Big Six”, w efekcie gra w eliminacjach do Ligi Europy, gdzie jednak w IV rundzie lepszy okazał się Olympiakos
  • 2018/2019 - 15. miejsce
  • 2019/2020 - 10. miejsce na trzy kolejki przed końcem (tyle samo punktów co dziewiąty Arsenal, dwa do Tottenhamu, cztery do Sheffield, pięć do Wolves)

Przez Burnley do reprezentacji Anglii?

W ostatni weekend “The Clarets” jako pierwsi w tym sezonie nie przegrali z Liverpoolem na Anfield Road. Owszem, ekipa z Miasta Beatlesów jest już pewna tytułu, przez co mocno spuściła z tonu, ale wynik i tak warto docenić. Zresztą, sam fakt, że Burnley walczy o końcową lokatę z dużo większymi i bogatszymi zespołami z Londynu daje do myślenia.
Sean Dyche to dziś drugi najdłużej pracujący trener w stawce Premier League. Eddie Howe rozpoczął pracę w Bournemouth ledwie dwa tygodnie wcześniej. Czy “Ginger Mourinho” dalej będzie chciał doprowadzać do ekstazy trybuny Turf Moor? Podobno Anglik rozważa odejście już tego lata. To efekt nieporozumień między nim i zarządem klubu. Dyche chciałby wzmocnić zespół, ale może nie dostać na to odpowiednich funduszy. Na razie to jednak tylko plotki, które można potraktować z dystansem. Anglik nie ukrywał bowiem jeszcze jakiś czas temu, że póki jest zatrudniony w Burnley, nie chce szukać wrażeń nigdzie indziej.
- Przede wszystkim nie chcę, aby jakikolwiek menedżer tracił pracę. Jestem w tej branży i to jest bardzo trudne. W tej sytuacji zawsze pojawia się empatia - podkreślał.
Gdyby jednak po ośmiu latach faktycznie doszło do zmiany na stołku trenerskim Burnley, angielski szkoleniowiec na pewno nie musiałby bać się o swoją przyszłość. Wyrobił sobie w Premier League taką markę, że oferty powinny wówczas spływać hurtowo. Już w poprzednich latach podchody czyniło pod niego choćby Leicester. Mówiło się też, że może zostać w przyszłości selekcjonerem reprezentacji Anglii.
To jednak póki co dalekosiężne wizje. Teraz Sean Dyche skupia się z pewnością na kolejnym meczu Burnley. A ten już dziś. O 19.00 “The Clarets” podejmą u siebie Wolverhampton. Nie będzie to może pokaz technicznej piłki, ale chłodne, deszczowe wieczory na Turf Moor - niczym te w Stoke - też potrafią mieć swój klimat.

Przeczytaj również