Jak dzieciaki utarły nosa największemu wrogowi. Historia sensacji w Parku Książąt

Jak dzieciaki utarły nosa największemu wrogowi. Historia sensacji w Parku Książąt
Gilles Paire/shutterstock.com
Pogoń Szczecin zagrała kiedyś jedenastką złożoną z samych Brazylijczyków. Tymczasem Olympique Marsylia - za prezesury zmarłego 31 marca w wyniku zakażenia koronawirusem Pape Dioufa - pojechał kilkanaście lat temu na szlagierowy mecz przeciwko Paris Saint-Germain składem złożonym wyłącznie z zawodników drugiego zespołu. Remis celebrował jak mistrzostwo.
Końcowy gwizdek. Gracze rezerwowi wraz ze sztabem szkoleniowym wbiegają na murawę i rzucają się na swoich kolegów. Za chwilę - w obecności prezesa i dyrektora sportowego - cały zespół będzie głośno cieszyć się w szatni. Nazajutrz tłumy kibiców będą witać powracających piłkarzy na dworcu.
Dalsza część tekstu pod wideo
Wbrew pozorom 5 marca 2006 roku Olympique Marsylia nie sięgnął po żadne trofeum. Nie awansował do kolejnej rundy w europejskich pucharach. Ba, nawet nie wygrał meczu!

Uderzenie w stół

- Powiedziano nam dwie rzeczy - mówił dziennikarzom już po przybyciu na Parc des Princes ówczesny prezes OM. - Jedna: nie było więcej miejsc, zostały sprzedane. Druga: nie mogliśmy udostępnić pozostałych miejsc ze względów bezpieczeństwa.
To była jego decyzja. Czternaście lat temu, trzy dni przed wyjazdowym spotkaniem Olympique’u Marsylia z Paris Saint-Germain w ramach rozgrywek Ligue 1, Pape Diouf ogłosił, że zawodnicy pierwszej drużyny OM nie pojadą do stolicy Francji. W czasach, gdy rywalizacja w “Le Classique” naznaczona była wypełnionymi przemocą starciami pomiędzy kibicami obu klubów, prezes Marsylii nie mógł pogodzić się z postanowieniem ligowych władz - i jego pokrętną argumentacją - o ograniczeniu liczby biletów na mecz dla fanów z południa kraju. Diouf, dla którego Marsylia była drugą ojczyzną, uderzył pięścią w stół.
Franck Ribery, Samir Nasri czy Fabien Barthez zostali zatem w domach. Pedro Paulecie i spółce mieli stawić czoła zawodnicy drugiego zespołu OM. Mecz przejdzie do historii jako “le match des minots”, co można przetłumaczyć jako “mecz dzieciaków” (w marsylskim slangu “minot” oznacza “dzieciaka, chłopca”).

Coś więcej

To były oczywiście inne czasy. Na trybunach i na boisku. W pierwszej dekadzie XXI wieku we francuskim futbolu dominował przecież Olympique Lyon. Na 10 kolejek przed końcem sezonu ligowy klasyk pomiędzy Paryżem i Marsylią nie decydował o mistrzowskim tytule. Co więcej, PSG zakończyło ostatecznie tamte rozgrywki dopiero na dziewiątym miejscu w tabeli. Do Pucharu UEFA awansowało tylko dzięki zdobyciu Pucharu Francji. Pokonując w finale… oczywiście odwiecznego rywala.
To, że Pape Diouf - jak się wydawało - “odpuścił” tamten prestiżowy mecz, mogło mieć jednak sportowe konsekwencje. Na finiszu sezonu piątą w ligowej klasyfikacji Marsylię od podium i awansu do eliminacji Ligi Mistrzów dzieliły zaledwie dwa punkty. Czyli dokładnie tyle, ile marsylczycy mogli dodatkowo wywalczyć na Parc des Princes. Prezesowi klubu rzeczywiście musiało chodzić zatem o “coś więcej”.
Sam Diouf nie spodziewał się zapewne wiele po występie swoich “chłopców” w stolicy kraju. Gratulując zawodnikom po spotkaniu, sprawiał raczej wrażenie człowieka, dla którego wynik tamtego meczu nie miał większego znaczenia. Choć jakąś satysfakcję też musiał odczuć.

Piłkarski szczyt

Marsylskie “dzieciaki” wcale nie dały się na Parc des Princes całkowicie zdominować. Goście musieli co prawda raz wybijać piłkę z linii bramkowej. Innym razem pomógł im słupek. Sami również potrafili jednak stworzyć zagrożenie w polu karnym rywala.
Bezbramkowy remis, bo takim rezultatem zakończyło się tamto spotkanie, stanowi do dziś niesamowite osiągnięcie nie tylko dlatego, że zawodnicy OM, jacy wybiegli w tamtą marcową niedzielę na boisko, byli wtedy zupełnie nieznani. Jest to jeszcze bardziej imponujące biorąc pod uwagę, jak niewielu z nich zaistniało później w futbolu na wysokim poziomie.
Największą karierę spośród tamtych “minots” zrobił bez wątpienia bramkarz - Cedric Carrasso. Po tym, jak kilka miesięcy później Marsylię opuścił Barthez, to właśnie jego dotychczasowy zmiennik wywalczył sobie stałe miejsce między słupkami. Kto wie, jak potoczyłaby się kariera Steve’a Mandandy, gdyby nie poważna kontuzja, jakiej Carrasso nabawił się na początku sezonu 2007/2008. Po powrocie konkurenta obecny kapitan OM pozycji w bramce już nie oddał, ale Carrasso nie załamywał rąk. W barwach Tuluzy i Bordeaux wystąpił następnie w blisko 300 kolejnych meczach Ligue 1. W czerwcu 2011 roku - na stadionie Legii Warszawa przeciwko Polsce - rozegrał nawet swoje jedyne spotkanie w bramkarskiej bluzie reprezentacji Francji, w której był w tamtym okresie golkiperem numer 3 (po Hugo Llorisie i Mandandzie).
Do pewnego momentu dobrze układały się też losy najmłodszego uczestnika “meczu dzieciaków”. Uchodzący za spory talent, 17-letni jeszcze wówczas prawy obrońca Garry Bocaly - podobnie jak Carrasso - na Velodrome ostatecznie się nie przebił. W 2012 roku znowu utarł jednak nosa, już “katarskiemu”, PSG, jako podstawowy zawodnik sensacyjnie sięgając wraz z Montpellier po mistrzostwo Francji. W kolejnych latach Bocaly zmagał się jednak z plagą kontuzji, które ostatecznie zmusiły go do ogłoszenia zakończenia zawodowej kariery w wieku zaledwie 28 lat.
Bogatym piłkarsko życiorysem może też się pochwalić środkowy obrońca - Renato Civelli. Argentyńczyk przez wiele lat występował następnie na boiskach francuskiej (Marsylia, Nicea, Lille), a także tureckiej (Bursaspor) ekstraklasy. Jego rodak, napastnik Christian Gimenez, na południu Francji nie sprawdził się kompletnie, ale w kolejnym sezonie zdobywał jeszcze regularnie bramki dla Herthy Berlin.
Pozostałe nazwiska zawodników OM, którzy bez wątpienia również ku swojemu własnemu zaskoczeniu dostąpili zaszczytu występu w marcu 2006 roku na Parc des Princes, nawet uważnemu obserwatorowi Ligue 1 po latach z pewnością powiedzą niewiele. Wypożyczony wówczas z Benfiki środkowy obrońca Andre Luis miał wkrótce powrócić na stałe do Brazylii. Portugalczyk Jose Delfim nie okazał się, jak zapowiadano, “nowym Deschampsem”. Ani kapitan drużyny tamtego wieczoru, Alain Cantareil, ani Mohamed Dennoun nie zrobili większych karier. Dla Mame N’Diaye’a był to jedyny ligowy występ w barwach Marsylii. Dla Vincenta Gastine’a jedyny w ogóle w Ligue 1. Nastoletni Alexis Pradie nie… podpisze w ogóle profesjonalnego kontraktu z klubem!
Tak, dla większości tamtych “chłopców” piłkarskim szczytem okazał się bohaterski remis na Parc des Princes.

Człowiek z zasadami

Po latach historia “meczu dzieciaków” wydaje się doprawdy niezwykła, choć przecież wcale nie wydarzyła się tak dawno. Dziś trudno wyobrazić sobie, co musiałoby się wydarzyć, by prezes jakiegokolwiek klubu - a co dopiero na najwyższym poziomie - postanowił przed jednym z najważniejszych i najbardziej prestiżowych meczów w sezonie poinformować wszystkich podstawowych zawodników drużyny, że w spotkaniu, na który czeka cały kraj, wezmą udział wyłącznie jako… widzowie. I to telewizyjni.
Pochodzący z Senegalu Pape Diouf był jednak człowiekiem z zasadami, którego kochała, a na początku kwietnia opłakiwała, cała Marsylia. Również za tamten bezbramkowy remis na Parc des Princes.
Wojciech Falenta

Przeczytaj również