Jeździł na wózku, był ofiarą rasizmu, dziś walczy o równość i półfinał EURO. Współczesny wiking

Jeździł na wózku, był ofiarą rasizmu, dziś walczy o równość i półfinał EURO. Współczesny wiking
Zheng Huansong/Xinhua/PressFocus
W dzieciństwie usłyszał wyrok - wózek inwalidzki. Jako młody chłopiec nie marzył o tym, że będzie grał u boku Leo Messiego na deskach największych piłkarskich scen. Chciał tylko normalnie chodzić. I zrobił to. W karierze doszedł bardzo daleko, ale prawdziwa podróż dopiero się zaczyna. Dziś Martin Braithwaite może zostać półfinalistą mistrzostw Europy.
Reprezentacja Danii na tegorocznym turnieju ma wielu bohaterów. Simon Kjaer heroicznie uratował Christiana Eriksena, Kasper Dolberg odżył w Amsterdamie, a Mikkel Damsgaard prawdopodobnie już zapewnił sobie transfer do klubu z czołówki. Fundamentem drużyny jest także Martin Braithwaite, którego historia wykracza poza ramy zwykłych piłkarskich opowieści. Dziś odbiera on rekompensatę za lata cierpień.
Dalsza część tekstu pod wideo

Jeden krok dla człowieka

W wieku czterech lat u Braithwaite’a zdiagnozowano chorobę zwaną Legga-Calvego-Perthesa. Jest ona związana z martwicą kości udowej i najczęściej dotyka chłopców w młodym wieku. Zwykle odpowiednie leczenie sprawia, że po kilku latach można wrócić na nogi, jednak często pozostają efekty uboczne w postaci zwyrodnienia stawów biodrowych, co skutkuje nieznacznym, ale jednak kalectwem.
- Spędziłem na wózku inwalidzkim dwa lata. Musiałem oszczędzać biodro, żeby nie zostało na zawsze zdeformowane. Między piątym a siódmym rokiem życia właściwie nie mam wspomnień. Starałem się je wymazać. To była bardzo smutna część mojego życia. Widzisz wokół te wszystkie dzieci, które biegają, cieszą się, grają w piłkę. Byłem młody, nie rozumiałem dlaczego inni mogą korzystać z życia, a ja jestem niepełnosprawny. To bolało. Pamiętam to poczucie wstydu z powodu tego, że byłem inny - wyznał w rozmowie z “CNN”.
W wywiadzie dla “The Guardian” przyznał, że mimo walki jedynie o to, aby chodzić, nigdy nie porzucił marzeń o grze w piłkę. Wyszedł z założenia, że lepiej mieć jedynie plan A, by plan B nie rozpraszał jego uwagi. W końcu Martin zwalczył chorobę, ale zapadł mu w pamięci zafrasowany wzrok ojca, który widział jak jego syn kuleje w pogoni za futbolówką, swoim całym światem. Dopiero jako nastolatek zdołał dojść do takiego poziomu sprawności, że obecnie właściwie nie widać po nim żadnych znaków przebytej w dzieciństwie choroby. Kolejne lata w jego życiu jednak również nie były usłane różami. Ze względu na korzenie z Gujany i aparycję odbiegającą od skandynawskiego kanonu piękna, padł ofiarą prześladowań. W szkole go dręczono, wyśmiewano, atakowano na tle rasistowskim.
Wszystkie te doświadczenia ukształtowały go nie tylko jako piłkarza, ale przede wszystkim człowieka. Obecnie Braithwaite aktywnie działa na rzecz równości płac mniejszości rasowych w Danii. Gdy grał we Francji, za każdą strzeloną bramkę przelewał 1000 euro na rzecz fundacji charytatywnych. Nadal wspiera organizacje, które pomagają ludziom przykutym do wózka. Nie zapomina także o fanach. Wie, że tylko dzięki cudowi medycyny dziś to on jest tym, z którym inni chcą sobie robić zdjęcia. Nie odbiło mu, chociaż znalazł się po drugiej stronie lustra.

Więzień nieba

Jeszcze dwa lata temu prawdopodobnie nikt na świecie nie uwierzyłby, że Martin Braithwaite zostanie piłkarzem Barcelony. Oczywiście poza samym Duńczykiem, który mimo talentu niekoniecznie predestynującego do gry w czołowych klubach, zawsze wyróżniał się nieprzeciętnym profesjonalizmem. W Middlesbrough poszedł na wojnę z Tonym Pulisem, bo twierdził, że styl narzucony przez trenera jest nudny, archaiczny i nie prowadzi do osiągnięcia żadnych wyników. Gdy w Bordeaux zaliczył passę meczów bez gola, poprosił trenerów o dodatkowe materiały wideo wyłącznie przedstawiające grę pomocników, ich sposób poruszania się, to, w którym kierunku zwykle przyjmują piłkę, gdzie kierują wzrok przed podaniem. Spędził tam pół roku, ale poznał partnerów lepiej niż trenerzy pracujący tam od lat.
Kiedy dostał ofertę z Barcelony, wiedział, że to jego życiowa okazja. Bał się jednocześnie tego, że negocjacje spełzną na niczym, więc nie mówił o niczym żonie. W rozmowie z magazynem “Marca” przyznał, że w końcu jego druga połówka zapytała wprost: “Czy masz kochankę?”. Ciągłe telefony w innym pokoju, unikanie jej, rozmowy półszeptem. Pani Braithwaite nie wiedziała, że po drugiej stronie słuchawki jej mąż nie rozmawiał z inną kobietą, ale przedstawicielami “Dumy Katalonii”.
- Jestem tu po to, żeby strzelać gole - zapewnił Braithwaite na powitalnej konferencji prasowej w Barcelonie.
Przy okazji spełnienia tego marzenia znów musiał borykać się z krytyką. Wyśmiewano go, bo podczas prezentacji na murawie Camp Nou nie poradził sobie z żonglerką. “AS” nazwał go anonimowym, “Marca” przeźroczystym. Gdy wziął numer 9 po Luisie Suarezie, wielu pukało się w głowię. Gdzie Rzym, gdzie Krym. Ale już w debiucie Braithwaite potwierdził, że nie musi być tylko maskotką i obiektem kpin. W kilkanaście minut stworzył dwie akcje bramkowe. Po wszystkim odebrał gratulacje od samego Leo Messiego. I chociaż w Barcelonie strzelił łącznie tylko osiem goli, trudno oceniać ten transfer jako kompletną wpadkę. Nikt nie oczekiwał, że Duńczyk stanie się etatowym snajperem. Miał być solidnym uzupełnieniem kadry i z tej roli wywiązuje się znakomicie. Prawdopodobnie niedługo opuści stolicę Katalonii, ale już nie jako ten, z którego można się wyśmiewać. W nowym klubie, takim z nieco niższej półki, spokojnie może być gwiazdą. Według medialnych doniesień już interesują się nim Valencia oraz drużyny z Premier League. Współczesny “wiking” niedługo ruszy w jeszcze jeden rejs.
- Barcelona widziała, że posiadam umiejętności do gry na jeszcze wyższym poziomie. Widzieli, że moja mentalność pozwala mi udźwignąć presję - zapewniał 30-latek.

Cichy bohater

Na razie Braithwaite strzelił podczas mistrzostw Europy tylko jednego gola i to niezbyt istotnego, ponieważ przy stanie 3:0 w niedawnym meczu z Walią. A przecież tylko w ostatnich dwóch spotkaniach Duńczycy osiem razy trafiali do siatki. Pod bramką rywali brylowali Kasper Dolberg i Yussuf Poulsen. Jednak to właśnie od nazwiska napastnika Barcelony selekcjoner Kasper Hjulmand rozpoczyna ustalanie linii ataku.
- Martin jest prawdziwym bohaterem, który w każdej walce daje z siebie wszystko. To jest kierunek, którym podąża, robi wszystko z ogromnym poświęceniem. Dla nas wszystkich to wzór do naśladowania. Dobrze marzyć o wielkich rzeczach, ale trzeba wiedzieć, że trzeba na nie zapracować. Martin to robi - chwalił selekcjoner Duńczyków.
Zachwyty nad napastnikiem nie mogą dziwić. On nie zawsze trafia do siatki, jednak wykonuje tytaniczną pracę, która ułatwia zadanie całej drużynie. Kreuje sytuację, robi miejsce partnerom, haruje w imię kolektywu. Zachowuje się jak nowoczesny napastnik, który nie musi strzelić gola, żeby zostać bohaterem. Po spektakularnym meczu z Walią Hjulmand zarządził dla swoich piłkarzy dwa dni wolnego. W ośrodku treningowym z własnej woli zjawił się jeden z nich - Martin Braithwaite. - Nigdy nie robię sobie dnia wolnego. W trakcie takiego turnieju trzeba dodatkowo biegać - tłumaczył później zawodnik Barcelony.
- Czuję się jak dziecko, które wstaje w trakcie Bożego Narodzenia z wielkim uśmiechem na twarzy. Dzień meczowy, przygotowanie do kolejnego spotkania. Wstaję i mówię do siebie: “chłopie, ja tu naprawdę jestem” - stwierdził Braithwaite w jednym z wywiadów. On tu jest, nie na wózku, ale w kadrze Danii. Jako uczestnik mistrzostw Europy. I być może półfinalista turnieju. Minimum.

Przeczytaj również