Liga Mistrzów tylko dla krezusów. Przepaść między bogatymi i biednymi jest tu większa niż w Premier League

Liga Mistrzów tylko dla „tłustych misiów”. Reszta może jedynie rozkładać dywan
Vlad 1988 / shutterstock.com
Europejska królowa piłkarskich rozgrywek w blokach startowych. Przed nami, kibicami, wiele emocji, ale zanim rozgościmy się w fotelach musimy dołożyć łyżkę dziegciu w tę wyjątkowo słodką beczkę miodu. Pamiętacie pomysły wprowadzenia Superligi? Kontrowersyjna idea wcale nie musi zastępować Ligi Mistrzów. De facto – mamy z nią do czynienia od kilku dobrych lat. Wszak bogaci stają się jeszcze bogatsi, biedni - pozostają pariasami.
Do tych obrazków już się przyzwyczailiśmy. Postać zajadająca czipsy na literę „L”, dopijająca procentowy trunek na literę „H”, podziękowania dla rosyjskiej spółki gazowej i w tle radośnie oraz dźwięcznie dla ucha przygrywający hymn. Kilka plansz, studio telewizyjne i zalew przewidywalnych, banalnych pytań.
Dalsza część tekstu pod wideo
Czy Liverpool obroni tytuł? Czy Barcelona przeprowadzi jeszcze jedną szarżę z Leo Messim? Czy Pep Guardiola po dziewięcioletniej przerwie wreszcie wzniesie po raz kolejny upragniony puchar? Czy wielomilionowy transfer Cristiano Ronaldo zacznie się Juventusowi spłacać (w postaci europejskich trofeów rzecz jasna)? Z kim w tym sezonie skompromituje się PSG i kto tym razem wejdzie w stroje Ajaksu? I w końcu: kiedy te rozgrywki zaczną się „tak na serio”?

Liga inna niż wszystkie

Można sobie zadać też inne pytanie. Czy istnieją turnieje czy ligi w innych dyscyplinach sportu, które są tak przyjazne dla najsilniejszych ekip, promujące największe i najbogatsze marki, a odsiewające potencjalnych słabeuszy tak szybko, jak tylko się da?
Statystyki są bezlitosne. W ubiegłym sezonie tylko jednej drużynie udało się wyeliminować ekipę z większymi przychodami (Ajaksowi Benficę) w fazie grupowej. Jeszcze we wcześniejszej edycji takich przypadków było cztery, a jeszcze wcześniej – znów tylko jeden rodzynek. Z ostatnich 48 drużyn, które awansowały do fazy turniejowej, jedynie sześć z nich zrobiło to wbrew finansowej logice. Te „niespodzianki” są i tak trudne do odnotowania, bo to, że Benfikę zostawiają z tyłu Ajax czy Bazylea, albo to, że Roma idzie dalej w przeciwieństwie do Atletico – niespecjalnie zmienia postać rzeczy.

Nuda do lutego?

Spójrzmy, jak przedstawia się sytuacja w Lidze Mistrzów 2019/20 przed jej startem. Zwycięzcy grup A, B, D i E zostali w zasadzie wylosowani przez uśmiechniętych dżentelmenów z UEFA. Jedynie grupa G jawi się jako najbardziej wyrównana i trudno odgadnąć, kto z niej wyjdzie. To tylko dlatego, że Zenit znalazł się w pierwszym koszyku dzięki zwycięstwu w krajowej lidze.
A to oznacza, że w pozostałych siedmiu grupach będziemy się ekscytować następującymi wydarzeniami: czy Antonio Conte zdąży poukładać Inter, by nie przyjąć trójki i czwórki z Barceloną i czy ewentualnie powalczy o drugie miejsce z Borussią; czy Valencia przezwycięży chaos związany ze zwolnieniem trenera, co może dać jej nieco więcej szans w dwumeczu z Ajaksem, decydującym o drugim miejscu; oraz czy Slavia Praga pobije rekord straconych goli w jednej edycji Champions League? Do lutego czeka nas jedynie to.

Rola outsiderów

To właśnie przekleństwo tych rozgrywek. Tu nie chodzi o to, że istnieje grupa superklubów, o wiele bogatszych i o wiele silniejszych od pozostałych. Tu chodzi o to, że pozostałe, mniejsze ekipy są dopuszczane do Ligi Mistrzów jako tło. Są takim listkiem figowym dla bogaczy, którzy pokazują, jakimi są „ludzkimi panami” przyzwalając maluczkim na grę z potęgami. Mało tego – jałmużna jest chętnie pobierana, a słabsi nie protestują. Sytuacja win-win, wszyscy są zadowoleni, a nierówności są pogłębiane w myśl rzekomej „solidarności”.
Spójrzmy na przykład Dinama Zagrzeb. Chorwaci wygrali trzynaście na czternaście mistrzostw, a w tym samym czasie łącznie zdobyli… cztery punkty w Lidze Mistrzów, o ile się do niej kwalifikowali. Droga wygląda za każdym razem identycznie: zdobądź tytuł, rzuć wszystkie środki na stół i zarżnij się do nieprzytomności, byle tylko awansować do upragnionej LM, przegraj wszystkie mecze (no, niech będzie honorowy remis w ostatniej kolejce, gdy wszystko jest już jasne), zabierz należną Ci zapomogę od UEFA, znów wygraj ligę… i tak w koło Macieju. Dzień świra.
Być może nie należy być adwokatem w słusznej sprawie, być może klubom pokroju Dinama wystarczy w zupełności to, co jest. Liga chorwacka jest łatwa, bez większego wysiłku wygrywa się tam wszystko, co leci i to rezerwowym składem (np. wystawiając Damiana Kądziora). Prawdziwymi stojakami wystawowymi są młodzi, utalentowani piłkarze, których rzuca się na Ligę Mistrzów – to jasne, że przegrają, ale może ktoś zwróci uwagę na kilka nieszablonowych zagrań i wyłoży kilka euro na transfer?

Raport nie daje złudzeń: to liga ogromnych nierówności

Sytuacja jest jednak alarmująca. Raport firmy Deloitte zlecony przez UEFA jasno pokazuje, jak zwiększa się luka dotycząca zamożności w europejskich klubach piłkarskich. Kluczowe ustalenia raportu? Tzw. „wielka piątka” (czyli ligi: angielska, niemiecka, hiszpańska, włoska i francuska) stanowi 74 proc. wygenerowanych zysków ze wszystkich europejskich lig.
Do tego 47 drużyn generuje 60 proc. zysków z całej puli 720 klubów z 55 krajów. W aż 45 ligach zanotowano spadek frekwencji na stadionach. Za transmisje z rozgrywek „wielkiej piątki” pozostałe kraje płacą 430 milionów euro, nic więc zatem dziwnego, że działacze słabszych federacji skarżą się, że pieniądze „z piłki” idą wszędzie, tylko nie zostają w kraju.
Bezlitosna logika ekonomii futbolu niestety zadziałała. Liga Mistrzów wzbogaciła się do tego stopnia, że tytuły krajowe stały się praktycznie bezwartościowe. Juventus wydał 100 milionów euro na Ronaldo, nie po to, by zdobyć kolejne scudetto, zresztą Portugalczyk wcale nie byłby im do tego potrzebny. Mistrzostwo Włoch nie ratuje teraz trenera przed utratą pracy. Massimiliano Allegri mimo piątego tytułu z rzędu odszedł w niesławie tylko dlatego, że odpadł z rewelacyjnym Ajaksem w ćwierćfinale Ligi Mistrzów.

Powrót do korzeni?

UEFA w porozumieniu z krajowymi federacjami coraz częściej miesza w formacie rozgrywek, ale tak naprawdę zmiany są pozorne i zamiast dawać większe szanse słabszym, zabierają je. Czy LM jest bardziej interesująca? Nie, jeśli 90 proc. jesiennych spotkań w rywalizacji grupowej jest bez znaczenia, a zwycięzca z góry znany. Nie zawsze tak było i nie musi trwać wiecznie.
Komu bowiem przeszkadzał ten romantyczny system Ligi Mistrzów z połowy lat 90. ubiegłego wieku? Ośmiu mistrzów z miejsc 1-8 europejskiego rankingu miało zagwarantowane miejsce w fazie grupowej, pozostali mistrzowie musieli się bić o pozostałych osiem miejsc w krótkich i nieskomplikowanych eliminacjach.
Oczywiście na mapie Europy przybyło i przybywa krajów, a co za tym idzie, federacji i klubów, zazwyczaj biednych i nie dość konkurencyjnych. Ale czy najwspanialsza rywalizacja piłkarska na Starym Kontynencie nie byłaby jeszcze bardziej elitarna, gdyby o puchar włączyło się jeszcze więcej podmiotów z różnych państw? Ja osobiście tęsknię za ćwierćfinałami LM Legia – Panathinaikos czy Hajduk – Ajax. Obawiam się jednak, że te pojedynki pozostają już tylko w sferze sentymentu i odgrzebywaniu Youtube’a.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również