Miał być legendą Realu, porównywali go do Ronaldo. A zamiast wielkiej kariery, jest bezrobocie i skandal w tle

Miał być legendą Realu, porównywali go do Ronaldo. A zamiast wielkiej kariery, jest bezrobocie i skandal w tle
screen youtube
Gdy Jese Rodriguez miał 18 lat, pisali o nim, że “ma w sobie coś z Ronaldo”. Kiedy pobijał rekord samego Emilio Butragueno, wydawało się, że to zapowiedź jego wspaniałej przyszłości. Tymczasem Hiszpan z sezonu na sezon coraz bardziej odchodzi w zapomnienie. Jego kariera znowu znalazła się na zakręcie.
Wychowankowie Realu Madryt zawsze mają przed sobą bardzo trudne zadanie. Jeśli jednak zdołają wywalczyć sobie miejsce w ukochanym klubie, to bez wątpienia świadczy to o ich wielkim talencie. Nie inaczej było z Jese, jednym z najlepszych produktów akademii “Królewskich” swojego pokolenia. Młody chłopak błyszczał pod wodzą Carlo Ancelottiego, szybko zdobywając uznanie kibiców. Do czasu.
Dalsza część tekstu pod wideo
W marcu 2014 r., tuż po 21. urodzinach, doznał bardzo poważnej kontuzji kolana, która okazała się początkiem katastrofalnej spirali zdarzeń. Brak zaufania menedżerów, nieregularne występy, problemy osobiste, nieprofesjonalne zachowanie i skandale obyczajowe sprawiły, że dzisiaj już mało kto pamięta, jak wielką karierę przepowiadano 27-letniemu dziś zawodnikowi. A jego opowieść to dowód na to, że w futbolu naprawdę niewiele potrzeba, by wszystko runęło niczym domek z kart.

Coś z Ronaldo

Przebić się na Santiago Bernabeu nie jest łatwo. Do pierwszej drużyny wchodzą tylko naprawdę największe talenty. Jese bez dwóch zdań do nich należał. Zbierał świetne opinie w zespołach rezerw, uznawano go za jeden z najlepszych produktów klubowej akademii (a grał u boku Daniego Carvajala, Nacho Fernandeza, Lucasa Vazqueza czy Alvaro Moraty). Już po udanym debiucie w drużynie Castilli na łamach “Marki” mogliśmy przeczytać, że ma w sobie coś z Cristiano Ronaldo.
Takie słowa o młodym zawodniku, stawiającym dopiero pierwsze kroki w futbolu, mówią jedno - pokładano w nim naprawdę wielkie nadzieje. Rodriguez już jako 18-latek został zabrany przez Jose Mourinho na przedsezonowe tournee. Wywalczenie sobie miejsca w zespole stanowiło jednak poważne wyzwanie. W podstawowym składzie miejsca na flankach zajmowali przecież Cristiano Ronaldo i Angel Di Maria, a na ławce siedział chociażby Jose Maria Callejon.
Młody zawodnik odczuwał frustrację z powodu braku szans. Głos zabrał jego menedżer, grożąc, że będzie musiał odejść, aby grać w La Liga, jeśli sytuacja się nie zmieni. Pożegnanie “The Special One” i przybycie Carlo Ancelottiego okazało się tym, na co czekał Jese. W dodatku zbiegło się to z wielkim osiągnięciem dynamicznego zawodnika. Zdobywając 22 gole w sezonie 2012/13, pobił rekord legendarnego Emilio Butragueno, jeśli chodzi o liczbę bramek strzelonych dla rezerw w jednych rozgrywkach. Wszyscy już wiedzieli, że Jese to “real deal”. Dostał nową umowę. Wierzyli w niego. A on niemal od razu wydał sporą sumkę - kupił nowy dom rodzicom. A jego czas miał dopiero nadejść.

Diament

“Carletto” powoli wprowadzał wychowanka do ekipy “Los Blancos”. Jese coraz częściej pojawiał się z ławki. Strzelił nawet pierwszego gola w seniorskiej drużynie. I to nie byle jakiego, bo w przegranym El Clasico na Camp Nou. Hiszpan stopniowo stawał się coraz bardziej istotnym ogniwem układanki Ancelottiego, odrywając wręcz rolę pierwszego zmiennika na pozycji skrzydłowego. Przed nim byli tylko Ronaldo i Gareth Bale.
Nie miał jeszcze 21 lat, więc wszystko układało się modelowo. Spełniał marzenia o regularnym zakładaniu białej koszulki. Żył swoim snem. W pierwszym roku, który spędził jako pełnoprawny gracz dorosłej drużyny Realu, miał udział przy bramce średnio co 83 minuty. Można to było uznać za wynik wręcz rewelacyjny. Tak udane wprowadzenie do dorosłej piłki jeszcze bardziej rozbudziło nadzieje kibiców. Zostały one jednak brutalnie zburzone. A wszystko przez fatalny uraz, którego hiszpański diament doznał po starciu z Seadem Kolasinacem. W marcu 2014 r. “Królewscy” mierzyli się z Schalke w 1/8 finału Ligi Mistrzów. Po pojedynku z Bośniakiem Jese zerwał więzadła krzyżowe. Jego kariera zawisła na włosku.

Walka

Walka o powrót do zdrowia okazała się długa i wyboista. Przeszedł dwie artroskopie kolana, ale przy okazji wdała się infekcja. Gdyby nie została szybko zauważona i zdążyła się rozwinąć, oznaczałoby to konieczność zawieszenia butów na kołku. Z dokumentu nakręconego przez “Markę” możemy się dowiedzieć, że uratowała go pomoc doktora Jesusa Olmo. To on nakłonił specjalistę, który operował gracza Realu, do przeprowadzenia kolejnego zabiegu, tym samym ratując zawodnika przed przedwczesną emeryturą.
W najtrudniejszych chwilach wspierała go klubowa starszyzna - Pepe i Sergio Ramos.
- Bardzo nam pomagali, dużo z nami rozmawiali. Po zerwaniu więzadeł Pepe wrócił jeszcze silniejszy. To było dla nas bardzo ważne. Do tego był jeszcze Ramos, zawsze był przy nas - opowiadał fizjoterapeuta zespołu z Bernabeu, Bernardo. Nie bez znaczenia okazała się też osoba Carlo Ancelottiego. Doświadczony menedżer w trakcie kariery zawodniczej również zmagał się z podobnymi problemami zdrowotnymi. Ucieczką od problemów okazała się też muzyka. Piłkarz zaczął wtedy nagrywać własną twórczość pod pseudonimem “Jey M”.
Jese wrócił na murawę po dziewięciu miesiącach żmudnej rehabilitacji. Włoski szkoleniowiec dawał wtedy dowód wiary w podopiecznego, mówiąc że pojawienie się go “będzie niczym zimowy transfer”.
- To był bardzo trudny okres, ale sądzę, że takie rzeczy nie dzieją się bez powodu. Może doznałem kontuzji, bo musiałem dojrzeć jako piłkarz. Wiem, że wróciłem silniejszy - opowiadał wówczas wychowanek “Los Blancos” oficjalnej stronie FIFA.
Niestety, tego typu kontuzja to niemal wyrok dla piłkarza bazującego na dynamice. Wychowanek Realu nigdy nie wrócił do optymalnej dyspozycji. A w Madrycie mogli grać tylko absolutnie najlepsi. Nie odbudował się u “Carletto”. Potem przyszli Benitez i Zidane, lecz Hiszpan nie zaskarbił sobie ich zaufania. Musiał zmienić barwy, by grać regularnie. I właśnie wtedy rozpoczął się w jego karierze efekt domina.

Nigdy już się nie odbudował

Latem 2016 roku PSG wydało na niego 25 milionów euro. Sięgnął po niego mocny klub, prowadzony przez rodaka, Unaia Emery’ego. Wydawało się, że to dobre środowisko, by wrócić do formy. Wraz z przenosinami do Paryża zaczęły się jednak wielkie problemy Jese i pechowa seria bezowocnych wypożyczeń. W stolicy Francji przez pół roku nie pokazał właściwie nic, a do tego miał problemy z aklimatyzacją, więc już w styczniu wysłano go do Las Palmas. Dla klubu La Liga ściągnięcie takiego zawodnika, do tego urodzonego właśnie w tym mieście, stanowiło wielkie wydarzenie. Na prezentacji pojawiło się dziewięć tysięcy ludzi. Skończyło się, a jakże, rozczarowaniem. W klubie podobno mieli również wątpliwości dotyczące zachowania Jese poza boiskiem.
Następnie nadszedł wyjazd do Anglii. W Stoke zaczął nieźle, lecz podpadł trenerowi Markowi Hughesowi. Gdy “The Potters” grali ze Swansea, Jese zaczął mecz na ławce. Kiedy walijski szkoleniowiec wykorzystał trzecią zmianę, nie wpuszczając wychowanka Realu, ten po prostu opuścił stadion.
- Rozmawialiśmy o tym, oczywiście zaznaczyliśmy, jak powinien zachowywać się w przyszłości. Chce grać, jak wszyscy zawodnicy - opowiadał Hughes.
Niedługo potem piłkarz musiał pilnie wrócić do ojczyzny. Jego synek urodził się zbyt wcześnie, ponadto konieczne okazało się przeprowadzenie kilku operacji. Hiszpan nie dotrzymał terminu powrotu do Anglii, a w międzyczasie pojawiły się też doniesienia, że zamiast zajmować się dzieckiem, woli imprezować. Pomimo tego, w samej końcówce rozgrywek ponownie pozwolono mu udać się do rodziny, przedwcześnie kończąc jego pobyt na Wyspach, zakończony spadkiem zespołu “Garncarzy”.
Wrócił do PSG. We Francji spotkał już nowego menedżera, Thomasa Tuchela. Niemiec nie widział dla niego miejsca i odsunął go od pierwszego zespołu. W rezultacie piłkarz znowu powędrował na wypożyczenia. Nie sprawdził się jednak ani w Betisie, ani w Sportingu. Na początku obecnego sezonu przydał się jeszcze w obliczu koronawirusowego zamieszania. Gdy gwiazdy musiały pauzować, dostał od trenera dwie szanse. Potem znowu zniknął, można było o nim wręcz zapomnieć. Już mało kto pamiętał TAMTEGO Jese - chłopaka, który miał podbić świat.

Musi szukać klubu

Niedawno “Les Parisiens” ogłosili przedwczesne rozwiązanie umowy z Hiszpanem. Oficjalnie nie podano przyczyn, ale w kuluarach mówi się, że o takim posunięciu zadecydowały sprawy pozaboiskowe. Po pierwsze, Jese złamał zasady izolacji, wyjeżdżając na rodzinną wyspę, gdzie nie stosował się do panujących obostrzeń. Sprawy podobno dopełnił skandal obyczajowy. Piłkarz zdradzał swoją partnerkę, co nie spodobało się prezesowi PSG, Nasserowi Al-Khelaifiemu. I tak 27-latek wylądował na lodzie.
Minęło już ponad sześć lat od zerwania więzadeł, a Jese do dziś nie potrafi wrócić do formy sprzed urazu. Wygląda na to, że już nigdy tego nie zrobi. Problemy osobiste i urazy go zniszczyły, a miał przecież stanowić o przyszłości Realu Madryt. Pobił rekord Butragueno, zdobył zaufanie Ancelottiego, kibice go cenili. I wszystko zaczęło się sypać z powodu pechowego urazu podczas spotkania z Schalke.
- Doświadczyłem serii problemów i chwil, które doprowadziły mnie do smutku. Płakałem, cierpiałem - opowiadał latem, we wspomnianym już dokumencie “Marki”. - Teraz czuję, że wszystko jest poukładane, choć nie wszystko znajduje się w moich rękach. Niemniej, płakałem, bo futbol dał mi wiele dobrych rzeczy. Teraz proszę tylko o okazję, by wrócić do gry z uśmiechem na twarzy. Potrzebuję miejsca, w którym mógłbym grać po 30 meczów w sezonie.
Czy to realne życzenie? Może być problem. W końcu Jese przez ostatnie cztery lata błąkał się po klubach i nigdzie nie udowodnił własnej wartości. Od startu poprzedniego sezonu spędził na boisku łącznie 767 minut, czyli ekwiwalent ośmiu i pół meczu. Do tego zaliczył kilka wizerunkowych wpadek, stawiających go w złym świetle. Znajduje się na zakręcie. I bliżej mu dziś do polskiej Ekstraklasy niż goli w glorii chwały na Bernabeu czy Camp Nou.

Przeczytaj również