MLS sierotą po Zlatanie Ibrahimoviciu. Jedni będą tęsknić, inni dali krzyż na drogę

Werbalnie niszczył. "Aaa, Ibra? Ten...". MLS sierotą po Zlatanie: jedni będą tęsknić, inni dali krzyż na drogę
Betto Rodrigues / shutterstock.com
„Łobuza kocha się najmocniej” – parafrazując tekst znanej piosenki próbuję wejść w umysły Amerykanów i zrozumieć ich uczucie do sportowego złoczyńcy o sadystycznym, jokerowym uśmiechu, Zlatana Ibrahimovicia. I spójrzmy prawdzie w oczy, MLS potrzebuje takich bandziorów bardziej niż bohaterów. W lidze, która zbyt często jest mdła od słodyczy, „Ibra” był papryczką jalapeno duszoną w tabasco.
Czas Zlatana w Major League Soccer dobiegł końca, a to oznacza, że emerytura jest za rogiem. Być może gdzieś jeszcze otrzyma czek lub dwa, być może na ostatnią szarżę porwie go trupiarnia z Milanu (L.A. Galaxy z określeniem „przytułek dla starców” znajduje się jednak szczebelek wyżej od mediolańczyków, bo po epizodzie w ACM zamyka się wieko trumny), ale fakt pozostaje faktem, jego piłkarskie dni są już policzone. Nastała więc chwila na spojrzenie retrospektywne w odniesieniu do przygody w USA. Co wyszło, a co niekoniecznie?
Dalsza część tekstu pod wideo

Potwór w sportowych butach

Na początek trzeba przyjąć jasną odrębność Zlatana - Gracza od Zlatana - Marki. Ten pierwszy był kapitalny. Strzelił 52 gole w 56 meczach MLS, dopisując sobie jeszcze do tego 16 asyst. Przykładał nogi (lub głowę) w sumie do 69 bramek w zaledwie dwa sezony, co oznacza, że strzelał lub asystował średnio 1,3 razy w ciągu 90 minut. Kilka mocniejszych faktów dla zobrazowania fenomenu.
Po pierwsze ma 38 lat, po drugie jego epizod w Galaxy nastąpił wkrótce po zagrażającej karierze kontuzji kolana, której nabawił się grając dla Manchesteru United. To, nomen omen, kosmos, bez względu na to, co możesz myśleć o ligowej piłce nożnej na północnoamerykańskim kontynencie. Osiągnięcia Zlatana nie można porównać do żadnego innego piłkarza-emeryta przylatującego z Europy. Ot, fenomen.
A teraz kamyczek do ogródka. O ile znakomitość Szweda nie podlega sprzeciwom (mam nadzieję!), to byłbym tendencyjny, gdybym, przytaczając suche liczby, nie wspomniał o sukcesach jego drużyny. A tych faktycznie zabrakło. Nie „cyknęło”, do gablotki nie trafiła żadna statuetka. 2018 i 2019 były pierwszymi „chudymi” latami od sezonu 2000/01, gdy na szyi naszego bohatera nie zawisł żaden medal. Tak, ostatnio z pustymi rękami wylatywał ze szwedzkiego Malmoe, pierwszego klubu w zawodowej karierze (i jednego z dziesięciu).
To tylko cyferki, a przecież obecność Zlatana w USA znacznie wykracza poza rubryczki w excelu. Jego bramki będą nieścieralne, niezapomniane, od woleja z prawie 40 metrów w debiutanckim spotkaniu, gola strzelonego high-kickiem (zawstydzającym niektórych wojowników z MMA) przeciwko Toronto, aż do fantastycznej przewrotki w pojedynku z New England. Na przeciwległym biegunie mamy za to rozwaloną szczękę Mohameda El-Munira, która miała (nie)szczęście zetknąć się z łokciem Szweda i obrażanego przez cały mecz Neduma Onuohę. O dziwo, wszystkie te wybryki uchodziły Ibrahimoviciowi płazem.

Trochę kwasów, trochę śmietanki

Mimo braku zespołowych sukcesów, na pytanie, czy paczka z Los Angeles stała się lepsza dzięki napastnikowi z wąsami i bródką muszkietera, powinna paść tylko jedna odpowiedź: tak, oczywiście. Niestety, nie wpływał kojąco na atmosferę w szatni, drużyna na boisku stała się zbyt zależna od jego indywidualnych popisów.
Galaxy w pierwszym sezonie ze Zlatanem nawet nie awansowała do play-offów. Sam jednak fakt, że gwiazda takiego formatu znalazła zatrudnienie w L.A. spowodował, że o klubie zaczęło się mówić. Miliony wyświetleń klipów z golami na YouTube robiły swoje, a trybuny Dignity Health Sports Park nigdy nie świeciły pustkami.
Tu dochodzimy do tej jeszcze lepszej strony Ibrahimovicia. Marketingowej. Fani go uwielbiali, bo podpisywał każdy autograf, pozował do wielu zdjęć, a nawet trzymał dzieci na rękach. Był typem syna, jakiego chciałaby mieć każda matka. Sprawił, że każdy mecz Galaxy stawał się wydarzeniem. Czy będzie go brakowało?
Syndrom sztokholmski – stan psychiczny, który pojawia się u ofiar porwania lub zakładników, wyrażający się odczuwaniem sympatii i solidarności z osobami je przetrzymującymi. Rozumiejąc proporcje i odrzucając banał, jakim jest futbol w porównaniu do traumy poszkodowanych, można powiedzieć, że MLS od początku przybycia Szweda do Stanów walczy z takim urazem. Zlatan nie szanował rozgrywek, z góry spoglądał na innych zawodników, obśmiewał amerykańskich dziennikarzy, a i tak za oceanem kochali go miłością bezwzględną.
Klub będzie tęsknił za jego bramkami. Będą tęsknić za sprzedanymi biletami i za sposobem, w jaki pomógł uczynić Galaxy i sport tak istotnymi w tak dziwnym mieście, jakim jest Los Angeles. Ale oprócz Zlatana z Kalifornii wylatuje też inna wielka walizka. W niej zapewne zmieściłoby się ego piłkarza. Oraz trudny charakter.
Obrońca Gio Gonzalez, najnowszy nabytek klubu, zmienił się momentalnie, gdy po przybyciu do klubu został werbalnie zniszczony przez krnąbrnego Szweda. Według różnych źródeł, to było coś w rodzaju słynnej „suszarki” sir Alexa Fergusona. Ale, biorąc w obronę „Ibrę”, czy nie każdy zawodnik powinien choć raz w karierze coś takiego przejść dla wzmocnienia własnej osobowości? Dla tego, to modne ostatnio słowo, mentalu?
Na obozie reprezentacji Stanów Zjednoczonych w Orlando jeden z kadrowiczów, Sebastian Lletget, do niedawna kolega klubowy Zlatana, został zapytany o odejście napastnika. Odpowiedział z przekąsem. „Aaa, Ibra? Ten gość… Życzę mu wszystkiego najlepszego”. Nie jest tajemnicą, że szatnia za nim nie przepadała, że relacje były raczej chłodne. To pewnie jeden z głównych powodów tego, że najdłuższy okres w jednym klubie trwał zaledwie cztery lata. Tak było w Paryżu. W większości przypadków wystarczyły dwa sezony, by wszyscy współpracownicy odwrócili się od gwiazdora.

Krótkotrwała stypa

A co z samą ligą? Ano, MLS pozostanie bez wielkiego, europejskiego nazwiska po raz pierwszy od 2007 roku, kiedy do ligi na białym koniu przybył David Beckham, choć jest jeszcze sporo czasu, by tę sytuację odwrócić (i weźmy jednak w nawias awans Thierry’ego Henry na trenerskie stanowisko w Montrealu). Kolejne odejścia Ibrahimovicia, Bastiana Schweinsteigera i Wayne’a Rooneya pokazują, że rozgrywki są uzależnione od wielkich marek i zapewne dalej będą czerpać pełnymi garściami z „odrzutków” o wspaniałych życiorysach.
Warto też nadmienić, że MLS znajduje się w zupełnie innym miejscu od czasu przybycia Becksa. Powstało (lub powstanie) 16 nowych drużyn, zbudowano wiele stadionów i obiektów treningowych, znacznie wzrósł też poziom piłkarzy. To już nie prowincjonalne kopanie się po czołach jak 20 lat temu.
Zlatan stworzył idealne warunki dla nowych fanów, chcących interesować się amerykańską ligą. Komentatorzy powiedzieliby, że czas Szweda w USA to „momentum” dla MLS.
Przetrwają, skoro przetrwali odejście Beckhama, Henry’ego i innych. W końcu w przyszłym roku rozpocznie się 25. edycja, a do walki o mistrzostwo może włączyć się świeży team stworzony przez byłego reprezentanta Anglii. „Ibra” osierocił Major League Soccer, ale Amerykanie szybko znajdą sobie kolejnego przybranego tatusia. Futbol nie znosi próżni. Nowy zestaw bohaterów i złoczyńców pojawi się na pewno.
A na razie mogą wrócić do baseballa. (Przepraszam, nie mogłem sobie tego odmówić).
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również