"Mur berliński" nigdy nie runął. "Dresiarz" z Neapolu nadał uśmiech catenaccio

"Mur berliński" nigdy nie runął. "Dresiarz" z Neapolu nadał uśmiech catenaccio
Fabio Diena/shutterstock.com
Latem 2006 roku, kilka dni po finale Mundialu, dzieci z całego świata, które na boiskach zawsze chciały być napastnikami, strzelać jak Ronaldo, dryblować jak Ronaldinho czy podawać jak Zidane, cofnęły się, zostawiały piłki przeciwnikom, miały ochotę sprawdzić się w roli defensorów. Odbierać, przeskakiwać, odpychać. No, po prostu grać jak Fabio Cannavaro.
W całej historii Mistrzostw Świata w sumie jest może dwadzieścia osób, które jako kapitanowie miały przyjemność wznieść ponad ramiona najpiękniejsze i najbardziej pożądane trofeum w futbolu. Dosyć awangardowa grupa. A ilu z nich zrobiło to, celebrując jednocześnie swój setny występ w reprezentacji? Tylko Fabio Cannavaro. Dokonał tego, gdy cała włoska piłka znajdowała się na dnie.
Dalsza część tekstu pod wideo
Ale po kolei…

Jedzenie, spanie i seks

Budowa ciała, jak na obrońcę, dość filigranowa. 175 centymetrów, z pewnością nikt nie spodziewał się, że zostanie uznany za najlepszego piłkarza na świecie. I to jeszcze będąc stoperem. Przejmując opaskę kapitańską w 2002 roku z rąk Paolo Maldiniego, zrobił to poniekąd z musu i bez powszechnej nadziei w narodzie, że może przyćmić swojego wybitnego poprzednika, człowieka, który stał się ucieleśnieniem wielkości gry defensywnej.
Jako neapolitańczyk, uważany przez wielu za outsidera z południa, w kraju chełpiącym się dwoma regionami: kulturalnym i turystycznym centrum oraz przemysłową i piłkarską północą, był raczej mało prawdopodobnym kandydatem dla zjednoczenia Italii. Fundamenty położono na ulicach Fuorigrotta, dzielnicy robotniczej na zachodnim krańcu Neapolu. Tam młody „Canna” dowiedział się, że będzie musiał grać mądrze i twardo, rozwijając umiejętności ustawiania się, atletyzm i imponujący wyskok, aby móc pokonać większych od siebie przeciwników.
Kwintesencja „Scugnizzo”, neapolitańskiego dresiarza. Przebiegły, z szelmowskim uśmiechem. Spędzał całe dnie grając w calcio na drodze, między samochodami, wszędzie. Mając charakterystyczny dla tamtych czasów kucyk („Każdy chciał być Baggio”), ze szczęśliwą, beztroską miną nie wyglądał jak człowiek, na którego barkach kilkanaście lat później cały kraj złoży swe odwieczne oczekiwania.
Chłodna postawa, bardzo typowa dla ludzi z południa, świetnie odbijała się w świetle lamp podczas konferencji prasowych z udziałem „Squadra Azzurra”. Gdy reporterzy dopytywali go o sekret solidnych występów, odpowiadał: „To proste, dobrze się odżywiać, dużo spać i uprawiać dużo seksu”. Za każdym razem emanował pewnością siebie, jak wtedy, gdy jako 19-latek zadebiutował w Napoli w 1993 roku. W tym dumnym klubie, który jednak staczał się po równi pochyłej, żyjącym jeszcze ze wspomnień o pięknych meczach z Diego Maradoną. Dotknięci finansowo „I Ciucciarelli” nie mieli wyboru, musieli sprzedać utalentowanego wychowanka.

Szkoła wśród idoli

To w Parmie tak naprawdę zaczął udowadniać, że jest gotowy, aby stać się jedną z czołowych gwiazd tego sportu. Trafił do drużyny, dziś byśmy powiedzieli, opakowanej w diamenty. Cannavaro przed sobą miał piłkarzy pokroju Gianfranco Zoli czy Christo Stoiczkowa, obok wspierali go Luigi Apolloni i Lilian Thuram, a za nim w późniejszym czasie wartę na bramce pełnił Gianluigi Buffon. Istny gwiazdozbiór. Gdzie nie spojrzeć, albo mistrz świata, albo były zdobywca Złotej Piłki czy legendy swoich reprezentacji. W takim środowisku szybki rozwój to wręcz obowiązek.
Brał wszystko pełnymi garściami. Jak stwory z „Kosmicznego Meczu”, podpatrywał, naśladował, od każdej osobistości zabrał trochę talentu. Już dwa lata później prezentował wystarczający poziom, by grać dla ukochanej kadry. Debiut w pierwszej jedenastce, nie byle jaki, na Wembley, w decydującym meczu eliminacji do MŚ, przeciwko Anglikom, przeciwko Alanowi Shearerowi, który radził sobie z o wiele bardziej znaczącymi nazwiskami niż anonimowy jeszcze 24-latek z Neapolu. Cesare Maldini niczego się nie bał i wyznaczył Fabio, by partnerował jego synowi na środku defensywy. Obaj postawili tamę nie do przejścia. Wygrali 1:0.
Kula śniegowa nabrała rozpędu. „Canna” na dobre osiadł w drużynie Maldinich, grał od dechy do dechy na Mundialu 1998 i Euro 2000, rozczarowującym pod wieloma względami. Następnie Paolo został zastąpiony przez Alessandro Nestę i to z nim neapolitańczyk stworzył chyba najbardziej ekscytującą parę obrońców w historii „Azzurrich”.
Na etapie klubowym przedzierał się przez kolejne schodki, budując stalową pozycję w Interze, aż w końcu, przechodząc w 2004 roku do Juventusu, zjednoczył się z dawnymi kolegami z Parmy, Buffonem i Thuramem oraz z weteranem calcio i przyjacielem jeszcze za czasów gry w Napoli, Ciro Ferrarą. W „Starej Damie” wzniósł się na wyżyny swej kariery. Na piedestał, z którego nikt nie mógł i nie potrafiłby go strącić. Teraz potrzebował już tylko ostatniego szlifu na swym platynowym życiorysie. A zbliżały się Mistrzostwa Świata w Niemczech…

W cieniu skandalu

Tak naprawdę tego lata rozgrywano dwa widowiska. Jedno, tradycyjne, o wyłonienie najlepszej reprezentacji na globie, a drugie o spuszczenie Juventusu z Serie A. To czas Calciopoli, afery, która podzieliła całe Włochy. Mundialu w ojczyźnie spaghetti nie traktowano jak starożytnych igrzysk, kiedy na kilka miesięcy cichły waśnie i zakopywano wojenny topór. Wręcz przeciwnie, nerwowy czas dla piłkarzy wykorzystywano tak, by jeszcze bardziej dokopać. Dwa tygodnie przed wielkim świętem stłoczona w amfiteatrze Coverciano rzesza dziennikarzy dopytywała kapitana o sprawy, którymi on nie powinien się zajmować. A jednak nie zamierzał milczeć.
- Tylko telefon Luciano Moggiego (dyrektora generalnego Juventusu - przyp. aut.) był na podsłuchu, innych klubów nie monitorowano, a problem dotyczy całej włoskiej piłki - wystrzelił, a przez kraj przetoczyła się kolejna fala oskarżeń i pomówień. Słowa Cannavaro uznano za klasyczną ripostę winowajcy. Nie potępił Moggiego, zrzucił odpowiedzialność na innych. Jeszcze w maju włoska policja skarbowa przeszukała dom zawodnika, ale nie znaleźli niczego, wyszła z pustymi rękami. Prasa naciskała. Jak horda wygłodniałych wilków. „Zrezygnujesz z opaski?”. „Nie, dlaczego miałbym to robić?”.
Trzeba pamiętać, że cała reprezentacja składała się z piłkarzy grających na co dzień w kraju. Atmosfera należała więc do tych dusznych. A nawet toksycznych. W połowie konferencji prasowej, dzień po tym, jak Włosi pokonali Australijczyków i awansowali do ćwierćfinałów, rzecznik prasowy przekazał Cannavaro hiobową wieść. Oto Gianluca Pessotto, człowiek, który rozegrał dla Juventusu kilkaset spotkań i właśnie został nowo mianowanym dyrektorem sportowym klubu, wypadł z okna na czwartym piętrze w centrali klubu, trzymając w ręku różaniec. Pojawiły się podejrzenia, że to to próba samobójcza, chociaż nikt nie łączył go z aferą. Następnego dnia Buffon napisał na swoim blogu, że „w tej chwili trudno rozmawiać o piłce nożnej i emocjach związanych z mistrzostwami”.
Italia jednak, wbrew wszelkim przeciwnościom, parła do przodu.

Campione del mondo

Na Westfalenstadion w Dortmundzie wybuchła mieszanka oszałamiającej ciszy i wesołego włoskiego hałasu, gdy kadrowicze Marcelo Lippiego ze spokojem oczekiwali ostatniego gwizdka w dogrywce półfinału z gospodarzami imprezy. Jest 1:0, a Fabio właśnie przecina rozpaczliwe dośrodkowanie, wyskakuje nad Perem Mertesackerem, wybija głową piłkę na kilkadziesiąt metrów, Podolski źle ją przyjmuje i nawet nie zauważa, gdy kapitan Włochów w jakimś niesamowitym berserku szarżuje, odbiera futbolówkę i oddaje ją Tottiemu. Tak idzie decydująca akcja, która eliminuje „Die Mannschaft”. Wielu ekspertów zgadza się, że ten mecz, a nawet dokładnie ten moment, dał Cannavaro Złotą Piłkę za rok 2006.
I wreszcie Berlin. I wreszcie setny mecz w drużynie narodowej. Jego dyspozycja w finale przyniosła mu przydomek „Il Muro di Berlin”, mur berliński, niesforsowany nie tylko tego dnia, ale przez cały miesiąc gier na najwyższych obrotach. Po trudach sezonu, przy sączącej się z krwiobiegu jak trucizna aferze. W ciągu 690 minut ani razu nie został upomniany przez sędziego, wykonał 16 odbiorów, a zespół stracił, aż nieprawdopodobne, tylko dwie bramki: jedną samobójczą, drugą po rzucie karnym wykonywanym przez Zidane’a. Czy któryś z obrońców rozegrał kiedykolwiek lepszy turniej?
- Moi rodzice codziennie mówili „eee, lepiej byś skupił się na szkole, to bardzo ważne dla twojej przyszłości” - wspomina 46-latek. - Ale sam sobie odpowiedziałem: „lepszym sposobem będzie podążanie za piłką nożną”.
Trzymając w górze Puchar Świata na berlińskim Olympiastadion czternaście lat temu jego przekonanie się opłaciło.
Czterogodzinna podróż autokarem do rzymskiego Circus Maximus, miejsca, w którym świętowali starożytni gladiatorzy, uświadomiła mu, że teraz wszystko się zmieni. Widok ponad 150 tysięcy ekstatycznych Włochów na arenie nie pozostawiał wątpliwości. - Dla nas to coś niewiarygodnego, ponad 2 miliony ludzi na ulicach - przypomina sobie, gdy jako dziecko oglądał w telewizji poprzedni triumf Italii w 1982 roku.
Pięć dni po celebracji o wszystkim zapomniano. Kurz opadł, a Juventus wyrzucono z ligowej elity. - Calciopoli zniszczyło wszystko - mówił podminowany. Niektórzy w geście solidarności nie ruszyli się z Turynu, inni musieli odejść. Jak by wyglądał kapitan mistrzów świata, zdobywca Złotej Piłki w drugiej lidze? Świat stanąłby na głowie.
W Realu wygrał dwie ligi rok po roku, przejął też koszulkę z numerem 5 po „Zizou”, człowieku, którego idealizował i którego pokonał. We Włoszech nadal był bohaterem, jego wizerunek trafiał na okładki wszystkich magazynów branżowych, poczta umieściła go na znaczku. Całkiem odpowiedni hołd dla kapitana, triumfującego dokładnie wtedy, kiedy cały kraj go potrzebował. Co więcej, uczynił to, przywracając sławę włoskiego futbolu i włoskiego stylu. Obrony totalnej.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również