Polska piłka klubowa na dnie. Czy kiedykolwiek się z niego wydostaniemy?

Polska piłka klubowa na dnie. Czy kiedykolwiek się z niego wydostaniemy?
Marcin Kadziolka / shutterstock.com
Najpierw musimy sobie uświadomić, że odkąd wprowadzono w życie ideę Gabriela Hanota i zorganizowano europejskie rozgrywki pucharowe nigdy nie odnieśliśmy w nich prawdziwego sukcesu. Przez 68 lat nie zdobyliśmy najmarniejszego pucharu, a wyczyny Legii, Górnika, Widzewa czy Wisły były tylko incydentami, zgoła niezauważalnymi, gdy rozpatruje się historię pucharów w całości.
Sezon 1969/70 skończył się dawno temu. A pamiętajmy, że tę starodawną legendę tworzyły drużyny naszpikowane reprezentantami Polski do tego stopnia, że zdarzało im się przesiadywać na klubowej ławce rezerwowych. Potem nadeszły złote lata polskiego futbolu, gdy reprezentacja naprawdę należała do światowej czołówki, a wszyscy jej gracze występowali w polskich klubach.
Dalsza część tekstu pod wideo
Nawet wówczas, sezon w sezon dostawaliśmy lanie. Jasne, że nie od takich „potęg” jak teraz, ale fakt pozostaje faktem. Wielkie lata zamknął Widzew, może Legia, gdy doszła do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, a na upartego Wisła, która przegrywając dwumecz z Panathinaikosem Ateny zamknęła nie tylko sobie drogę do rozgrywek grupowych LM, ale i pozbawiła polskie kluby gwarantowanego miejsca w tych rozgrywkach. Potem było już tylko gorzej.
Upadliśmy naprawdę nisko. Nasze aspiracje w porywach optymizmu sięgają awansu do rozgrywek grupowych, choćby Ligi Europy. Przypomina mi się, co powiedział kiedyś francuski polityk Arystydes Briand, gdy przedstawiając premierowi nowych ambasadorów zderzył się z przykrym faktem, że jeden z nich na skutek emocji popuścił w spodnie: „Niewiele wymagam od swoich ludzi. Ot, żeby jeden z drugim nie nafajdał w portki, ale i tego nie mogę się doprosić”.

Trzy zespoły w trzeciej rundzie

W zasadzie nie sposób było oczekiwać lepszego wyniku, ponieważ Górnik Zabrze został przed sezonem przetrzebiony tak, że wymarzony start w pucharach z konieczności przerodził się w lekcję pokory. Rzecz nie w wieku piłkarzy, a w stracie zawodników absolutnie kluczowych dla gry tej drużyny. Nie wiem czy jedna ligowa runda wystarczy, by odbudować potencjał zespołu na poziomie gwarantującym choćby awans do czołowej „ósemki” naszej miernej ligi.
Jagiellonia na razie zyskała tyle, że przestanie być opisywana jako klub, który zawsze zawodzi w europejskich pucharach. Wyjazdowy remis 4:4 z Portugalczykami przejdzie do historii. Obydwie drużyny kończyły zawody wyczerpane i w świecie gdy boiskowe emocje odmierzane są aptekarską wagą, nie czas na marudzenie nad grą obronną rywali. Czyli jednak można, prawda?
Lech się męczył, ale można zaryzykować tezę, że poznańska lokomotywa powoli nabiera rozpędu. Tak jak przeważnie pusty śmiech ogarnia mnie na wieść o gwiazdorskich, zagranicznych wzmocnieniach naszych klubów, tak zakup Amarala zdumiewa swoją trafnością. Czyżby chaos organizacyjny na Bułgarskiej dobiegał końca? Jeśli tak, mamy silnego kandydata do przełamania hegemonii warszawskiej Legii.

Legia Warszawa. Przypadek osobny

Przegrany dwumecz z Trnavą to istny kryminał, podobnie jak samo prowadzenie tego wielkiego przecież klubu. Nie ma w zasadzie co pisać o aspekcie sportowym dwumeczu, ponieważ jest dla mnie oczywiste, że przyczyn klęski należy szukać poza boiskiem.
Nie analiza piłkarska jest moim zdaniem tutaj potrzebna, a raczej skorzystanie z wiedzy i metod operacyjnych służb takich jak CBA. Porażki, a nawet zawstydzające klęski zdarzają się, bo taka jest piłka, ale najbardziej cierpliwi kibice, którzy w całości oglądali ten dwumecz, mogliby raczyć zauważyć, że coś było grubo nie w porządku.
Można było odnieść wrażenie, że na boisku w barwach Legii uwijają się dwie drużyny. Jedna, która chce awansować i druga, która ma zgoła inne cele. Vlasko strzelający na 2:0 zniweczył plan, w którym zarówno wilk, jak i owca wyjdą z dwumeczu cało i w rewanżu, aby wilk był syty użyto metod ekstraordynaryjnych, jak kiedyś mówiono.
Z ostrożności nie nazwę rzeczy po imieniu, ale przypomnę, że za zwycięstwo Trnavy w Warszawie płacono od 9 do 10 za postawionego dolara czy juana. Bo przecież nie o złotówki tu chodzi. Co jeszcze można obstawiać każdy może sprawdzić na stronach bukmacherskich, ale od razu warto via internet udać się w tym celu na Daleki Wschód.

Co z kibicami?

Futbol ma to do siebie, że jest niekończącą się weryfikacją kibicowskich oczekiwań w zderzeniu z realiami. Tymi ostatnimi, „skałą”, o którą rozbija się wiara w potęgę ukochanych klubów, są właśnie europejskie puchary. Po klęsce reprezentacji kibice oczekują od nich jakiejś rekompensaty. Tutaj nie tylko zdobywa się punkty do klasyfikacji UEFA, ale przede wszystkim do serc własnych fanów.
Ludzie zaczynają orientować się, że inwestując w piłkarskie rozgrywki swoje emocje, czas i pieniądze są ofiarami oszustwa. Sukces na arenie wewnętrznej musi zostać potwierdzony choćby na przyzwoitym (wedle obecnych minimalistycznych wyobrażeń) poziomie na arenie międzynarodowej. Nie pomoże ględzenie o waleczności czy dumie bez pokazania tych cech na boisku. Nie istnieje bowiem nic takiego jak nieograniczony kredyt, a kredyt zaufania w szczególności.
Przy poziomie prezentowanym przez nędznie grające drużyny, cała marketingowa otoczka ich poczynań wygląda na jawne błazeństwo. Kibiców najwyraźniej uważa się za durniów, serwując im te wszystkie deklaracje o dozgonnej miłości piłkarskich wyrobników.
Warszawskim kibicom radziłbym uważać szczególnie na piłkarzy najczulej całujących „eLkę” ( dobrze, że w Poznaniu nie każą futbolistom przed kamerami naśladować „ciuch, ciuch…” lokomotywy). W innych klubach podobnie, ale ze względu na mniejsze budżety nie jest to śmieszne aż w takim stopniu. Tyle tylko, że cierpliwość kibica też ma swoje granice.

Co można zrobić?

Metodami administracyjnymi niewiele. Kluby aby odnosić jakiekolwiek sukcesy muszą przede wszystkim dobrze opisać swoje cele i metody i dostosować je do budżetu, a nie odwrotnie. Krótko pisząc: zrobić porządek we własnym gnieździe. O dziwo, bliżej takiej zmiany spojrzenia na siebie samych są kluby mniej zasobne. Trochę z konieczności, ale ciekawe jest na przykład, że nawet ich zagraniczne wzmocnienia są celniej dobierane.
W zasadzie jest oczywiste, że u nas im więcej pieniędzy, tym więcej cwaniaków kręci się nie tylko wokół, ale wręcz w samych sercu klubu. Rwą wszyscy i solidarnie, z wielkim zapałem podcinają gałąź na której siedzą. Po kolejnej klęsce wychodzą i opowiadają bajki o miłości i waleczności. Jak długo można tego słuchać bez złości? Ile można zmarnotrawić pieniędzy, by zaspokoić milionowe aspiracje kombinatorów handlujących zagranicznym szrotem?
Przecież sądząc po reakcji trybun, kibice nie należą do najbardziej cierpliwych odłamów naszego społeczeństwa. Ile w końcu upokorzeń mogą znieść?
Jacek Jarecki

Przeczytaj również