Narodziny legendy. Jose Mourinho i jego FC Porto, które podbiło Europę

"Bóg, a po Bogu ja". Tak rodziła się legenda Jose Mourinho
Youtube
Styczeń 2002 roku. Pogrążone w kryzysie FC Porto okupuje w lidze portugalskiej piąte miejsce. Wyprzedza je nawet malutka Uniao Leiria, prowadzona przez 39-letniego Jose Mourinho, portugalskiego szkoleniowca, znanego tylko wyjątkowym futbolowym zapaleńcom. To właśnie jemu władze “Smoków” postanawiają wtedy powierzyć misję postawienia klubu na nogi. Decyzja ta - choć w tamtym momencie zupełnie nieoczywista - niedługo później całkowicie zmienia bieg piłkarskiej historii.
“Mou” zastaje w Porto obraz nędzy i rozpaczy. Na starcie bez ogródek stwierdza: kadrowo tak źle Porto nie wyglądało od kilkudziesięciu lat. Po chwili całkowicie zmienia jednak ton. Wykrzykuje do dziennikarzy, że przywróci klubowi dawny blask, że FC Porto znów będzie wielkie. Choć wtedy można było traktować te górnolotne zapowiedzi z przymrużeniem oka, historia pokazała - Portugalczyk wiedział, co mówi.
Dalsza część tekstu pod wideo

Mourinho i jego… ofensywny futbol

Była połowa sezonu. Strata do ścisłej czołówki pokaźna. Szanse na mistrzostwo niemal zerowe. Ale Mourinho nie miał zamiaru brać niczego na przeczekanie. Natychmiast wziął się do roboty, wprowadził swoje porządki, inną taktykę. Choć dziś może to brzmieć nieprawdopodobnie, pod jego wodzą Porto niemal natychmiast zaczęło grać miły dla oka, ofensywny, a co najważniejsze - skuteczny futbol. Efekt? Trzecie miejsce na koniec sezonu, dwa punkty straty do drugiej Boavisty, siedem do pierwszego Sportingu, awans do Pucharu UEFA.
Pucharu, który rok później stał już w gablocie Estadio do Dragao, obok trofeum za wygranie ligi portugalskiej. Zanim jednak “Smoki” rozegrały tak fenomenalny sezon, “The Special One” musiał do perfekcji wykorzystać letnie okienko transferowe. A łatwe to nie było, bo klubu zwyczajnie nie było stać na sprowadzanie gwiazd. Przyszli więc starzy znajomi Portugalczyka - Derlei, Nuno Valente, Tiago, pozostający bez klubu Maniche. Do tego dzisiejszy szkoleniowiec Wolves - Nuno Espirito Santo, dobrze znany Paulo Ferreira, który wędrował później za “Mou” jeszcze do Chelsea, a także Edgaras Jankauskas.

Potrójna korona

Właściwie tylko ostatni z wymienionych nie sprawdził się w Porto, ale nie sposób mieć stuprocentową skuteczność przy sprowadzaniu wartościowych piłkarzy. Drużyna przystąpiła więc do sezonu 2002/2003 z czystą kartą i… niemal z tak samo czystą go zakończyła. Liga? 27 zwycięstw w 34 meczach, tylko dwie porażki. Jedenaście punktów przewagi nad drugą Benfiką, aż 27(!) oczek więcej niż broniący tytułu Sporting. A to wszystko mimo słynnej gry co trzy dni, zakończonej także wspomnianym już triumfem w Pucharze UEFA. Co ciekawe, po drodze trzeba było pokonać m.in. Polonię Warszawa (Wygrana “Smoków” 6:0 w Portugalii, porażka 0:2 w Warszawie) czy Lazio, które w pamiętnym dwumeczu uporało się wcześniej z krakowską Wisłą.
Chociaż już w swoim pierwszym pełnym sezonie “Mou” zdobył z Porto wszystko co możliwe (bo jeszcze Puchar Portugalii), to broń Boże nie miał zamiaru osiadać na laurach. Chociaż zapowiadane przywrócenie blasku ziściło się błyskawicznie - wciąż był tam głód zwycięstw, pragnienie kolejnych sukcesów, fenomenalnych widowisk. Puchar UEFA to przecież jednocześnie tylko i aż Puchar UEFA. Teraz “Smoki” miały odlecieć do Ligi Mistrzów.

Na salony w nowym garniturze

Ale zanim dotarły na salony, Mourinho znów miał okazję wykazać się na rynku transferowym. Poprzednie okienka wykorzystał niemal perfekcyjnie. Tym razem jednak obowiązywał ruch obustronny. Piłkarze nie tylko przychodzili, ale i odchodzili. Helder Postiga powędrował do Tottenhamu, Nuno Capucho przywdział koszulkę Rangersów, ale dużo ważniejsze okazały się nowe nabytki. Benny Mc’Carthy i Carlos Alberto niedługo później stali się istotnymi piłkarzami w machinie Portugalczyka. Przyszli też choćby Jose Bosingwa, Sergio Conceicao czy Maciel.
Braki zostały więc uzupełnione, a Porto mogło przystąpić do kolejnych batalii, zarówno o zostanie na krajowym tronie, jak i pokazanie się wśród najlepszych klubów w Europie.
Pierwsze kolejki fazy grupowej Champions League raczej nie zapowiadały tego, co wydarzy się później. Na otwarcie tylko remis z Partizanem, później lekcja futbolu od Realu Madryt na własnym stadionie. Co ciekawe, w obu tych meczach bramki dla Porto strzelał wyłącznie Costinha, który jakiś czas później zdobył też arcyważnego gola na etapie 1/8 finału, jednak o tym za moment.
Kluczowy mecze “Smoki” grały w trzeciej i czwartej kolejce. Rywalem - wydawało się - bezpośredni rywal do zajęcia drugiego miejsca - Olympique Marsylia. I oba te spotkania udało się wygrać. We Francji 3:2, w Porto 1:0. Costinhę z pakowania futbolówki do siatki zwolnili w końcu ci, którzy mieli to bardziej w DNA - Derlei, Aleniczew, McCarthy. Trafił też Maniche, zawodnik nieco odkurzony przez Mourinho, który stał się niezbędny w zespole z Porto.
Później przyszło jeszcze domowe zwycięstwo z Partizanem i pierwszy symptom tego, że “Smoki” mogą już rywalizować z największymi - podział punktów na Santiago Bernabeu. Wszystko złożyło się na drugie miejsce w stawce. Wydawało się wówczas, że może to być dla podopiecznych Mourinho sufit. Zwłaszcza, że w 1/8 czekał już Manchester United z Sir Alexem Fergusonem na ławce.

Cisza na Old Trafford

Co to był za dwumecz! Może nie wysypał w gole, ale jego końcówka zrekompensowała wszystko. Już pierwsze spotkanie rozgrywane w Porto dało nadzieję, bo gospodarze po dwóch bramkach niezawodnego McCarthy’ego wygrali 2:1, ale dalej czekał ich przecież mecz w Teatrze Marzeń, a tam w owym okresie ugranie czegokolwiek graniczyło z cudem. Od 32 minuty rewanżu to “Czerwone Diabły” miały awans w swoich rękach po trafieniu Paula Scholesa. I taki wynik utrzymywał się aż do 90. minuty.
Wtedy goście zyskali rzut wolny. Piłka ustawiona gdzieś na około 25 metrze. Pozycja dobra do strzału, choć na pewno nie idealna. Kandydatów do uderzenia dwóch. Benny McCarthy i Ricardo Fernandes. Ostatecznie strzał oddał ten pierwszy. Strzał - wydawałoby się - banalnie prosty do złapania dla bramkarza. Ale Tim Howard postanowił dodać do tego widowiska prawdziwej pikanterii. Wypuścił futbolówkę z rąk, dopadł do niej Costinha, bez problemu pakując do siatki. Niedowierzanie na Old Trafford. Rzutem na taśmę Porto wyrywa Manchesterowi awans do ćwierćfinału!
W przeszywającej Teatr Marzeń ciszy słychać tylko eksplozję radości gości z Portugalii. Jose Mourinho niczym Usain Bolt rusza wzdłuż linii bocznej, by wspólnie z piłkarzami świętować tego jakże ważnego gola. Nic już się nie zmienia. Niedługo później arbiter kończy spotkanie. Skazywane na pożarcie Porto eliminuje wielki Manchester United. Młody Jose Mourinho góruje nad Sir Alexem Fergusonem.
Przed rewanżem “The Special One” w swoim stylu zdejmował presję ze swoich piłkarzy.
- Oni muszą nas tylko pokonać przed własną publicznością. Wygrają, a my odejdziemy do domu z uśmiechami na naszych twarzach - zaskakiwał “Mou”, ale niedługo później ludzie przekonali się, że Portugalczyk po prostu kocha tego typu gierki.
Jakiś czas temu, gdy Jose nie prowadził jeszcze Tottenhamu, a był ekspertem “beIN Sports”, opowiadał, że niedawno dostał od Costinhy sms-a: “Gdyby nie tamten gol, nigdy by się nie narodził „The Special One”. I bardzo prawdopodobne, że były podopieczny portugalskiego szkoleniowca ma w tym przypadku rację.
Ale Costinha gola jednak strzelił, Porto awansowało dalej, a później uporało się też z Lyonem i Deportivo La Coruna, meldując się w wielkim finale Ligi Mistrzów. A tam wcale nie czekała potęga, a inny kopciuszek, który podobnie jak “Smoki” zagrał wszystkim na nosie, mianowicie AS Monaco. Przed obiema ekipami otworzyła się więc szansa na dokonanie czegoś wielkiego.

“Bóg, a po Bogu ja”

“Przywrócę FC Porto dawny blask” - wykrzykiwał na swojej pierwszej konferencji Mourinho, zaledwie nieco ponad dwa lata wcześniej. Sam chyba nie spodziewał się jednak, że zrobi to po pierwsze tak szybko, a po drugie na taką skalę.
Finał był już tylko zwieńczeniem znakomitego sezonu. Choć faworytem wydawało się raczej Monaco, które na swojej drodze pokonało galaktyczny Real Madryt, mający w składzie Ronaldo, Zidane’a, Figo, Raula czy Roberto Carlosa, to na stadionie w Gelsenkirchen istniała tylko jedna drużyna. Może zadecydowała dyspozycja dnia. Może Mourinho przechytrzył Didiera Deschampsa.
Prowadzenie “Smokom” dał w 39. minucie młodziutki Carlos Alberto. Taki rezultat utrzymywał się aż do 72. minuty, gdy na 2:0 podwyższył Deco. Już wtedy sytuacja Monaco była arcytrudna, a gdy trzy minuty później Aleniczew umieścił futbolówkę w siatce, nie było już wątpliwości. FC Porto najlepszą drużyną Europy. Sensacja, której do dziś nie powtórzył nikt.
Łupem zespołu z Estadio do Dragao padła też wówczas liga portugalska. Nic dziwnego, że Mourinho poczuł się w Porto spełniony. Wygrał wszystko, co tylko mógł wygrać.
- Gdybym chciał łatwej pracy, to zostałbym w Porto - piękny niebieski fotel, Puchar Ligi Mistrzów, Puchar UEFA, Bóg, a po Bogu ja - mówił w swoim stylu.
Etap “FC Porto” zakończył na samym szczycie, tym samym otwierając sobie drogę do ławek trenerskich największych i najbogatszych klubów Europy. Dziś można go krytykować, można się z nim nie zgadzać, ale sukcesami na Starym Kontynencie z takimi zespołami jak Porto czy później - zachowując odpowiednie proporcje - Inter, już na zawsze przypiął do siebie pewną łatkę - po prostu “The Special One”.
Dominik Budziński

Przeczytaj również