Nawet oni nie dali im rady. Real Madryt znowu najlepszy w Europie

Nawet oni nie dali im rady. Real Madryt znowu najlepszy w Europie
Gustavo Valiente / Xinhua / PressFocus
Przed sobotnim finałem Ligi Mistrzów Liverpool potrzebował jeszcze jednego zwycięstwa, by bezsprzecznie przejść do historii jako jeden z najlepszych zespołów w najnowszych dziejach piłki nożnej. Problem polegał na tym, że rywalem “The Reds” w decydującym meczu najbardziej prestiżowych klubowych rozgrywek na Starym Kontynencie był Real Madryt. “Królewscy” mają od teraz dwa razy więcej wygranych Pucharów Europy niż ktokolwiek inny.
- Nigdy przenigdy nie miałem takiego rywala jak Liverpool - powiedział po zwycięskim dla Manchesteru City finiszu minionego sezonu Premier League Pep Guardiola. - Ani jako zawodnik, ani jako trener.
Dalsza część tekstu pod wideo
Niesamowita drużyna Juergena Kloppa zgarnęła w ostatnich latach wszystkie możliwe tytuły na krajowej i międzynarodowej arenie, choć po żaden z nich nie sięgnęła dotychczas więcej niż raz. Ogrywając najbardziej udekorowany klub w historii Pucharu Europy, miała zatem szansę przejść do historii w najlepszych możliwych okolicznościach. Ostatecznie Real Madryt raz jeszcze okazał się jednak dla nich przeszkodą nie do przejścia.

Giganci

Tegoroczny finał Ligi Mistrzów zapowiadał się jako starcie prawdziwych tytanów. Liverpool i Real Madryt zostały pierwszą parą klubów w historii, które po raz trzeci zmierzyły się ze sobą w decydującym meczu o Puchar Europy. Cztery lata temu na Stadionie Olimpijskim w Kijowie lepsi okazali się “Królewscy”. W 1981 roku - podobnie jak tym razem w Paryżu, choć wtedy na stadionie Parc des Princes - zwyciężył Liverpool. Ten drugi finał najbardziej prestiżowych klubowych rozgrywek na Starym Kontynencie był zarazem ostatnim z udziałem Realu Madryt, który zakończył się przegraną najbardziej utytułowanego w tym turnieju zespołu. Kolejnych siedem, już w erze Ligi Mistrzów, obecni mistrzowie Hiszpanii zawsze rozstrzygali na swoją korzyść.
Mimo bogatej historii obu klubów przed spotkaniem można było odnieść wrażenie, że żaden z nich nie przystępował do tego finału Ligi Mistrzów pod presją. Liverpool, który na przestrzeni ostatnich dwóch lat wygrał wszystkie możliwe krajowe rozgrywki, miał zaplanowany triumfalny przejazd po ulicach miasta niezależnie od wyniku dzisiejszego meczu. Tymczasem Real Madryt, biorąc pod uwagę jego pełen “cudów” marsz do pierwszego od czterech lat finału Champions League, również nie miał wiele do stracenia. Wielu za faworyta tego starcia uważało przecież rywali.
Znakomicie zapowiadające się spotkanie nabrało dodatkowego smaczku kilkadziesiąt minut przed rozpoczęciem zawodów. Oba kluby ogłosiły, że wystąpią w najsilniejszych możliwych składach. W Liverpoolu do zdrowia zostali doprowadzeni zmagający się ostatnio z kontuzjami Virgil van Dijk, Fabinho oraz walczący z urazem jeszcze na przedmeczowej rozgrzewce Thiago Alcantara. Real Madryt mógł z kolei liczyć na piekielnie mocną ławkę rezerwowych z kluczowymi postaciami poprzednich rund rozgrywek: Rodrygo i Eduardo Camavingą, a także Edenem Hazardem czy bohaterem poprzedniej konfrontacji tych zespołów na tym etapie Ligi Mistrzów - Garethem Balem.
Starcie gigantów na szczęście ostatecznie tylko nieznacznie zmąciły obrazki spod Stade de France, które sprawiły, że wielki finał rozpoczął się z bezprecedensowym, ponad półgodzinnym opóźnieniem.

Ostrzeżenie

Podopieczni Juergena Kloppa, zgodnie z oczekiwaniami, od razu przejęli na murawie inicjatywę. O ile pierwszy kwadrans gry nie przyniósł im szans bramkowych, te pojawiły się niemal natychmiast po upływie 15. minuty meczu. Wynik spotkania mógł dwukrotnie otworzyć Mohamed Salah, zanim w słupek trafił piłką Sadio Mane. Co więcej, “The Reds” wydawali się kontrolować w początkowym fragmencie gry potencjalnie kluczową dla końcowego rozstrzygnięcia strefę boiska: za plecami Trenta Alexandra-Arnolda. Świetne wejście w mecz zanotował asekurujący kolegę na prawej stronie bloku defensywnego Liverpoolu, urodzony w Paryżu Ibrahima Konate.
Dlaczego zatem Liverpool mógł poczuć się zmartwiony?
Tegoroczna faza pucharowa Ligi Mistrzów pokazała, że kiedy zmuszasz Real Madryt do odwrotu, nie możesz pozwolić sobie na to, by nie udokumentować przewagi możliwie jak największą liczbą bramek. Przekonały się o tym Paris Saint-Germain, Chelsea i Manchester City. Liverpool doskonale wiedział, że czas może działać na korzyść doświadczonego przeciwnika.
Real Madryt przetrwał najtrudniejszy moment. I kiedy wydawało się, że dowiezie do przerwy bezbramkowy remis, ekipa Carlo Ancelottiego przez ułamek sekundy myślała, że wyszła na prowadzenie. A następnie przez kilka minut jeszcze się łudziła. Ostatecznie, po długiej konsultacji z systemem VAR, bramka Karima Benzemy została anulowana.
Liverpool miał szczęście. Rywal postanowił tym razem wystosować ostrzeżenie, zamiast od razu zadać bezlitosny cios.

Cios

Drugiego ostrzeżenia nie było. Choć druga połowa meczu rozpoczęła się od kolejnych ataków Liverpoolu, tuż przed upływem godziny gry to Real Madryt wyprowadził zabójczy kontratak. Niespodzianki nie stanowiło nazwisko zdobywcy bramki. Podobnie jak w ubiegłorocznym ćwierćfinale Ligi Mistrzów, Vinicius urwał się Alexandrowi-Arnoldowi i dał “Królewskim” upragnione prowadzenie. Zaskakujące mogły wydawać się okoliczności decydującej akcji spotkania. Vinicius nie wbiegł bowiem w przestrzeń za plecami bezpośredniego przeciwnika po podaniu z głębi pola. Zamiast tego, wykończył na dalszym słupku zagranie z przeciwnego skrzydła niezmordowanego Federico Valverde.
Liverpool oczywiście zareagował. Salah zmusił do kolejnych interwencji Thibaut Courtois. Luisa Diaza zastąpił na boisku trzeci najlepszy strzelec “The Reds” w tym sezonie - Diogo Jota. Nieuchronnie zbliżał się jednak ulubiony w tej edycji Champions League czas Realu Madryt, czyli końcówka spotkania.
- Gdybyśmy wzięli pod uwagę tylko 10 ostatnich minut wszystkich ich meczów w fazie pucharowej, trzeba by powiedzieć, że są w zasadzie nie do pokonania - mówił kilka dni temu Klopp.
Z drugiej strony, podopieczni Ancelottiego sami znaleźli się w nietypowym ostatnio dla siebie położeniu. Po raz pierwszy w tym roku przystępowali do końcowego fragmentu batalii w Lidze Mistrzów z korzystnym rezultatem. W końcu to oni musieli bronić, zamiast atakować.
Klopp postawił wszystko na jedną kartę. Z tercetu zrobił się na boisku kwartet atakujących Liverpoolu. Do Salaha, Mane i Joty dołączył Roberto Firmino, w miejsce Thiago. “The Reds” byli niedaleko. W 81. minucie w dogodnej sytuacji fatalnie przestrzelił inny rezerwowy - Naby Keita. Chwilę później Courtois w niesamowitym stylu zatrzymał Salaha. Ostatecznie “blisko” nie okazało się wystarczające.

Za mocni

Tym razem Real Madryt nie zapewnił swoim kibicom dramaturgii. Mimo niełatwych momentów nie dał sobie strzelić gola. Następnie sam zdobył bramkę. I, choć znowu nie bez problemów, ostatecznie dość pewnie dowiózł prowadzenie do końcowego gwizdka. Czternasty triumf w Pucharze Europy stał się rzeczywistością. Carlo Ancelotti - z czwartym sukcesem - został najbardziej utytułowanym trenerem w historii tych elitarnych rozgrywek. Losy meczu rozstrzygnął najmłodszy na boisku Vinicius.
Oba zespoły przejadą się jutro ulicami swoich miast. Oba będą miały co świętować. Liverpool Kloppa zdobył w ostatnich latach to, czego nie był w stanie dokonać od trzech dekad (Premier League). Wcześniej sam dołożył do tego szósty Puchar Europy. W tej edycji Ligi Mistrzów, w tych rozgrywkach, Realu Madryt nie były jednak w stanie zatrzymać nawet “mentalne potwory”. Mistrzowie Hiszpanii, w jakiś sposób, znowu to zrobili.

Przeczytaj również