"Nie tak to miało wyglądać". "Jeden z niewielu pozytywów". "Zawiódł". "Znakomity". Oceniamy Polaków z Serie A

"Nie tak to miało wyglądać". "Jeden z niewielu pozytywów". "Zawiódł". "Znakomity". Oceniamy Polaków z Serie A
IPA / Sipa / PressFocus
Zdecydowanie najlepszym Polakiem występującym w sezonie 2020/21 na włoskich boiskach był Piotr Zieliński, który do wrażeń wizualnych i dobrej gry w końcu dorzucił bardzo konkretne liczby. Przekonał chyba nawet tych, którzy najbardziej wątpili w jego talent. Niewielu jednak “Biało-czerwonych” z Serie A pokazało, na co ich stać. Niektórzy wręcz - tak jak Karol Linetty - zupełnie zawiedli oczekiwania.
Od Zielińskiego do Drągowskiego - sprawdźcie nasze podsumowanie sezonu w wykonaniu polskich stranierich na włoskiej ziemi.
Dalsza część tekstu pod wideo

Piotr Zieliński

Napoli na ostatniej prostej, w kompromitujących okolicznościach, wypadło z TOP4 i nie zagra w Lidze Mistrzów, jednak indywidualnie był to najlepszy sezon w wykonaniu polskiego pomocnika. Zwłaszcza pod względem wykręconych liczb.
Zieliński po raz pierwszy w karierze wykręcił “double-double”. We wszystkich rozgrywkach zanotował dziesięć goli i 13 asyst, a osiem goli w samej Serie A to tyle, ile zdołał zdobyć w poprzednich dwóch sezonach. Dzisiaj chyba już nikogo nie dziwi, że Pepe Reina uważa go za piłkarza na poziomie Realu lub Barcelony, a Luis Alberto wybiera do swojej top jedenastki graczy z ligi włoskiej. Po prostu klasa.
Podobać mogły się też poszczególne zagrania Piotrka. Aż 13 założonych “kanałków” w samej lidze, co było najlepszym wynikiem w Serie A, do tego momenty piłkarskiej magii, tak jak wtedy, gdy przed strzeleniem bramki Fiorentinie “złamał kostki” próbującemu nadążyć za nim Gaetano Castrovillemu.
Piotr Zieliński ewidentnie rozbłysł pod wodzą Gennaro Gattuso. Widać było, że włoski trener potrafi do niego trafić i chociażby z tego powodu szkoda, że pożegnał się z Napoli.

Karol Linetty

- Druga połowa jak film z całego sezonu - rozczarowujący - w takich słowa podsumowała występ Karola Linettego przeciwko Benevento “La Gazzetta dello Sport”. I trudno im się dziwić. Powiedzieć że był to nieudany sezon polskiego pomocnika, to nie powiedzieć nic.
W Turynie wiązali z przyjściem Polaka ogromne oczekiwania, a kibice Sampdorii wyzywali w social mediach prezesa klubu, Massimo Ferrero, za to, że pozwolił mu odejść. Linetty wyglądał w Genui wręcz znakomicie i przejście do Torino wydawało się wręcz zbyt mało ambitnym krokiem - pójściem w bok, zamiast do przodu.
Tymczasem Karol Linetty tam przepadł. Kiedy jeszcze regularnie grał, był po prostu nijaki. Ani specjalnie nie zawalał, ani nie dało się za bardzo wskazać plusów jego obecności na boisku. “La Gazzetta dello Sport” uznałą go za największe rozczarowanie w ekipie “Granaty”, w sezonie, w którym ta prawie spadła z ligi. Czy trzeba coś jeszcze dodawać?

Arkadiusz Reca

Już w tamtym sezonie Polak pokazywał, że ma świetne warunki fizyczne oraz motoryczne i bardzo dobrze odnajduje się w roli wahadłowego. Potwierdził to w barwach Crotone, do dobrego wrażenia i “robienia wiatru” na boku dokładając konkrety - dwie bramki i siedem asyst to już naprawdę bardzo porządne liczby, zwłaszcza w tak słabej drużynie. Podobać mógł się zwłaszcza gol z Torino, zdobyty po soczystym strzale zza pola karnego, czy wywalczony rzut karny z Sampdorią po akcji, w której minął najpierw dwóch rywali.
Nie bez powodu chwalił go trener Hellasu Ivan Jurić, a włoskie media podkreślały, że jest jednym z niewielu pozytywów w Crotone, obok Simy’ego oraz Juniora Messiasa. No właśnie - tych plusów w drużynie “Rekinów” zbyt wielu nie było i ostatecznie Polak zakończył kolejny sezon w Serie A jako spadkowicz. Jednak biorąc pod uwagę to jak się prezentował, jemu raczej gra w drugiej lidze nie grozi. Być może nie będzie także bronił barw Atalanty, ale spokojnie powinien znaleźć sobie kolejną przystań w najwyższej klasie rozgrywkowej.
Choć żeby nie było zbyt różowo - wciąż widać po nim, że zdecydowanie lepiej idzie mu gra do przodu, niż bronienie.

Bartosz Bereszyński

O ile poprzedni sezon okazał się dla polskiego defensora niezbyt udany - był daleki od optymalnej formy zwłaszcza w rundzie rewanżowej, po zakażeniu koronawirusem - o tyle w tym naprawdę nie ma do czego się przyczepić.
Bartosz Bereszyński w rozgrywkach 2020/21 z nawiązką odzyskał formę. Stał się jednym z najpewniejszych punktów Sampdorii, regularnie zbierał we włoskich mediach świetne recenzje, równie dobrze radził sobie na prawej obronie, jak i na środku defensywy w ustawieniu z trójką z tyłu. Wysoka klasa, znakomity sezon i mocny kandydat na najmniej docenianego polskiego piłkarza występującego na zachodzie Europy.
Nic więc dziwnego, że Sampdoria chce przedłużyć z nim kontrakt i zrobić z niego kapitana - zresztą już zdarzało mu się występować w tej roli pod nieobecność Fabio Quagliarelli.
Wisienką na torcie było zdobycie jego pierwszej bramki w Serie A w meczu przeciwko Cagliari. Nielichej zresztą urody.

Paweł Dawidowicz

Jedno z największych pozytywnych zaskoczeń tego sezonu wśród Polaków. Na to aż Paweł Dawidowicz “odpali” czekaliśmy od 2014 roku, kiedy z Lechii Gdańsk kupiła go Benfica. I choć wówczas oczekiwania były większe, to bez wątpienia polski obrońca w końcu udowodnił, że mocna europejska liga to nie są dla niego zbyt wysokie progi.
Polak przez większość sezonu był pewnym punktem Hellasu. Zaliczał świetne mecze z Milanem, kiedy wyłączył z gry będącego w świetnej formie Hakana Calhanoglu, czy dwukrotnie z Napoli - najpierw uprzykrzając życie Lorenzo Insigne, a potem Piotrowi Zielińskiemu. Często zresztą Ivana Jurić wykorzystywał go właśnie w roli boiskowego “plastra”, który miał nie odstępować o krok od swojej ofiary.
Podobać mogła się zwłaszcza jego wszechstronność - radził sobie równie dobrze jako środkowy obrońca i prawy obrońca, z powodzeniem grał też na pozycji defensywnego pomocnika. Nic więc dziwnego, że w Weronie chcą przedłużyć z nim kontrakt, a inne kluby chętnie by go do siebie ściągnęły.

Sebastian Walukiewicz

Nie tak to miało wyglądać. Jeszcze w październiku włoskie media po meczu z reprezentacją Włoch zachwycały się, że pięknie dojrzewa pod słońcem Sardynii. Grał w Cagliari od deski do deski, trener Eusebio Di Francesco miał być w nim wręcz zakochany. “La Gazzetta dello Sport” umieściła go w zestawieniu “maratończyków” zespołu. Pojawiały się coraz to bardziej śmiały plotki dotyczące tego, gdzie ruszy po sezonie.
Inter, Atletico, Borussia Dortmund, cała plejada angielskich klubów z topu - według doniesień mediów chciało go pół Europy. A potem okazało się, że nie chce go mieć w pierwszym składzie trener drużyny walczącej o utrzymanie w Serie A. I niestety trudno było mu się dziwić, bo Sebastian Walukiewicz po prostu zaczął zawalać bramki. Na potęgę.
Nie było żadną wiedzą tajemną, że Polak nie jest typem obrońcy walczaka, który wjeżdża “sankami” i ciągnie napastników za włosy, tylko najlepiej radzi sobie, gdy wyprowadza piłkę do przodu. Pojedyncze wpadki więc nie dziwiły, jednak popełnił ich wręcz serią tyle, że w końcu musiała się do niego skończyć cierpliwość. I skończyła się, gdy w meczu z Atalantą Luis Muriel ograł go w ostatniej minucie meczu, strzelił bramkę a Cagliari przegrało 0:1 i zrobiło kolejny krok w kierunku spadku.
Od tamtego meczu nie pojawił się na boisku nawet na minutę, de facto stając się z żelaznego pewniaka do gry w najlepszym wypadku szóstym w hierarchii środkowym obrońcą Cagliari.

Kamil Glik

Nie takiego powrotu do Włoch się spodziewaliśmy. Nie tego też chyba spodziewał się sam polski obrońca, kiedy podpisywał kontrakt z Benevento. “Czarownice” zapowiadały wielkie wzmocnienia - do klubu mieli dołączyć między innymi Loic Remy, Juan Iturbe, Daniel Sturridge, Graziano Pelle, Andre Schurrle, czy John Obi Mikel. Na zapowiedziach się jednak skończyło, a ostatecznie największym “nazwiskiem” obok Glika w letnim mercato został Gianluca Lapadula.
O ile pierwsza runda, z 6 zwycięstwami i 4 remisami, była jeszcze nie najgorsza, o tyle rewanżowa wręcz wołała o pomstę do nieba. Zaledwie jedna wygrana w 19 meczach i spadek z ligi, przypieczętowany kompromitacją w meczu z Crotone, które grając prawie cały mecz w osłabieniu wbiło w 93. minucie bramkę na 1:1. Za karę piłkarze Benevento musieli udać się na ostatni mecz autobusem zamiast samolotem. Do Turynu jechali 12 godzin.
Dla polskiego obrońcy ten sezon okazał się równie nieudany co dla całej drużyny. Nie można było mu odmówić zaangażowania, nie odcinał kuponów, czasem próbował zrobić aż za dużo. Jednak nie da się tego inaczej ocenić - Kamil Glik radził sobie po prostu słabo. Być może to kwestia poziomu kolegów z linii defensywy (Daam Foulon to ananas jakich rzadko się w Serie A widuje), być może także wieku.
Widać było, że Polak nie jest już demonem szybkości, ma problemy z gonieniem za co bardziej sprawnymi napastnikami i niespecjalnie pasuje do Benevento, które zwłaszcza na początku sezonu próbowało grać wysoko ustawioną linią obrony. Nie zabrakło też zwykłych błędów indywidualnych, chociażby w meczu z Udinese, gdy 18-letni Jayden Braaf założył mu w polu karnym “dziurę”, a potem strzelił pierwszą bramkę w Serie A. Wypada jednak zaznaczyć, że włoskim mediom zdarzało się chwalić go po spotkaniach i kilka razy widzieli w nim “lidera defensywny Benevento”.

Wojciech Szczęsny

Popularny “Tek” przyzwyczaił kibiców Juventusu do tego, że jest w bramce ostoją. Jednym z największych pewniaków w drużynie, zawodnikiem, który w praktycznie każdym meczu utrzymuje stały, wysoki poziom. W poprzednim sezonie został zasłużenie uznany za najlepszego bramkarza ligi, a “La Gazzetta dello Sport” oceniła go na 8.5; na wyższe noty zasłużyli tylko Paulo Dybala i Cristiano Ronaldo. Niestety rozgrywek 2020/21 Szczęsny nie będzie miło wspominał - nie tylko ze względu na dyspozycję całej drużyny.
Co prawda do lutego trudno było mieć do niego pretensje i szukać w nim winnego słabych wyników “Starej Damy” . Po meczu z Bologną “La Gazzetta” pisała nawet, że jest jednym z sekretów Juventusu. Jednak od rewanżu z Porto polski bramkarz wpadł w pierwszy kryzys odkąd pojawił się w Serie A. Po odpadnięciu z Ligi Mistrzów Wojciech Szczęsny wychodził na boisko 10 razy, nie zanotował ani jednego czystego konta, a co gorsza - popełniał błędy, które skutkowały bramkami rywali.
Dwukrotnie nie popisał się z Torino, miał też spory udział przy bramce Brahima Diaza w kluczowym meczu z Milanem, a jego pozycja między słupkami Juventusu po raz pierwszy zaczęła być kwestionowana. Z pewnością Wojciech Szczęsny na przestrzeni całych rozgrywek nie był dramatyczny, nie był też jednym z głównych winowajców problemów “Starej Damy”, jednak zagrał sezon poniżej standardów, zdecydowanie najgorszy zarówno w barwach Juventusu, jak i Romy.
Choć na plus odnotować można aż trzy obronione rzuty karne - Szczęsny powstrzymał w lidze Francka Kessie i Andreya Galabinova, a do tego w Superpucharze nie dał się pokonać z 11 metrów Lorenzo Insigne.
Na pocieszenie - w ostatnim meczu sezonu, przeciwko Bologni, zaliczył asystę przy bramce Alvaro Moraty. Czyli zanotował ich więcej niż chociażby jego klubowy kolega Arthur, czy Karol Linetty.

Łukasz Skorupski

Trudno jednoznacznie ocenić ten sezon w wykonaniu polskiego bramkarza. Z jednej strony, razem z kolegami z klubu pobił rekord Serie A - Bologna traciła przynajmniej jedną bramkę w każdym z 30 kolejnych meczów z rzędu. Mało tego, zawodnicy Sinisy Mihajlovicia łącznie dobili do serii aż 41 takich spotkań, zatrzymując się tuż przed wyrównaniem rekordu 42 meczów z rzędu bez czystego konta, który w ligach TOP5 w 1960 roku ustanowiło Bordeaux.
Jednocześnie nie można było tego niechlubnego wyniku zrzucać na Łukasza Skorupskiego, który w bramce Bologni z reguły dwoił się i troił, a nawet, gdy wpuszczał więcej niż jedną bramkę, to i tak włoskie media oceniały go najlepiej z całej drużyny. Polaka bronił zresztą był bramkarz tego klubu, Emiliano Viviano.
- Nie, to nie tak, że to zawsze jego wina. Nie pamiętam poważnych błędów Skorupskiego. Tak jak mówi Mihajlović, Bologna gra po to, by strzelić jednego gola więcej od rywali, przez co naraża się na ataki rywali. Jako bramkarz nie zgadzam się na dzielenie odpowiedzialności na poszczególne formacje. Obrona zaczyna się od pressingu napastników - twierdził Włoch.
Polak był chwalony we Włoszech wielokrotnie, zwłaszcza po dwóch meczach. Raz przeciwko Lazio, kiedy między innymi obronił rzut karny Ciro Immobile, a “La Gazzetta” dała mu notę “8” i napisała, że “Powrócił Święty Łukasz”. Taką samą notę oraz tytuł piłkarza meczu otrzymał po starciu z Juventusem, mimo że wpuścił w nim dwie bramki. Zdołał także powstrzymać rzut karny wykonywany przez Zlatana Ibrahimovicia, ale wówczas Bologna nie zdobyła punktów.

Bartłomiej Drągowski

“Drago” zaliczył podobny sezon do Łukasza Skorupskiego. Fiorentina bardzo często zawodziła, dwukrotnie zmieniała trenerów, jednak do Bartłomieja Drągowskiego bardzo rzadko można było mieć o cokolwiek pretensje.
Polskiego bramkarza zwłaszcza w pierwszej części sezonu regularnie wybierano na najlepszego zawodnika ekipy z Florencji, a często nawet najlepszego piłkarza meczu. Chociażby w meczu przeciwko Cagliari, kiedy zatrzymał rzut karny Joao Pedro, jego obronę strzału Razvana Marina “La Gazzetta dello Sport” nazwała cudem, a Fiorentina dzięki jego paradom zdołała zwyciężyć 1:0.
Bartłomiejowi Drągowskiemu udało się wyjąć także rzut karny Francka Kessie - co ciekawe, na 13 prób Iworyjczyka powstrzymało w tym sezonie tylko dwóch bramkarzy. “Drążkowi” oraz Szczęsnemu. A do tego, tak jak rodak z Turynu, golkiper “Violi” zanotował w Serie A asystę - w meczu z Benevento, przy bramce Dusana Vlahovicia.

Przeczytaj również