Nieszczęścia trzymają się prezesa. Mioduski błądzi we mgle, a wraz z nim cała Legia

Nieszczęścia trzymają się prezesa. Mioduski błądzi we mgle, a wraz z nim cała Legia
MediaPictures.pl/Shutterstock
Właściciela Legii czekają długie nieprzespane noce. Bezsenność będzie mu towarzyszyć do czasu, aż kibice zapomną o kompromitacjach jego drużyny (czyli bardzo długo) lub do momentu, w którym "Wojskowi" wrócą piłkarsko na poziom, którego nie będą musieli się wstydzić. Na dziś trudno uwierzyć, że jest to w ogóle możliwe.
Trochę żal mi Dariusza Mioduskiego. To nie on zawalił mecz z Luksemburczykami, również nie on biegał po pomalowanej trawie w Trnawie. Nie wtrącał się w wybór piłkarzy, którzy powinni aktualnie grać, tylko powierzył to "zawodowcom": Klafuricowi i Sa Pinto.
Dalsza część tekstu pod wideo
Jego odpowiedzialność kończy się na wyborze trenera, który (przynajmniej z CV) wydaje się w naszym małym bagienku dobrym wyborem. W końcu jest jedynym facetem z jakimikolwiek sukcesami na szkoleniowej ławce.

Od zera do milionera

Mioduski biznesmenem jest naprawdę dobrym. Spełnił swój "American dream", wyjeżdżając do Stanów mając zaledwie 17 lat. Pracował „na czarno” remontując domy i przekopując ogrody. Pierwszą legalną pracą młodego bydgoszczanina było zatrudnienie się w... McDonald's.
Czas spędzony za oceanem zainwestował przede wszystkim w wykształcenie i doświadczenie. Jest absolwentem Harvardu, pracował w kancelarii Vinson & Elkins LLP w Houston oraz w nowojorskim i warszawskim biurze White & Case LLP.
Po powrocie do Polski pełnił funkcję prezesa grupy Kulczyk Investments, w której inwestował w infrastrukturę, energetykę i surowce. Na tle finansowym właściwie od zera osiągnął niebotyczny sukces. Niestety nie potrafił tego przełożyć na futbol oraz budowę silnej i stabilnej Legii.

Dobre złego początki

Na początku wydawało się, że duet Leśnodorski-Mioduski będzie lekiem na całe zło, które spotkało Legię za czasów grupy ITI. Duet przekształcił się w tercet (Maciej Wandzel odkupił od DM 20% udziałów), a warszawiacy zaczęli odnosić sukcesy zarówno na arenie krajowej, jak i międzynarodowej.
Rozpad klubu z Łazienkowskiej 3 zaczął się w najmniej oczekiwanym momencie. W 2016 roku Legioniści zdobyli mistrzostwo i Puchar Polski, a prawdziwym uwiecznieniem sukcesów był awans do Ligi Mistrzów (po 20 latach posuchy!).
Już wtedy w prasie pojawiały się ciche notki o kłótniach między właścicielami. Mioduski zarzucał Leśnodorskiemu i Wandzlowi złe zarządzanie klubem od strony finansowej. Prawdziwa eskalacja konfliktu nastąpiła we wrześniu, kiedy kibice Legii dali o sobie znać podczas meczu LM z Borussią Dortmund.
W końcu, 22 marca 2017 stało się to, czego wszyscy po cichu się spodziewali. Dariusz Mioduski wykupił akcje od Leśnodorskiego i Wandzla, stając się jedynym właścicielem i prezesem klubu.

Rządy pełne dziwów

Od czasu przejęcia sterów Legii przez Mioduskiego minęło już półtora roku. Bilans zysków i strat tak naprawdę podzielił się po połowie - w kraju wszystko, w Europie zero. Pierwsza próba forsowania Europy zakończyła się fiaskiem, które można jeszcze wybaczyć.
Nie twierdzę, że mistrz kraju, w którym mieszka prawie 40 mln osób, powinien bać się mistrza Kazachstanu czy Mołdawii, ale porażkę z tymi pierwszymi można przeboleć (ze względu na budżet i wcześniejsze wyniki w LM i LE), a porażkę z Sheriffem można było wtedy potraktować (jeszcze) jako wypadek przy pracy.
Po porażce z Mołdawianami Dariusz Mioduski pokazał jak bardzo przesiąknął polską piłką. Zwolnił Jacka Magierę, który miał być dla Legii szkoleniowcem na lata. Dzisiaj wiemy, że był to błąd. Ale zastanówmy się, czy inne kluby w naszej Ekstraklasie nie reagują w ten sam bezmyślny sposób?
To był pierwszy „dziw” człowieka, który wie, że w biznesie czasem się nie układa. Właściciel klubu ze spokojnego i opanowanego przedsiębiorcy przemienił się w gorączkowego i chaotycznego działacza piłki nożnej. Kolejne nieprzemyślane ruchy miały dopiero nadejść.
Jeszcze w tym samym dniu, w którym zwolniono Magierę, przedstawiono nowego szkoleniowca Legionistów - Romeo Jozaka. Dariusz Mioduski przeszedł sam siebie, dając Chorwatowi posadę trenera. Powierzył stery nad najlepszą drużyną w kraju człowiekowi, który w swojej karierze nigdy nie prowadził żadnego zawodowego klubu…
OK, może prezes zobaczył w byłym dyrektorze Dinama coś, czego nie widzieli inni. Może za dużo naczytał się o piłkarzach takich jak Modrić czy Eduardo, którzy wyszli spod jego ręki? Trudno powiedzieć. Tym bardziej, że dla Jozaka przy Łazienkowskiej miejsce by się na pewno znalazło, ale nie w charakterze trenera.
Związek chorwackiego Romeo z warszawską Legią nie mógł przetrwać tej próby czasu. Po jego zwolnieniu nadszedł czas na kolejny trenerski bubel w postaci Deana Klafurica. W jego przypadku przysłowie „miłe złego początki” okazało się świętą prawdą.

Małe światełko w bardzo mrocznym tunelu

Co działo się za Klafurica przypominać nie trzeba. Porażki w grze o Superpuchar, inaugurację ligi, kompromitacje ze Spartakiem Trnawa i Dudelange. Po jego zwolnieniu przyszedł „niby szkoleniowiec” Vukovic.
Zbyt długi okres bez pierwszego trenera dał się we znaki, bo ani piłkarze nie wierzyli w Serba (bo niby dlaczego, skoro od początku wiedzieli, że wpadł na ławkę tylko na chwilę), ani Sa Pinto nie dostał wystarczająco czasu żeby cokolwiek wymyślić ze zgrają ludzi ubranych w białe koszulki z „eLką”.
W dodatku w całej tej patowej sytuacji oliwy do ognia dodaje sam Mioduski. Przy tych wszystkich piłkarskich blamażach i dramatach, wdaje się w dyskusje z dziennikarzem Krzysztofem Stanowskim, lawirując z wypowiedziami odnośnie dziury w klubowym budżecie.
A jak wiemy z doświadczenia, nieszczęścia uwielbiają chodzić parami. Jak twierdzi Sa Pinto, piłkarze Legii nie przegrali, bo byli słabsi. Po prostu na Legię uwzięli się wszyscy, złorzecząc i eliminując przy pomocy sędziego, niedyktowanych karnych, et cetera, et cetera…
Wymówki Sa Pinto
Sportbuzz
W przypadku Legii błędy miały występować w parach, a występują w stadach. Nie można nie wspomnieć o sytuacji najlepiej opłacanego piłkarza klubu, Artura Jędrzejczyka. Niezgłoszony do pucharów, niegrający w ligowych meczach reprezentant Polski jest jedynym zadowolonym z tej sytuacji. Przecież nie można za najbardziej wstydliwe porażki w historii polskiej piłki klubowej winić człowieka, który nie rozegrał w nich ani minuty...
Jak już jednak wspomniałem, światełko w tunelu widać. Po luksemburskiej katastrofie ucichły wypowiedzi prezesa odnośnie pozywania Stanowskiego do sądu, jak również budżetu klubu z Ł3. Dariusz Mioduski przyznał się również publicznie do błędu, jakim było zostawienie na ławce Klafurica.
W poprzedniej ligowej kolejce zobaczyliśmy też w końcu „Jędzę” na murawie. Na przekór wszystkim (a przede wszystkim prezesowi) nie dość, że zagrał poprawnie, to jeszcze strzelił bramkę Piastowi Gliwice. Może gdyby to on zagrał w czwartek w miejsce Philippsa, udałoby się uniknąć kompromitacji?
***
Zarówno Legia, jak i jej właściciel muszą mozolnie odbudowywać swój wizerunek. Choć warto jeszcze raz podkreślić bardzo istotną kwestię. To nie prezes biegał w eliminacjach do pucharów za piłką, tylko zawodowi piłkarze. I to oni ponoszą odpowiedzialność za wstyd, którego narobili nam w Europie.
Dariusz Mioduski swoje za uszami ma i pozostaje mieć tylko nadzieję, że w aktualnej sytuacji wyciągnie wnioski. A jeśli stanie się inaczej, płynące z trybun ligowych rywali okrzyki „Luksemburg” będą mu o jego porażkach nieustannie przypominać.
Adrian Jankowski
Redakcja meczyki.pl
Adrian Jankowski18 Aug 2018 · 11:09
Źródło: własne

Przeczytaj również