Od "głupich karnych" do planów podbicia świata i najlepszej ligi na globie. Wraca amerykańska MLS!

Od "głupich karnych" do planów podbicia świata i najlepszej ligi na globie. Wraca amerykańska MLS!
lev radin / Shutterstock.com
25 lat temu zastanawiano się, czy przy tak „stłoczonym” rynku sportowym liga w Stanach ma szansę przetrwać. Czy na tym niekorzystnym gruncie dla dyscyplin innych niż tradycyjne futbol zdoła się ukorzenić. Rzeczywistość przerosła oczekiwania. Jest jak w „Super Size Me”, więcej wszystkiego: drużyn, pieniędzy, kibiców i pasji.
W sobotę po raz pierwszy zabrzmi skomponowany na tę okazję hymn ligi stworzony przez legendarnego i wielokrotnie nagradzanego Hansa Zimmera. Dźwięki w tym sezonie popłyną nie na 24 stadionach jak ostatnio, ale już na 26. Do grona członków MLS dołączyły ekipy Interu Miami (za sprawą Davida Beckhama, współwłaściciela klubu) i Nashville SC. Myślicie, że to koniec rozszerzenia? Nic z tych rzeczy. Do końca przyszłego roku franczyz będzie 28, a do 2022 – okrągła liczba, 30.
Dalsza część tekstu pod wideo
Oznacza to, że od 1996 roku (historyczna inauguracja) grupa powiększyła się o 300%, odkąd 10 drużyn-założycieli postanowiło zapisać nowy rozdział w historii futbolu na północnoamerykańskim kontynencie. Oczywiście istnieje wiele kryteriów pozwalających zmierzyć dojrzałość i siłę ligi w ciągu ostatnich 25 lat, ale tak szybki rozwój należy uznać za ogromny sukces MLS.
Ale żeby sobie pozwolić na wielkie granie, trzeba się wykazać, oczywiście finansowo. Kiedy Toronto FC wkraczało na salony w 2007 roku, musiało zapłacić 10 milionów dolarów. I dużo, i mało. Ale już najnowszy kandydat do partycypowania w zyskach, Charlotte, ma na ten cel wydać aż 325 milionów dolarów. Szacuje się jednak, że pieniądze te mają się zwrócić w błyskawicznym tempie. Dokładnie za pięć lat.

Coraz większa popularność

Co wyróżnia MLS od europejskich lig? Po 25 latach Amerykanie mogą się pochwalić szeregiem stadionów piłkarskich. Większość z nich to nowoczesne superobiekty, kluby nadto oferują niedrogie bilety. Mimo to lokalny krajobraz jest nierówny. Podczas gdy Atlanta United przyciągnęła w zeszłym roku przeciętnie 52 500 fanów, na FC Dallas przychodziło średnio mniej niż 15 000 sympatyków. I to w aglomeracji liczącej prawie 8 milionów ludzi.
Gdy właściciele Los Angeles FC cieszyli się stuprocentową frekwencją na domowych spotkaniach, a kibice oklaskiwali fantastyczny atak prowadzony przez Carlosa Velę, Chicago Fire, z najgorszym wynikiem zapełnienia stadionu, postanowiło porzucić 14-letni podmiejski obiekt, aby wrócić na legendarny Soldier Field, może już nieco staroświecki, ale za to bardzo klimatyczny. W „Wietrznym mieście” zdają sobie sprawę z wyzwania, „staruszek” może bowiem pomieścić aż 60-tysięczną publiczność.
Puchnie nie tylko frekwencja i liczba nowych teamów. Rosną również opłaty transferowe i wynagrodzenia graczy, pomimo wzmożonej ostrożności finansowej władz ligi, pozostającej po traumie z czasów boomu i upadku NASL, poprzedniczki MLS. W 2019 roku największą czapkę płac posiadało Toronto (ponad 24 mln dol.), a najlepiej opłacany gracz Zlatan Ibrahimović inkasował rocznie 7,2 mln, tylko o milion mniej niż cały nakład na pensje Vancouver Whitecaps. Po odejściu Szweda do Milanu, ekonomiczny bilans powinien się zrównoważyć.

Nowe gwiazdy i sprawdzone produkty

Uważa się w kręgach pesymistów, że odejście „Ibry” przystopuje rozwój soccera. Prawda, do Stanów nie przyjeżdżają, jak jeszcze kilka lat temu, podstarzali gwiazdorzy z chęcią szybkie zarobku i jak najmniejszego „narobienia się”. Te czasy się skończyły, a dziś MLS stawia na „własne wytwory” bądź na piłkarzy, którzy nie tak dawno błyszczeli w Europie, ale wciąż mogą podnieść poziom organizacji.
Do tych drugich z pewnością można zaliczyć Javiera Hernandeza „Chicharito”. Meksykanin nosił się z zamiarem wkroczenia na amerykańskie areny dość dawno, ale ciągle było wielu chętnych na jego usługi na Starym Kontynencie. Swego czasu grał w najlepszych klubach na świecie, Manchesterze United i Realu, ale przychodzi do LA Galaxy z Sevilli z dość kiepskim bilansem trzech goli w siedemnastu spotkaniach, a jednocześnie z miejsca zostaje najlepiej opłacanym graczem MLS.
Jeśli chcemy innych piłkarzy do obserwowania, to polecam oglądać drugi zespół z Los Angeles. U „czarno-złotych: jasnym blaskiem świeci gwiazda kolejnego reprezentanta Meksyku, Carlosa Veli. 30-latek w zeszłym sezonie pobił strzelecki rekord Josefa Martineza (ustanowiony zresztą rok wcześniej), zdobywając 34 gole i notując dodatkowo 15 asyst. Z dawnych znajomych na boiskach dostrzeżemy jeszcze chociażby Naniego (dziś Orlando, kiedyś Manchester United) czy Jonathana dos Santosa (kilka sezonów w Barcelonie i Villarrealu, teraz w Galaxy).

Kontrowersyjne eksperymenty

Władze Major League Soccer zawsze stały się zachować trudną równowagę między eurocentrycznymi wpływami futbolowymi, a kulturą amerykańskiego sportu. Mamy zatem podział drużyn na dywizje, wymiany zawodników, czapkę płac i, a jakże, Mecz Gwiazd. Z Europy za to przywędrował zwyczaj umieszczania nazw sponsorów na koszulki, kibicowskie oprawy czy coraz częstsze używanie dwóch liter FC dla podkreślenia przynależności do piłkarskiego środowiska.
Oczywiście na przestrzeni ćwierćwiecza nie udało się przenieść wszystkich, jakby to określił europejski kibic, „amerykańskich dziwactw”, które w USA są czymś normalnym. I tak na przykład, od samego początku, utrzymał się format play-offów, reorganizowany wielokrotnie ze względu na przyrost drużyn, ale dość szybko, bo po kilku sezonach, upadł pomysł rozgrywania ich do kilku zwycięstw, jak w NBA czy NHL.
„Amerykanizacja” w pierwszych latach rozgrywek szła w kierunku jeszcze ciekawszych rozwiązań. Zamiast tradycyjnego zegara, Amerykanie stosowali „wsteczne odliczanie”, a zegar stopowano w momencie przerywania akcji. To nie wszystko! Jak powszechnie wiadomo, kibice USA nie akceptują czegoś takiego jak remisy, a konkursy rzutów karnych nie za bardzo ich przekonywały. Wprowadzono więc eksperyment w rodzaju akcji sam na sam z bramkarzem. Zawodnik znajdował się 30 metrów od bramki i miał 5 sekund na pokonanie bramkarza. Ostatecznie uznano, że wszystkie te zmiany raziły konserwatywnych fanów i nie przyciągały też nowych.

Simply the best?

MLS poczynił znaczne postępy w ciągu 25 lat, ale jakie teraz wyznacza granice? Czy może zostać kiedyś uznana za jedną z najlepszych lig świata? Jakie zmiany będą musiały nastąpić? Bardzo rewolucyjne zdanie na ten temat ma trener Los Angeles FC Bob Bradley.
- Kluby mają różne tożsamości i różne plany na budowanie zespołów. Najważniejsze, żeby ich nie ograniczać - tłumaczy. - Jeśli nie chcesz mieć akademii, nie bądź zmuszany do jej prowadzenia. Jeśli chcesz kupić duże nazwiska, liga nie powinna cię w tym zakresie blokować. Na końcu sezonu okaże się, która filozofia okazała się skuteczniejsza - dodaje Bradley.
Inni uważają, że liga nabierze jeszcze większego rozmachu po mistrzostwach świata w 2026 roku, które odbędą się w USA i Kanadzie, podobnie, jak ruszyła z kopyta właśnie po amerykańskim mundialu w 1994 r.
- Największym krokiem będzie nie fakt przybycia tutaj cenionych gwiazd, a moment, gdy z naszych młodych talentów wyrosną później gracze na światowym poziomie - zauważa z kolei Greg Vanney, szkoleniowiec Toronto.
Ambicję przejawia też Bruce Arena, były selekcjoner kadry USA. - Za drugie 25 lat będziemy najlepszą ligą na świecie - prorokuje. Odważna deklaracja, ale na dziś raczej trudno w to uwierzyć.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również