Odbudował urugwajski futbol, grozi mu paraliż... zatrzymał go koronawirus. Nieznana przyszłość żywej legendy

Odbudował urugwajski futbol, grozi mu paraliż... zatrzymał go koronawirus. Nieznana przyszłość żywej legendy
CP DC Press / Shutterstock.com
Mówisz Urugwaj, oczyma wyobraźni widzisz Oscara Tabareza. I trudno się dziwić. Menedżer-weteran od niemal 14 lat prowadził ojczystą drużynę narodową. Można nawet stwierdzić, że ta ekipa to dzieło jego życia. Dzieło, które cieszyło zakochanych w futbolu rodaków. Niedawno jednak ta piękna przygoda sensacyjnie dobiegła końca. Federacja ogłosiła rozstanie ze szkoleniowcem.
Powód? Kompletnie absurdalny. W Urugwaju szukają oszczędności związanych z zawieszeniem rozgrywek spowodowanych pandemią koronawirusa. Dlatego postanowiono skrócić listę osób pobierających wynagrodzenia od krajowego związku piłkarskiego. Zwolniono 400 osób. Nie pozostawiono na stanowisku nawet Tabareza, najdłużej pracującego selekcjonera reprezentacji na świecie.
Dalsza część tekstu pod wideo
Teraz dochodzą do nas jednak bardziej stonowane doniesienia. Umowy miały zostać zawieszone, a nie rozwiązane. I całe szczęście. Zwłaszcza trener nie zasługuje na wyrzucenie, nawet w wyjątkowych okolicznościach. Zasługi „El Maestro” dla urugwajskiego futbolu są nieocenione. To pod jego wodzą piłka nożna w tym południowoamerykańskim kraju osiągała pierwsze po wielu, wielu latach sukcesy. To on stworzył dzisiejszy obraz urugwajskiego futbolu, wprowadzając do drużyny narodowej piłkarzy takich jak Edinson Cavani, Luis Suarez czy Diego Godin. Mędrzec z laską dla piłki w Urugwaju jest niczym Mistrz Yoda dla zakonu Jedi i Republiki.

Surowy ojciec

Istnieją spore szanse, że niewielu naszych czytelników to pamięta, ale Oscar Tabarez w 2006 roku objął kadrę swej ojczyzny po raz drugi. Pierwszą przygodę w niej zaliczył bowiem w latach 1988-1990, zdobywając srebro na Copa America oraz odpadając w 1/8 finału mundialu we Włoszech. Potem poszukał nowych wyzwań.
Trenował m.in. Boca Juniors, Atletico Peñarol, Cagliari, a także przez krótki okres pełnił rolę dyrektora technicznego Milanu. Swoje premierowe trofeum w klubowej piłce zdobył już wcześniej, bo w 1987 roku, podczas pierwszej przygody w drugiej z wymienionych drużyn. Za czasów pracy w lidze argentyńskiej dorzucił jeszcze zwycięstwo w Aperturze, czyli rundzie otwarcia sezonu.
Jego zespoły słynęły z zadziorności i prawdziwego południowoamerykańskiego temperamentu. W 1991 roku, w Boca, jego podopieczni zbyt mocno wzięli sobie do serca chęć walki za barwy klubowe. Doszło do bijatyki podczas starcia z chilijskim Colo Colo w półfinale latynoskiego odpowiednika Ligi Mistrzów. Poza zawodnikami i sztabami szkoleniowymi, wzięli w niej udział również dziennikarze. Mecz został przerwany na 17 minut. Zakończenie zamieszania przyniosło dopiero... ugryzienie golkipera drużyny Tabareza, Navarro Montoyi, przez policyjnego psa. Zresztą trener argentyńskiej ekipy sam wziął udział w zamieszaniu.
Reakcja szkoleniowca idealnie podkreśliła jego charakter. Oczywiście wściekł się na swoich piłkarzy za skandaliczne zachowanie, w mediach stawał jednak w ich obronie. Był jak surowy ojciec. I dlatego potrafił zjednać sobie zawodników. I dlatego zadzwoniono do niego w 2006 roku, kiedy „Urusi” nie zdołali zakwalifikować się na Mistrzostwa Świata w Niemczech.

Powrót po latach

Ponowne pojawienie się w ojczyźnie rozpoczęło okres rozwoju. Pojawiły się indywidualności oraz menedżer, który miał pomysł na ich odpowiednie wykorzystanie. Po objęciu fotela selekcjonera przedstawił swój „manifest”, zatytułowany „Proces Instytucjonalizacji Drużyny Narodowej i Kształtowania Piłkarzy”. W nim dokładnie określił, jak powinno wyglądać funkcjonowanie nie tylko pierwszej drużyny, ale i tych na poziomach młodzieżowych.
Plan został wcielony w życie, a jego owoce Urugwaj zbiera do dzisiaj. „Dziećmi” Proceso są chociażby Edinson Cavani czy Luis Suarez. Właściwie każdy piłkarz, który zadebiutował w kadrze pod wodzą „El Maestro”, kształtował się w duchu ideałów przedstawionych przez selekcjonera. A progres w wynikach przyszedł praktycznie natychmiast.
Czwarte miejsce na pierwszym Copa America w 2007 roku stanowiło jedynie przystawkę do dalszych sukcesów i dowód tego, że obrano właściwy kierunek. Kolejny turniej okazał się już prawdziwym manifestem słuszności pomysłu Tabareza. Urugwajczycy na Mistrzostwach Świata w RPA awansowali do strefy pucharowej, w meczu o brąz przegrywając z Niemcami. Osiągnęli najlepszy wynik od 40 lat.
Rok później było jeszcze lepiej, bo udało się wygrać mistrzostwa Ameryki Południowej, po drodze eliminując m.in. Argentynę. Wtedy Tabarez na stałe zapisał się w historii futbolu swego kraju. Został legendą, człowiekiem, który oficjalnie odbudował urugwajską piłkę.

Praca, walka, pot

Te trzy słowa doskonale opisują nie tylko reprezentację Urugwaju pod wodzą 73-letniego już trenera, ale i jego ideał piłkarza. Tabarez nie toleruje braku dyscypliny czy robienia czegokolwiek na pół gwizdka. Albo 110 procent, albo nic. Nawet największe gwiazdy muszą dopasować się do takiego konceptu.
Nieoficjalny symbol drużyny narodowej stanowił Egidio Arevalo Rios. „Buldog” środka pola, który walczył o każdą piłkę, nie odstawiał nogi i skakał niemal wszystkim rywalom do gardła, pomimo niepozornego wzrostu. Swego rodzaju personifikacja kluczowych dla szkoleniowca wartości. Nie był wirtuozem, ale zawsze przedstawiał gotowość do poświęcenia się dla drużyny. I nieważne, czy mowa o nim, Diego Godinie czy Luisie Suarezie. Żaden nie miał taryfy ulgowej.
W pewnym sensie kadra Tabareza stanowiła reprezentacyjną wersję Atletico Madryt. Uosobienie dyscypliny, solidności i ciężkiej pracy. Pracy, która dawała wymierne efekty. Może i „Urusi” nie grali porywającej piłki, ale stanowili szalenie niewygodnego przeciwnika, nieważne dla kogo. Każdy gracz miał przypisaną rolę w systemie, przygotowaną przez swojego bossa.
Kilkanaście lat pracy „generała” przyniosło również trochę mniej chlubne wyniki, jak 1/8 finału na Mistrzostwach Świata w 2014 roku czy odpadnięcie w fazie grupowej Copa America Centenario. Zawodnicy jednak ufali mu bezgranicznie. Bo to on położył podwaliny pod ich przygodę z piłką nożną. Bo to on jest ojcem urugwajskiego futbolu. I wszyscy w kraju wiedzą, ile mu zawdzięczają.

Początek epilogu

Dwa ostatnie międzynarodowe turnieje Urugwaj zakończył na etapie ćwierćfinału. Na Mundialu w Rosji musieli uznać wyższość Francji. Rok później, na turnieju kontynentalnym - Peru. I chociaż były to wyniki delikatnie poniżej oczekiwań (zwłaszcza w 2019 roku, bo na mundialu przegrali z przyszłymi mistrzami świata), to nikt nawet nie pomyślał o pożegnaniu Tabareza. Po mistrzostwach globu przedłużono z nim nawet umowę do 2022 roku.
I to pomimo tego, że już od kilku lat podupadał na zdrowiu. Wyglądał słabiej, zaczął poruszać się o kuli czy nawet na wózku elektrycznym. W 2016 roku zdiagnozowano u niego zespół Guillaina-Barrégo. Jego przeciwciała atakują układ nerwowy, tym samym powoli zmniejszając zdolność do poruszania się. W najgorszych przypadkach postęp schorzenia może doprowadzić nawet do paraliżu lub śmierci. Trener jednak nie myślał nawet o pożegnaniu z futbolem.
Tłumaczył, że oznaczałoby to poddanie się. Pasja pozwala mu żyć dalej, każdego dnia daje motywację do postawienia kolejnego kroku, nawet z pomocą innych osób. Jego mózg w dalszym ciągu funkcjonuje poprawnie, w filozofii nie zmieniło się nic. I chociaż dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że w końcu będzie musiał powiedzieć „dość”, to się do tego nie zabierał. To wciąż ten sam mędrzec, generał. Jedynie ciało zaczęło odmawiać posłuszeństwa.
Dlatego też wszystkich chyba zszokowała informacja o tym, że zwolniono go z kontraktu. Nawet w obecnej sytuacji. Cięcie kosztów nikogo nie dziwi, zrzeknięcie się wynagrodzenia lub jego części też. Takie pożegnanie legendarnego menedżera, jego sztabu oraz innych pracowników - łącznie około 400 osób - brzmi jednak wręcz absurdalnie. Tym bardziej, że idealista, jak Tabarez, z pewnością nie miałby problemu z rezygnacją z wynagrodzenia.
Wielce prawdopodobne wydaje się, że po opanowaniu pandemii sytuacja wróci do normy, że jeszcze kiedyś zobaczymy „El Maestro” przy linii bocznej. Wspartego na swojej lasce, analizującego wydarzenia na murawie, instruującego zawodników. Że poprowadzi Urugwaj na mundialu w Katarze (może do jeszcze jednego sukcesu?). I że dostanie pożegnanie na jakie zasługuje. Od tysięcy kibiców na stadionie. Kibiców, którym dał kilkanaście lat radości. Kibiców, mających okazję jeszcze długo podziwiać efekty rewolucji, której stał się twarzą.
Tabarez to wódz, generał. To bohater, nie poddający się w walce z poważną chorobą. To sprawiedliwy ojciec, zawsze broniący swoich podopiecznych. I wreszcie, przede wszystkim, Tabarez to urugwajski futbol. Bo odcisnął na nim piętno, które będzie pamiętane długimi latami. Oby prawdą okazało się zawieszenie kontraktu, a nie jego rozwiązanie. On po prostu zasługuje na inne zakończenie historii.
Kacper Klasiński

Przeczytaj również