Pan piłkarz w szatni drugoligowca. Wayne Rooney chwycił "Barany" za rogi

Pan piłkarz w szatni drugoligowca. Wayne Rooney chwycił "Barany" za rogi
screen z youtube.com/Derby County
Debiut przeszedł zupełnie bez echa. Kiedy angielscy kibice zachwycali się Liverpoolem i ich kolejnym krokiem w drodze do mistrzostwa, Wayne Rooney, z niezwykłą dyskrecją, złapał za kierownicę Derby County, nacisnął gaz do dechy i odjechał z kolegami od niebezpiecznego rejonu oznaczającego spadek z Championship. Wielki „Wazza” w schyłkowych latach kariery znowu będzie bohaterem tłumów.
Spójrzmy prawdzie głęboko w oczy. To nie rok 2002, gdy młody, nieopierzony wówczas 16-letni grajek z Evertonu wchodził na boisko i bezczelnie uciszał fanów Tottenhamu, którzy, gdy tylko dotykał piłki, gromko skandowali „Who are ya?!”. To też nie rok 2004, kiedy ten sam, ale jednak trochę bardziej okrzepnięty Wayne, już w barwach Manchesteru United, ładował trzy bramki Fenerbahce w debiucie przy olbrzymiej publiczności Old Trafford.
Dalsza część tekstu pod wideo

Gracz poprzedniej epoki?

Czasu się nie cofnie, wigoru i tego szaleństwa w oczach angielskiego supersnajpera również. Rooney musi odkryć siebie na nowo w koszulce ekipy z drugiej klasy rozgrywkowej, nie z numerem „8”, gdy wkraczał na salony jako „Czerwony Diabeł”, ani nie z „dychą”, gdy składał broń w Manchesterze. Teraz w białym trykocie z „32” widzimy pomarszczonego piłkarza, z widoczną siwizną i bujną, ale zadbaną brodą. I wiecie co? Ciągle fajnie się go ogląda.
To trochę jak ze znanymi piosenkarzami rockowymi, którzy najpierw pobudzają młodzież, dają koncert za koncertem, ostro piją przed widowiskiem, w trakcie, także po, „drą mordę”, a później, w sile wieku, nadal mają swoją sentymentalną publikę. Może już nie rzucająca w nich stanikami, ale dostojnie tupiąca nóżką w rytm ich odgrzewanych kotletów i nucą bardzo dobrze znane słowa sprzed dekad. Tak samo fani cieszą się z każdego podania, dośrodkowania i sprintu Wayne’a. Facet wciąż to ma – aczkolwiek, to oczywiste, w mniejszej dawce.
Ale czy można wygwizdać tę niegdysiejszą bestię z 53 golami w 120 występach dla reprezentacji Anglii, która po dłuższej przerwie od piłki (w końcu minęły 74 dni od ostatniego występu w barwach DC United), po prostu naciąga getry, zakłada korki, asystuje przy pierwszej bramce, a przy drugiej fantastycznie rozprowadza futbolówkę i daje trzy punkty swojemu nowemu klubowi?
Brawa należą mu się podwójne, a nawet i potrójne. Przetrwał nie tylko 90 minut z przeciętnym Barnsley w lidze, owszem, pewnie nie do końca wymagającej piłkarsko, ale już kondycyjnie jak najbardziej. Wyszedł również w pierwszym składzie trzy dni później, gdy „Barany” mierzyły się w Pucharze Anglii z Crystal Palace. Z pierwszoligowcem. I też był jednym z wyróżniających się zawodników.
Oczywiście, 34 lata to nie 44. James Milner też ma 34 i nierzadko wygląda na najsilniejszego tura w stadzie Juergena Kloppa. Biorąc pod uwagę zaawansowany poziom treningu i dzisiejszą technologię dostępną dla sportowców – 35-latkowie nadal nie powinni odstawać fizycznością od młodszych. Pamiętajmy jednak, że mówimy o zawodniku eksploatowanym nadmiernie od bez mała dwudziestu lat, po wielu kontuzjach i zawdzięczającemu sukcesy temu, że nigdy nie unikał bezpośrednich starć i zawsze zostawiał na murawie płuca, serce i wszystkie inne organy.

W nowej odsłonie

Dziś też nie usuwa się w cień. A, co warto podkreślić na jaskrawo, nie gra już na pozycji napastnika, nie odpoczywa między obrońcami czekając na piłkę. Walczy w środku pola z silnymi i młodymi pomocnikami, nad którymi góruje doświadczeniem i ciągle jeszcze niebanalnymi umiejętnościami. Przeciwko Palace miał 90 proc. dokładnych podań, świetnie odnajdował towarzyszy na lepszych pozycjach.
Próbował odkryć siebie jako środkowego pomocnika w późniejszych latach w United i bardzo krótko po powrocie do Evertonu, niemniej trudno było uwierzyć w to, że przejmie rolę gracza drugiej linii i to jeszcze „długodystansowca” – zwłaszcza, że w teamie jest sporo zawodników o podobnej naturze.
Jak choćby nasz Krystian Bielik - Polak na dobre wyszedł z butów stopera i, mimo ostatniej wpadki z czerwoną kartką, coraz pewniej czuje się na „szóstce” bądź „ósemce”. Chyba całkiem nieoczekiwanie to jednak Roo złapał za stery i elegancko dyktował tempo i sposób grania całej jedenastki.
To, co zobaczyła widownia na Selhurst Park, było przede wszystkim dowodem na to, że Rooney może bez większych problemów rywalizować na wysokim poziomie siedemnastej ekipy Championship z dziewiątą w Premier League. Prawdopodobnie dowiedzieli się też, że zmieniła się jego rola i nie będzie, jak zdążył wszystkich do tego przyzwyczaić, dominować w każdym spotkaniu, a jedynie ozdabiał zagrywając dopieszczone podania jak te, przeciwko Barnsley, do Jacka Marriotta.
Doręczona przesyłka to 174. asysta w 18-letniej karierze Anglika. Nie cieszył się zbytnio, nie wyrzucił w powietrze zaciśniętych pięści. W dostojny, niemalże hrabiowski sposób, po prostu wycofał się na własną połowę czekając na wznowienie gry. Rooney zna siebie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że w wieku 34 lat sprint czterdzieści metrów do zdobywcy gola i demonstrowanie ekstatycznej radości może nie przynieść spodziewanych korzyści. Szczególnie, gdy alternatywą jest oszczędzanie energii na zdobycie lub wypracowanie zwycięskiej bramki.
- Doświadczenie daje mu możliwość grania 90 minut – stwierdził jego nowy trener, Phillip Cocu.

Autorytet nie tylko na boisku

O tym samym zresztą mówił w wywiadach sam debiutant.
- Myślę, że to działa w obie strony. Młodsi koledzy mają wielką energię, a ja czuję, że mogę im pomóc dzięki wprawie – przekonywał Rooney. Dużo rozmawiałem z nimi na boisku o małych rzeczach. Po prostu starałem się być tym głosem na boisku i prowadzić ich w drobnych szczegółach – dodał świeżo upieczony kapitan Derby.
Opaska kapitańska została mu przydzielona niemal z urzędu. Ale kapitanowanie to nie tylko autorytet w szatni, splendor i trochę obowiązków na boisku. To coś więcej niż funkcja reprezentacyjna. Pewnie jednak nie przypuszczał, że w dniu debiutu obudzi się z informacją, że część piłkarzy Derby, jak utrzymują dziennikarze „The Athletic”, nie otrzymała wynagrodzenia za ostatnie miesiące.
To musiała być ta sytuacja, w której Rooney nigdy wcześniej nie był zaangażowany, lecz to właśnie on poszedł do właściciela klubu Mela Morrisa, a ten zaległości wypłacił z własnej kieszeni. „Wazza” jako „strażak” ugasił swój pierwszy pożar. Z pewnością kilka jeszcze wybuchnie.
Sam Wayne o własne pieniądze martwić się nie musi. Sponsorem drużyny jest firma bukmacherska, jej logo widzimy na koszulkach ekipy z hrabstwa Derbyshire. Klub zawarł z firmą umowę, wedle której istnieje klauzula „star player”, dzięki czemu otrzymuje dodatkowo 1,5 miliona funtów. Nie ma nigdzie zapisów, ale łatwo domniemywać, że te półtorej „bańki” wpływa jeśli nie bezpośrednio, to w dużej części prosto do portfela byłego kapitana reprezentacji Anglii.
Era Rooneya, to pewne, nie potrwa długo. To kwestia sezonu, może dwóch. Akurat tyle, by jeden z najbardziej utytułowanych i wciąż grających angielskich piłkarze mógł zaszczepić w drużynie gen zwycięstwa. Idealny mentor dla marzących o sukcesach młodych następców. Baraże są bardzo optymistycznym celem, ale Derby od dawna brakowało nadziei. Rooney ją przywraca.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również