Prawdziwy lider FC Barcelony. Bez niego klub byłby ekonomicznym trupem

Prawdziwy lider Barcelony. Bez niego klub byłby ekonomicznym trupem
screen youtube
Obecnego lidera Barcelony próżno szukać na boisku. On dyryguje “Blaugraną” z zacisza klubowych gabinetów. Dyrektor Mateu Alemany zarządza budżetem, porządkuje kadrę i rozsądnie prowadzi klub w prawdopodobnie największym kryzysie finansowym w dziejach.
Mateu Alemany wyrobił sobie w Hiszpanii renomę geniusza biznesu i rekina finansjery. Mówi się, że skoro był w stanie sprzedać Emersona Royala za 30 mln euro, to wcisnąłby nawet lód eskimosom i piasek beduinom. Kiedy Barcelona zarejestrowała Ferrana Torresa, Alemany’ego okrzyknięto zbawicielem. Oczywiście, kilka lat temu nikt na Camp Nou nie świętowałby normalnej procedury potrzebnej przy zakupie danego zawodnika. Sęk w tym, że dyrektor “Barcy” trafił do firmy, której daleko do normalności. Ale za jego sprawą ta normalność może zostać przywrócona szybciej niż przypuszczano.
Dalsza część tekstu pod wideo

Skąd on się wziął?

Jak to się stało, że Alemany w ogóle trafił do Barcelony i powierzono mu tak odpowiedzialne stanowisko? 58-latek rozpoczął karierę w Mallorce, gdzie powoli piął się po szczeblach klubowej hierarchii. W końcu w 1993 roku został prezesem ekipy z Balearów, ale dla niego nie była to funkcja reprezentacyjna. Nadal miał kluczowe słowo w kwestii transferów, budowy kadry, sprzedaży, kupna i negocjacji. W 2000 roku Florentino Perez próbował ściągnąć go do Realu Madryt. Kto wie, jak potoczyłaby się historia, gdyby to ten człowiek odpowiadał za współtworzenie ery “Galacticos”.
- Zawsze będę doceniał ofertę z Realu Madryt, ale mój czas w Mallorce jeszcze nie nadszedł - tłumaczył wtedy Alemany na łamach “Marki”.
Zamiast dołączyć do “Królewskich”, Hiszpan rozpoczął budowę drużyny, która w 2003 roku sięgnęła po Puchar Króla, ostatnie trofeum w historii klubu. Częścią tamtego zespołu był Samuel Eto’o, sprowadzony przez Alemany’ego w promocyjnej cenie właśnie z Realu Madryt. Gdy Kameruńczyk szalał na hiszpańskich boiskach, do biur Mallorki zgłosili się włodarze Barcelony. Usłyszeli od prezesa, że albo zapłacą 24 mln euro, albo mogą wracać do Katalonii. Zapłacili. A Joan Laporta po raz pierwszy “zakochał się” w niepozornym fachowcu.
Przez lata Alemany budował swoją markę pewnego siebie biznesmena, który dba o swój interes i wie, z kim należy się zadawać. W 2017 roku trafił do Valencii z polecenia Javiera Tebasa, prezesa La Liga. Miał być respiratorem dla agonalnego, “azjatyckiego” projektu “Nietoperzy”. Singapurski potentat finansowy i właściciel klubu z Mestalla Peter Lim zgodził się zatrudnić byłego prezesa Mallorki, co było prawdopodobnie jego jedyną słuszną decyzją podczas rządzenia Valencią.
Tuż przed przyjściem Alemany’ego “Los Ches” zajęli 12. miejsce w lidze. Po jego odejściu było to kolejno lokaty 9., 13. i aktualnie 10. Tymczasem w trakcie dwuletniej kadencji obecnego dyrektora “Barcy” dwa razy zakwalifikowali się do Ligi Mistrzów.
Mateu Alemany już w trakcie pierwszego okienka transferowego w Walencji pokazał swoje nadzwyczajne zdolności. Jako że klub nie mógł sobie pozwolić na wielkie wydatki, dogadał wypożyczenia Goncalo Guedesa i Geoffreya Kondogbii z obowiązkiem wykupu w kolejnym roku. Przesuwanie płatności, odroczone rachunki i wieloletnie raty stały się już znakiem rozpoznawczym 58-latka. Jego kadencja na Mestalla trwała krótko, bo Peter Lim w końcu zorientował się, że wszystko idzie zbyt dobrze, więc wyrzucił Alemany’ego, zwolnił kapitalnie radzącego sobie trenera Marcelino i powtórnie uczynił z klubu ligowego średniaka.
Po Marcelino w końcu zgłosił się Athletic, a na dyrektora już czekał Joan Laporta, który potrzebował zaufanego sztabu ludzi, aby wygrać wybory prezydenckie na Camp Nou.

Pośrodku niczego

- Barcelona znajduje się w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Klub zanotował ogromne straty i jest obecnie zadłużony. Kwoty przeznaczone na pensje piłkarzy wynoszą 110% naszego budżetu, przekraczając dopuszczalne limity La Liga - mówił w czerwcu Laporta.
Wprawdzie jeszcze przed wygraniem wyborów szef “Blaugrany” twierdził, że wszystko da się poukładać, Leo Messi zostanie, a Camp Nou znów będzie krainą mlekiem i miodem płynącą, ale wiadomo, że słowa Laporty należy brać z pewnym dystansem. To bowiem urodzony przykład polityka. Prezes “Barcy” wie, co powiedzieć, żeby zawsze wyszło na jego, ale przy okazji otacza się ludźmi, którzy za niego wykonują najcięższą pracę. Do tego grona należy oczywiście Mateu Alemany.
58-latek trafił do klubu znajdującego się w tak tragicznej kondycji finansowej, że najlepszą decyzją, jaką mógł podjąć po podpisaniu kontraktu, powinno być jego zerwanie i ucieczka gdzie pieprz rośnie. Alemany podjął się jednak karkołomnego wyzwania uratowania Barcelony od ekonomicznej klęski. Jego pierwszym zadaniem było dostosowanie zniszczonego budżetu płacowego do limitów ligi hiszpańskiej. Regulamin zakłada, że kluby mogą przeznaczyć na pensje składu maksymalnie 70% budżetu, przed startem sezonu w Barcelonie wynosiło to… 110%. Trzeba było zatem obniżyć pensje o 200 mln euro. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że odejście Messiego od początku było wliczone w plan Laporty i Alemany’ego. Prezes-polityk nie mógł jednak otwarcie powiedzieć, że pozwoli na utratę Argentyńczyka, bowiem praktycznie pogrzebałby swoją szansę na stołek. Ale lepiej było sprzedać historyjkę, że klub próbował, ale zła liga nie wyraziła zgody. Fakty są takie, że “Barca” nie miała prawa dalej utrzymywać faraonicznego kontraktu Messiego.
Laporta obiecał gruszki na wierzbie, lecz potem to dyrektor sportowy musiał zająć się dostosowaniem budżetu do Finansowego Fair Play. W przeciwnym razie Barcelonie groziłyby kary finansowe czy nawet degradacja. W sierpniu “Mundo Deportivo” informowało, że sternik klubu przebywa na wakacjach w Izraelu, podczas gdy Alemany osobiście negocjuje z kapitanami zespołu obniżkę ich pensji. Gerard Pique zgodził się na cięcie swoich zarobków o ponad połowę. Sergio Busquets, Jordi Alba i pozostali zawodnicy także w końcu przystali na nowe warunki. Budżet spięto jednak w ostatniej sekundzie.
Wróćmy do nocy z 31 sierpnia na 1 września ub. r., kiedy zamykało się letnie okienko transferowe. W okolicach północy kamery programu “El Chiringuito” śledziły pracę Alemany’ego, który w biurach Barcelony wykonywał serię nerwowych telefonów. Na minutę przed końcem mercato klub złożył potrzebną dokumentację, aby oddać na wypożyczenie Antoine’a Griezmanna i pozyskać w zamian Luuka de Jonga. Była to transakcja z pozoru szalona, jednak dyrektor opuszczał Camp Nou z uśmiechem na twarzy. On wiedział, że właśnie uratował Barcelonę przed finansowym krachem.
Dopiero po przerzuceniu na Atletico pensji Griezmanna Katalończycy przestali naruszać limity ligi hiszpańskiej. A pół żartem, pół serio - poziom Barcelony znacząco nie zmalał po zastąpieniu Francuza snajperem Sevilli. Dość powiedzieć, że w tym sezonie ligowym de Jong ma na koncie tyle samo bramek co reprezentant “Les Bleus”. Liczby nie kłamią. Alemany coś o tym wie.

Powoli do przodu

Zaufany człowiek Joana Laporty w kilka tygodni zaoszczędził na pensjach 200 mln euro. Teraz wyobraźmy sobie, że zamiast niego w klubie nadal pracuje dla przykładu Eric Abidal, który w trakcie swojego ostatniego okienka w roli dyrektora wydał 200 “baniek” na: Griezmanna, Frenkiego de Jonga, Neto, Juniora Firpo i Matheusa Fernandesa. Bardziej pożytecznym ruchem byłoby przeznaczenie tych pieniędzy na makulaturę. Potem taką samą kwotę musiał bowiem znaleźć jego następca. Było to coś w rodzaju samobójczej misji sprzątania skutków wybuchu bomby atomowej. W mieście Gaudiego i Zafona wszystko jednak zaczęło zmierzać w dobrym kierunku.
Oceniając pracę Alemany’ego przede wszystkim nie można opierać się na pozorach. Sam złapałem się za głowę, kiedy ogłoszono niedawno, że kontrakt Samuela Umtitiego został przedłużony do 2026 roku. Nie był to jednak efekt przedawkowania sangrii przez dyrekcję Barcelony, ale zagrywka, przy której upieczono kilka pieczeni na jednym ogniu. Umtiti na mocy poprzedniej umowy zarabiał 12 mln euro. To więcej od gwiazdy Liverpoolu i czołowego stopera na świecie Virgila van Dijka, co jedynie pokazuje galopującą niekompetencję poprzednich władz.
A więc na czym polegał geniusz Alemany’ego? Do czerwca 2023 roku Umtiti dostałby na rękę 18 milionów euro. Jego pensję jednak obniżono o 10%, a okres wypłaty rozłożono do 2026 r. Francuz nadal jest kulą u nogi Barcelony, ale teraz jako “balast” pobiera nie 12, a 3,6 mln euro rocznie. Dzięki tej zagrywce “Duma Katalonii” zarejestrowała Ferrana Torresa. Przy tej okazji znów należą się słowa uznania dla Alemany’ego, który dogadał transfer w taki sposób, że “Barca” zapłaci Manchesterowi City pierwszą ratę za napastnika dopiero latem. Wówczas nastąpi nowy okres rozliczeniowy. Znacznie mniej chaotyczny niż obecny.
Deal z Umtitim wiązał się nie tylko z obniżeniem pensji przez emerytowanego 28-latka i rejestracją Ferrana. Dzięki tej transakcji Barcelona wytrąciła ostatni argument z rąk Ousmane’owi Dembele. Od początku w mediach podawano, że pieniądze na napastnika Manchesteru City wiążą się z obniżeniem pensji przez Francuza. Otoczenie skrzydłowego wyczuło pismo nosem. Kilka dni po oficjalnym potwierdzeniu transferu Torresa agent Dembele przyszedł do Alemany’ego, żądając dla swojego klienta 200 mln euro za pięcioletni kontrakt. Barcelona jednak nie dała się wykiwać.
- Sytuacja Dembele się nie zmieniła. Ma ofertę na stole. Chcemy jak najszybciej rozwiązać tę sytuację - stwierdził niedawno dyrektor “Blaugrany”.
Gdyby u sterów “Barcy” nadal siedzieli Abidal z Josepem Marią Bartomeu, prawdopodobnie Dembele właśnie liczyłby miliony otrzymane na mocy nowej umowy. Przecież to poprzedni zarząd sprawił, że Umtiti zarabiał więcej od van Dijka, a Coutinho tyle, co Mohamed Salah i Vinicius Junior razem wzięci. Teraz Alemany sukcesywnie pozbywa się zgniłych jabłek z barcelońskiego sadu, jeszcze nie edenu. Przy okazji oddania Coutinho do Aston Villi angielski klub zobowiązał się opłacać całą pensję Brazylijczyka. Ten bowiem obniżył swoje wymagania o 15%. Tym samym budżet “Barcy” znów odetchnął. A opcja wykupu wynosząca 40 mln euro również brzmi intrygująco. Jeśli Coutinho utrzyma formę z debiutu, “The Villans” prawdopodobnie sięgną nieco głębiej do kieszeni, aby pozyskać go na stałe. W czerwcu z listy płac Barcelony najpewniej zniknie też wreszcie nazwisko Dembele, który chciał być sprytniejszy niż mu się wydaje. “Blaugrana” nie spełni jego oczekiwań, a inne kluby na razie nie ustawiają się w kolejce po zawodnika z siedmioma ligowymi bramkami w ostatnich trzech sezonach.
Na tym nie koniec pracy Mateu Alemany’ego w ostatnich miesiącach. To on podróżował do Lizbony, by wraz z Jorge Mendesem uzgodnić prolongatę kontraktu Ansu Fatiego. Za jego sprawą Pedri złożył podpis pod nową umową, a niechciany Miralem Pjanić udał się do Besiktasu, który opłaca większą część jego pensji. Dyrektor klubu ze stolicy Katalonii osobiście odpowiada za większość transakcji, aby finalnie to Joan Laporta mógł ogłosić małe sukcesy.
Naturalnie, sytuacji w Barcelonie daleko do idealnej. Można jednak jedynie domyślać się, gdzie byłby klub, gdyby nie odpowiedzialne decyzje dyrekcji podjęte w ostatnich miesiącach. Po latach zaniedbań i zatrudnianiu kompletnych dyletantów, w końcu dyrektorem sportowym na Camp Nou został człowiek z doświadczeniem, który po prostu zna się na swojej robocie. Gloryfikowanie Alemany’ego wiąże się z możliwością porównania jego solidnej pracy do degrengolady poprzedników. Z nim “Barca” na pewno nie zginie. A jeszcze w sierpniu jej to groziło.
Money, money, money

Alemany

In the rich man's world

Przeczytaj również