Proszę nie przeszkadzać, Maestro przy pracy. Zinedine Zidane poprawia swoje najwspanialsze dzieło

Proszę nie przeszkadzać, Maestro przy pracy. Zinedine Zidane poprawia swoje najwspanialsze dzieło
CosminIftode / shutterstock.com
Zostało już tylko kilka pociągnięć pędzlem i Real Madryt 2.0 wkrótce będzie ukończony. Wydanie drugie, poprawione. Spektakularne i ponadczasowe. Nie byłoby możliwe, gdyby nie zaufanie do osoby mającej niezwykły zmysł do kierowania klubem piłkarskim. Jego triumf w Superpucharze Hiszpanii to tylko uwertura do czegoś większego.
Jak na Madryt i Hiszpanię tamten styczeń wyróżniał się wyjątkowo zimnymi temperaturami. Chłodem powiewało najbardziej z budynków przy Concha Espina, gdzie właśnie poleciała kolejna w historii Realu głowa. Wiadomości przekazano przedstawicielom prasy i telewizji, a ci rzucili się do mediów społecznościowych.
Dalsza część tekstu pod wideo
Ostatnim człowiekiem na ziemi, który dowiedział się o zwolnieniu Rafy Beniteza, był więc... sam Rafa Benitez, nieobecny tamtego dnia na Santiago Bernabeu. Nie odbierał też telefonów. Nikt jednak nie czekał na reakcję już-ex-szkoleniowca „Królewskich”, bo niemal natychmiast w niebo wypuszczono biały dym. Mamy następcę. „Le roi est mort, vive le roi!” – „Umarł król, niech żyje król!”.

Era Zidane’a

Król, odwrotnie niż w znanym polskim porzekadle, nie okazał się wcale nagi. Real zwrócił się do Zidane’a, najbardziej eleganckiego faceta, jakiego kiedykolwiek mieli na swoim dworze, do byłego gracza, wyróżniającego się na tle innych. Wszystko zadziało się tak szybko. Bez konferencji, bez zbędnych pytań. Tylko prezentacja i uśmiechy. On, żona, dzieci, Florentino Perez – wszyscy uśmiechali się szeroko.
Następnego dnia ktoś zapytał, dlaczego zwolnili Beniteza. Zastępujący w mediach Pereza Emilio Butragueno nie zaprzątał sobie tym głowy. „Przyjdzie jeszcze czas, by o tym porozmawiać” – odparł. Czas nigdy nie nadszedł, bo po kilku miesiącach temat Beniteza przestał kogokolwiek interesować. Zinedine Zidane, as w rękawie madryckiego klubu, błyskawicznie rozwijał swoją drużynę, notując fantastyczne wyniki, kolekcjonując kolejne po sobie trofea.
Zatrudnienie Francuza okazało się najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiono w nowoczesnej erze klubu. Wątpliwości snuły się wszystkim po głowach. Czy udźwignie presję? Czy nie za szybko? Wszak niczego wcześniej, jako trener, nie osiągnął. Gdy przejmował schedę po Benitezie, zapytany, co uznałby za swój sukces – odrzekł: „Wygranie wszystkiego”. Okazało się, że dokonał tego szybciej niż ktokolwiek mógł się spodziewać. W tak krótkim czasie, nawet teraz wydaje się to komicznie absurdalne.

Odzyskać złote pokolenie

Minęły cztery lata od przejęcia Zidane’a w Realu Madryt. Odrzućmy na chwilę tę przerwę, o której wszyscy chcieliby zapomnieć. Tylko cztery lata? W tym czasie z marszu wziął trzy Ligi Mistrzów, wygrał ligę, krajowe, europejskie i światowe superpuchary…
Później ta tajemnicza „la pausa”, powrót po 284 dniach, cztery miesiące utrapienia ze zrujnowanym zespołem, podjęcie ryzyka kompromitacji i budowa nowego, choć złożonego praktycznie na tych samych fundamentach i filarach, teamu.
Odczuwa się pewien upływ czasu. Że od wygrania trzech LM minęły wieki. Ale patrząc na tych chłopaków w białych dresach, wysiadających z samolotu prosto z Arabii Saudyjskiej, robiących sobie zdjęcia do pucharu, o który, w normalnym formacie, nie mieliby szans się bić – trudno oprzeć się wrażeniu, że z takim samym menedżerem oni znów mogą to powtórzyć. Jeszcze nie mówi się o tym głośno, jeszcze nikt w Madrycie nie chce zapeszać – lecz widać, że Real odradza się na nowo.
Kiedy ZZ ponownie przejął władzę, wokół klubu rozmawiało się o „rewolucji francuskiej”. Tylko tak naprawdę nie dokonał się żaden przewrót. Owszem, „Zizou” ma nowego bramkarza w osobie Thibaut Courtois, otrzymał też Edena Hazarda, którego chyba jednak bardziej chciał Perez i z którego nie może tak często korzystać z powodu kontuzji.
Wciąż ma do dyspozycji Garetha Bale’a – choć skrycie marzył, by się go z klubu pozbyto. Nie dostał i pewnie nie dostanie Paula Pogby, swojej największej obsesji. Musi też poczekać i nie wiadomo, czy się na pewno doczeka – na Kyliana Mbappe. W talii ciągle widnieją te same karty. Luka Modrić, Marcelo, Isco… oni już wskakiwali do innego pociągu. Wrócili. Tak jak wrócił ich mentor.
Jeszcze sześć tygodni temu Isco wyglądał jak piłkarz-hobbysta. Wątpliwości nie polegały na tym, czy odzyska miejsce w Realu – wiadomo, że drogi się brutalnie rozchodziły – ale czy w ogóle znajdzie gdzieś zatrudnienie. Teraz on, podobnie jak reszta, dostał drugie życie. Bez większego zamieszania, bez fanfar – ot, czysta piłka nożna.
„Łysy z Madrytu” wyzwolił brzydko starzejącego się playmakera z przeciętności. W półfinałowym spotkaniu o Superpuchar, Hiszpan wyglądał przecież jak Ronaldo, cieszył się piłką, bawił się w polu karnym, strzelał gole. Dziś Isco, jutro ktoś inny. W kolejce do przywrócenia talentów są następni. Może „Książę Walii”?

W pogoni za tytułami

Perez powiedział kiedyś Zidane’owi, że nie zważa aż tak bardzo na ligowe triumfy, a dla Francuza, o dziwo, to priorytet. Nikt tak nie szanuje mistrzowskiej serii Barcelony tak bardzo, jak on. Nawet, gdy opuszczał Kijów w chwale, uniesiony triumfem nad dopiero co rosnącą potęgą Liverpoolu, za plecami szeptało się, że mógł osiągnąć więcej w tym sezonie. Że Champions League to nie wszystko. Wiedział o tym, jest bystry i bardzo dobrze rozumie politykę, lepiej niż inni.
Dla niego porażka z Leganes w Copa del Rey ważyła dokładnie tyle samo co wygrana z Liverpoolem w finale LM. Pełną satysfakcję odczuł tylko raz, kiedy prześcignął Dumę Katalonii w końcowej tabeli La Liga. Jest teraz coś z Realu tamtej wiosny 2017 roku, kiedy oprócz radości z panowania w Europie w Madrycie, radowano się też z powodu tytułu mistrzowskiego, otrzymanego miana piłkarskiej drużyny numer jeden w Hiszpanii.
Prawda, że teraz Real jeszcze niczego nie wygrał (Superpuchar, mimo zmiany na turniejową formę, to wciąż marginalne rozgrywki) i nadal w lidze ogląda plecy Barcelony. Ale, po pierwsze, różnicę widać jedynie w bilansie bramkowym, nie w zdobyczy punktowej. Po drugie, „Królewscy” w zremisowanym grudniowym „El Clasico” na Camp Nou prezentowali się dużo lepiej.
Obie ekipy zmierzają w zupełnie innych kierunkach. Real coraz lepiej, Barcelona – kto wie? Zmiana trenera nie zawsze przynosi odpowiedni skutek, zwłaszcza na samym początku.
Real, oczywiście, ma pewne wady. Ciągle nie potrafi dostatecznie ustawić armat, trwają zmagania po odejściu Cristiano Ronaldo. Zyskał za to różnorodność, zdywersyfikowano odpowiedzialność na wszystkich zawodników. Nie wszystko pozostaje w rękach, nogach i głowie lidera. Załatano dziury w obronie, która należała do największych słabości ekipy z Madrytu. Piłkarze Zidane’a nie stracili na tym etapie tak mało goli od trzydziestu lat!
No i wreszcie najpiękniejsze elementy majstersztyku Francuza. Fede Valverde dodaje niewidzianej dawno super-jakości w środku pola. Ferland Mendy naprawia w obronie to, czego się nie udaje zrobić w ataku, a Courtois zapomniał o koszmarach z początku sezonu i pełni rolę prawdziwej ostatniej instancji.
Varane, Kroos, Modrić, Benzema – zadają kłam tezie o rozkładającym się zespole, nadal są bowiem niewzruszonymi rzeźbami wielkich piłkarzy. No i Ramos, niezmiernie osobliwy dyrygent z rzadka fałszującej orkiestry.
To wszystko układa się na arcydzieło, które po ukończeniu będzie jeździło na wszystkie wystawy świata. Monsieur, Zidane. Chapeau bas!
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również