Przeżył dziecięcy koszmar, dusił legendę i ośmieszał rywali. Trash-talkowe DNA Larry’ego Birda

Przeżył dziecięcy koszmar, dusił legendę i ośmieszał rywali. Trash-talkowe DNA Larry’ego Birda
screen z youtube
25 grudnia 1960 roku, West Baden w stanie Indiana. Czteroletni chłopiec znajduje pod choinką prezent od świętego Mikołaja. Piłkę do gry w koszykówkę. Zwyczajny, najtańszy, gumowy model, jednak malec jest z podarunku niezwykle zadowolony. Potrafi godzinami stać i odbijać ją od podłogi, niczego więcej do szczęścia mu nie potrzeba.
Na następną gwiazdkę otrzymuje już prawdziwą piłkę i jak wspomina w późniejszych wywiadach: była to najlepsza rzecz, jaką widział w życiu. Po upływie dwudziestu lat od tamtych wydarzeń, jego imię i nazwisko zna, bez wyjątku, cały koszykarski świat. Larry Bird.
Dalsza część tekstu pod wideo

Śmierć ojca

Ojciec Larry’ego - Joey Bird - w 1949 roku został wcielony do jednostek armii marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, po czym wysłano go na Półwysep Koreański, gdzie konflikt zbrojny toczyły siły ONZ i Republiki Korei przeciwko Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej, wspieranej oddziałami Chińskiej Republiki Ludowej. Pewnej nocy Joey zobaczył, jak jego kompan traci życie z rąk koreańskiego żołnierza, a za chwilę sięgnął po swój karabin i z zimną krwią odebrał oprawcy dech w piersiach.
Powrócił do ojczyzny, wziął ślub z matką Larry’ego, Georgią Kerns, spłodził szóstkę dzieci, ale uczestnictwo w traumatycznych wydarzeniach na zawsze odcisnęło znamię na jego psychice. Znamię śmierci, wobec którego był bezsilny. Niebawem zaczął mu się sypać cały świat. Dające o sobie znać na każdym kroku demony przeszłości, nie pozwalały na normalne funkcjonowanie.
Wprawdzie ciężko pracował, by wyżywić małżonkę i dzieci, lecz coraz częściej można było go spotkać w stanie wskazującym na nadmierne spożycie alkoholu, zaś z upływem czasu porzucił służbę w armii USA. 3 lutego 1975 roku Joey popełnił samobójstwo w domu swojego ojca. Larry przebywał wówczas u babci ze strony matki, gdzie - dowiedziawszy się o czynie taty - pocieszał swoją siostrę, Lindę.
Kilka lat wcześniej, w 1971 roku, Larry Bird rozpoczął naukę w lokalnym liceum Springs Valley, położonym nieopodal French Lick. Jego trener, Gary Holland, bezustannie podkreślał, że dostrzega w Larrym niesamowity potencjał, ale obawia się, że ten niepozorny blondyn przysporzy sobie oraz drużynie kłopotów, bowiem kiedy przebywa na boisku, krew w nim kipi i nigdy do końca nie wiadomo, jaki będzie tego efekt.
Dopiero w drugiej klasie liceum Birdowi udało się przebić do rezerwowego składu szkolnej reprezentacji. Nic nadzwyczajnego? Owszem, lecz 20 dolarów piechotą nie chodzi. Taką kwotę otrzymał od ojca za awans w hierarchii sportowej. Niestety, niedługo po inauguracji sezonu Larry doznał skręcenia kostki i pożegnał się z grą prawie do końca rozgrywek. Czy próżnował? Nic z tych rzeczy. Bird nie był kimś, kto łatwo odpuszcza.
Nawet w trakcie trwania kontuzji - choć zmagał się z bólem - doskonalił swój rzut. Wrócił na sześć ostatnich meczów, a podczas odbywającego się rokrocznie turnieju szkół średnich dostał od szkoleniowca Jima Jonesa szansę gry na pozycji rozgrywającego. W końcówce jednego ze spotkań, przy jednopunktowym prowadzeniu drużyny przeciwnej, Larry wykorzystał obie próby z linii rzutów wolnych, zapewniając zwycięstwo swojemu zespołowi.
Ostatni rok nauki w Springs Valley rozpoczął się dla naszego bohatera od zmiany pozycji na parkiecie. Trener Holland z rozgrywającego przesunął go na środkowego. Drużyna liceum Springs Valley zakończyła sezon z bilansem 21-4 oraz dotarła do finału swojego regionu, gdzie uległa ekipie z Bedford. Bird grał w tej kampanii jak bestia, co miało odzwierciedlenie statystyczne: 30,6 punktu oraz 20,6 zbiórki na mecz.

HORSE i spazmy Joe Halla

O potencjał Birda zabiegały różne uczelnie, m.in. Indiana State University i - posiadająca renomę w całym kraju - uczelnia Kentucky, jednak z ostatnią opcją młody koszykarz nie chciał wiązać swojej przyszłości. Właściwie Larry nie chciał kontynuować nauki na żadnym uniwerku. Powód był prosty: pragnął jak najprędzej znaleźć zatrudnienie i zarabiać jakiekolwiek pieniądze, byle odciążyć matkę w kwestii finansowej.
Ostatecznie poszedł za jej namową i wybrał uczelnię Indiana University, aczkolwiek ciekawsza była nietypowa oferta trenera Kentucky, Denny’ego Cruma, który zaproponował Birdowi pojedynek w grze zwanej „HORSE”. Jaki był finał? Crum obejrzał pięć celnych rzutów Larry’ego, po czym zwinął manatki i wrócił tam, skąd przybył.
Na Indiana University, Larry Bird wytrzymał niespełna miesiąc. Nie mógł się odnaleźć w nowym środowisku, nie miał pieniędzy, więc rzucił studia i zaczął dorabiać przy pracach publicznych: kosił trawniki, odśnieżał podjazdy, jeździł śmieciarką. Występował również amatorsko w drużynie Hancock Construction, z którą dotarł do finału rozgrywek, gdzie uzyskał 34 punkty i zebrał 35 piłek, wysyłając przejrzysty sygnał do świata, że stać go na znacznie więcej.
Pewnego wieczora, po całodniowym zapieprzaniu w pracy, Larry wziął udział w meczu swojego zespołu przeciwko Indiana All-Stars. Zmęczenie? Nie ma mowy. Bird rozegrał zawody w pełnym wymiarze czasowym, osiągając 43 oczka i 25 piłek zebranych pod tablicami, a jego ekipa odniosła zwycięstwo. Potyczkę oglądał Bill Hodges i to on podjął próby namówienia Birda na powrót do nauki.
Podczas pierwszych dwóch sezonów spędzonych w barwach Indiana State Sycamores, Bird brylował na uniwersyteckich parkietach, ale jego drużynie nie dane było posmakować drabinki turnieju głównego NCAA. Natomiast dowodem uznania zasług zawodnika z West Baden był fakt, że został wybrany do First Team All-America, dzięki czemu miał okazję zaprezentować swoje umiejętności wśród przyszłych graczy NBA: Sidneya Moncriefa, Phila Forda czy doskonale znanego wszystkim fanom koszykówki Earvina „Magica” Johnsona.
Pewnego razu rozgrywano gierkę treningową, w której rezerwowi mierzyli się z pierwszą piątką. W zespole rezerw występowali wspólnie Larry i Magic, którzy postawili na finezyjną paletę podań, porywających akcji i nieprzygotowanych rzutów, wygrywając z drużyną teoretycznie lepszą. Bird do dziś chętnie wraca pamięcią do słów trenera Joe Halla:
- Trener Hall robił się purpurowy, pienił się, tonąc we własnym gniewie. Wciąż wykrzykiwał: „Jak mamy normalnie pracować, kiedy wy ciągle wykonujecie te szalone podania i oddajecie głupie rzuty?!”. Aczkolwiek wcale mu się nie dziwię. Przecież ośmieszaliśmy jego ulubieńców.

42-6!

W listopadzie 1984 roku, na początku sezonu zasadniczego w starciu pomiędzy Philadelphią 76ers a Boston Celtics doszło niespodziewanej bójki z udziałem Larry’ego Birda oraz Juliusa Ervinga. Larry sprał go na kwaśne jabłko pod względem sportowym, uzyskując 42 punkty przez 30 minut przebywania na parkiecie, natomiast „Dr. J” zanotował zaledwie 6 oczek. Legenda Celtów co chwilę wypowiadała magiczną frazę: „42-6!”.
W końcowej fazie występu Bird dopuścił się uderzenia gwiazdy Sixers łokciem, za co odgwizdano faul ofensywny. Larry’emu nie podobała się decyzja arbitrów, był na nich wściekły. Charles Barkley chciał go uspokoić i odciągnąć, chwytając za ramię, żeby nie uczynił krzywdy sędziom. Ręka zsunęła się na szyję Birda, a ten wpadł w białą gorączkę, myśląc że Chuck próbuje złapać go za szyję.
Zaczął dusić Barkleya, rozpętało się piekło. Imprezę postanowił uświetnić Erving i - ujmując kolokwialnie - poszło na noże. Brutalna jatka, pięści w ruchu, interwencja ochrony. Za głównych winowajców uznano Larry’ego oraz Juliusa, którzy jednak uniknęli kary zawieszenia, ale musieli zapłacić za swoje zachowanie grzywny w wysokości po 7,500 dolarów od łebka. Aktualnie te pieniądze wydają się parodią wyciągania konsekwencji, lecz w tamtym okresie było to drugą największą karą finansową w historii NBA nałożoną na jednego koszykarza.

Timeout i lekcja pokory

Shawn Kemp potrafił używać trash-talku, kiedy tylko nadarzyła się ku temu okazja, ale gdy przychodziło mu bronić przeciwko Larry’emu Birdowi, wypadało trzymać język za zębami. Obaj panowie pochodzą z Indiany i obaj mieli sobie coś do udowodnienia.
- Shawn miał kryć Larry’ego i zaleźć mu za skórę, ale Birdowi tego wieczora wychodziło wszystko. Podczas przerwy na żądanie Kemp zwierzył się kumplom z zespołu: „Wiecie, co on do mnie powiedział, jak posłał tą ostatnią celną trójkę sprzed mojego nosa? Że jest najlepszym cholernym zawodnikiem z Indiany”. Wybuchliśmy śmiechem. To był najbardziej zabawny timeout, w którym uczestniczyłem - wspomina Xavier McDaniel.
„Larry Legend” rzucił wtedy ponad 50 oczek, lecz na tym nie koniec temperowania zapędów gwiazdora Seattle Supersonics. Innym razem „The Moonchild” znowu musiał uporać się z upokarzającym podarunkiem Birda. Larry udzielił mu lekcji szacunku. Ludzie poddawali go krytyce, mówiąc że się starzeje, że ma problemy z plecami, a Kemp przyjął ich gadanie i postanowił spożytkować przewagę energii w meczu.
Trafił kilka rzutów, cisnął w jego kierunku paroma złośliwymi tekstami, czuł się strasznie męsko. Ni stąd, ni zowąd, Larry odpalił armaty. Ładował zza łuku, z półdystansu, bezkarnie wdzierał się pod kosz. Ukończył rywalizację z 47 oczkami na koncie.
- Nauczyłem się wówczas, że nieistotne kim jesteś czy jak cię opisują, ale najważniejsze jak dobry jesteś na boisku. Przy Birdzie trzeba było pokornieć - zaznacza Shawn Kemp.

Leworęczny popis Birda

Pod koniec jednej z wyjazdowych serii po Zachodzie Stanów Zjednoczonych, w której Celtowie nie ponieśli porażki, Bird wraz z kolegami skonfrontowali się z Portland Trail Blazers. Jeszcze na przedmeczowej konferencji prasowej, Larry zapowiedział kolegom z zespołu oraz przedstawicielom mediów, co zamierza zrobić:
- Jutrzejszego wieczora kończymy serię wyjazdową meczem z Trail Blazers. Pragnę poinformować wszystkich obserwatorów, uczestników widowiska, że będę grał wyłącznie lewą ręką przez co najmniej trzy kwarty - przechwalał się Bird.
Następnego wieczora Bird kompletnie skompromitował Jerome’a Kerseya, który był odpowiedzialny za pilnowanie gwiazdy Celtics. Zgodnie z obietnicą Larry przez trzy odsłony zdobył 27 punktów, używając tylko lewej dłoni. Spotkanie miało oczywiście niesamowitą dramaturgię, godną Szekspira. Bird osiągnął triple-double, rzucając łącznie 47 oczek (21-34 FG), zaliczając 14 zbiórek i notując 11 asyst. Oprócz tego trafił rzut, który doprowadził do dogrywki, a w doliczonym czasie gry posłał game-winnera.

Strzelec wyborowy

Reggie Miller o swoich doświadczeniach z Larrym Birdem opowiedział na łamach książki pt. „I Love Being The Enemy”. Mecz chylił się ku zachodowi, Miller starał się wytrącić Birda z równowagi, kiedy ten podchodził do wykonania decydujących rzutów wolnych. Larry spiorunował go wzrokiem, trafił pierwszą próbę i rzekł:
- Hej, żółtodziobie! Jestem najlepszym, pieprzonym strzelcem w lidze, rozumiesz? I do czego ty właściwie dążysz? Masz coś do przekazania? Próbujesz mi coś, ku**a, powiedzieć?
Siatka zatrzepotała również po drugim celnym rzucie osobistym. To, że latający blondyn z West Baden uwielbiał udowadniać swoje umiejętności strzeleckie wiadomo nie od dziś. Najlepsze świadectwo (z zieloną koniczyną) dał temu podczas konkursu rzutów za trzy, odbywającego się w 1988 roku. Przed całą zabawą Larry wszedł do szatni i wypalił:
- Zanim konkurs się zacznie, chcę, żeby każdy z was wiedział, że wygram. Po prostu rozglądam się i zastanawia mnie, kto zajmie drugie miejsce? - dociekał koszykarz.

Podczas tychże trzech partii Bird notuje następującą linijkę: 30 punktów, 12 zbiórek, 10 asyst oraz 9 przechwytów. Ostatecznie Boston triumfuje na terenie przeciwników 110-94, a Larry pytany przez dziennikarzy, dlaczego nie wyszedł na boisko w finałowej ćwiartce, by osiągnąć quadruple-double, odparł:

- Nie rozumiem pytania. W jakim celu miałbym jeszcze pojawiać się na parkiecie? Kpicie sobie ze mnie? To ma być żart? Przecież zwyciężyliśmy, zaś ja i tak dopuściłem się już wystarczającego dzieła zniszczenia w szeregach oponentów. Trudno będzie im naprawić wyrządzone przeze mnie szkody - stwierdził zawodnik Celtów.

Bird zawsze mierzył wysoko - co do tego nie ma dwóch zdań. Zaliczał niesamowite statystyki, ale najważniejszą sprawą było zapisanie na koncie Celtics kolejnej wygranej. Nic tak bardzo go nie nakręcało, jak odnoszenie zwycięstw.

Chuck, kto mnie kryje?

Niespełna miesiąc później, 12 marca 1985, drużyna ze stolicy stanu Massachusetts przystąpiła do spotkania z Atlantą Hawks. Tego spotkania długo nie wymaże ze swojej pamięci Dominique Wilkins, który według zeznań naocznych świadków zdarzenia (w tym Doca Riversa) doznał prześladowania z rąk oraz ust Birda. Larry znęcał się mentalnie nad asem Jastrzębi, ale nie tylko. Torturował całą drużynę rywali.

Najpierw mówił, jaki manewr wykona, a potem po prostu to robił. Mówił: „Rzucę o tablicę, kto następny? Skąd mam teraz trafić?”. Niemal jedna próba po drugiej znajdowała drogę do kosza. Ostatnie trafienie Larry’ego z dystansu miało charakter historyczny. Wprawdzie nie zostało zaliczone, ale piłka nabrała takiej paraboli lotu, która przypominała tęczowy łuk, natomiast Bird, odepchnięty przez Reggie’ego Browna, wylądował na kolanach jednego z trenerów Hawks. Nasz bohater zakończył ten pojedynek z nowym rekordem kariery, wynoszącym 60 oczek.

W trakcie innego meczu - z Detroit Pistons - czynił dokładnie to samo. Oznajmiał przeciwnikom, w jaki sposób zamierza zakończyć kolejną akcję i nie kłamał. Wówczas kilkakrotnie ograł Dennisa Rodmana, po czym podbiegł do ławki rezerwowych Tłoków i wystosował do trenera Chucka Daly’ego taki oto komunikat: „Kto mnie pilnuje, Chuck? Ktoś w ogóle mnie kryje? Lepiej wyślij kogoś do opieki nade mną, bo inaczej zdobędę 60 punktów!”.

Wprawdzie sześćdziesiątki nie zdobył, lecz napsuł oponentom sporo krwi, nie mówiąc już o piętnie pozostawionym na ich psychice. Tak, Larry Bird sprawiał, że węże czarnych myśli tańczyły w nerwosplotach. Wierność barwom, pewność siebie na parkiecie, oddanie w przyjaźni z największym boiskowym rywalem, Magikiem Johnsonem, oraz rozbrajające śmieciowe gadanie podparte materiałem dowodowym, czyli umiejętnościami koszykarskimi.

Ponadto latający blondyn z West Baden potrzebował wyzwań, ponieważ w jakiej hali by nie gościł, zawsze zwracał się do kogoś z ekipy odpowiadającego za czystość: „Hej, pomywaczu, pobiegnij i dowiedz się, ile punktów wynosi rekord tego obiektu”. Właśnie za to wszystko dozgonną miłość do jego osoby zadeklarowali kibice Boston Celtics i trudno im się dziwić.

Mateusz Połuszańczyk

Redakcja meczyki.pl
Mateusz Połuszańczyk , Mateusz Połuszańczyk
05 Apr 2020 · 15:15
Źródło: własne

Przeczytaj również