Rekordowy transfer, w który nikt nie wierzył. Jak Fernando Torres zmieniał Liverpool FC na Chelsea Londyn

Rekordowy transfer, w który nikt nie wierzył. Jak Fernando Torres zmieniał Liverpool na Londyn
Christian Bertrand / Shutterstock.com
Nie wiadomo, kiedy rozpocznie się, jak długo potrwa i jak w ogóle będzie przebiegać najbliższy szał piłkarskich zakupów. Wydaje się jednak, że na powtórkę szalonego “Deadline Day” ze stycznia 2011 roku prędko raczej nie ma co liczyć. Pozostaje wspomnieć najbardziej niesamowitą transakcję sprzed ponad dziewięciu lat, po której zarówno Liverpool, jak i Chelsea sądziły, że właśnie przechytrzyły wroga. Czyżby?
- Nie mogłem w to uwierzyć - przywoływał tamten zwariowany, poniedziałkowy wieczór były obrońca Liverpoolu, Jamie Carragher. - “Niemożliwe” - wspominał swoją pierwszą myśl dotyczącą tego samego wydarzenia ówczesny kapitan Chelsea, John Terry. - Wiedziałem, że oszukaliśmy Chelsea - dodawał Carragher. - Myśleliśmy, że będziemy dominować w Premier League i Europie przez następnych pięć, sześć lat - pamiętał Terry. - “To jest to!” - uważali obaj.
Dalsza część tekstu pod wideo
W tamten poniedziałkowy wieczór, 31 stycznia 2011 roku, Fernando Torres został bohaterem najdroższej wówczas transakcji w historii brytyjskiego futbolu. Chelsea zapłaciła Liverpoolowi okrągłe 50 milionów funtów, za które hiszpański mistrz świata i Europy przeprowadził się z Anfield na Stamford Bridge. “The Reds” nie tracili czasu. W ostatnich godzinach zimowego okna transferowego sami zdążyli sprowadzić aż dwóch napastników - Luisa Suareza i Andy’ego Carrolla. Takiego “Deadline Day” nie było chyba do dziś.

Najlepszy na świecie

Dlaczego Chelsea zdecydowała się wydać zawrotną w tamtym okresie sumę pieniędzy właśnie na Fernando Torresa?
- Przez 18 miesięcy był najlepszym napastnikiem na świecie - przyznawał ten sam Carragher, po zakończeniu kariery pracujący jako ekspert telewizji “Sky Sports”. Legenda Liverpoolu wie, co mówi. Da się nawet obronić tezę, że żaden piłkarz w jakże bogatej historii tego niezwykle utytułowanego klubu nie zanotował tak błyskotliwego początku swojej kariery na Anfield jak popularny “El Niño”.
Fernando Torres, niegdyś “cudowne dziecko” hiszpańskiego futbolu, już do Liverpoolu przenosił się latem 2007 roku ze swojego ukochanego Atletico Madryt za rekordowe dla angielskiego klubu 20 milionów funtów. W swoim pierwszym sezonie gry w czerwonej koszulce był po prostu nie do zatrzymania. We wszystkich rozgrywkach zdobył aż 33 bramki, z czego 24 w lidze. Ani Thierry Henry, ani Ruud van Nistelrooy, ani nawet Michael Owen nie mogli pochwalić się równie udanymi, debiutanckimi rozgrywkami na Wyspach.
Poprzednim zawodnikiem Liverpoolu, który strzelił ponad 20 goli w jednym sezonie Premier League, był Robbie Fowler. Ponad 20 lat wcześniej. Rozgrywki 2007/08 Torres zwieńczył sięgnięciem wraz z reprezentacją Hiszpanii po mistrzostwo Europy. W finałowym spotkaniu z Niemcami zdobył jedyną bramkę i został wybrany graczem meczu. W kolejnym sezonie przekroczył granicę 50 goli strzelonych dla Liverpoolu. W całej historii klubu żaden zawodnik nie potrzebował do tego tak małej liczby spotkań.

Zmora Chelsea

Dlaczego jeszcze Chelsea zdecydowała się wydać zawrotną ponad dziewięć lat temu sumę pieniędzy właśnie na Fernando Torresa?
- Miał świetny bilans przeciwko Chelsea - zauważył Carragher. I znowu się nie pomylił. Przez trzy i pół roku w barwach Liverpoolu w meczach z żadnym innym rywalem Hiszpan nie zdobył tylu bramek co przeciwko swojemu kolejnemu klubowi. Właśnie w spotkaniu z “The Blues” Torres strzelił zresztą swojego pierwszego gola w angielskim futbolu. W swoim debiucie na Anfield napastnik ośmieszył środkowego obrońcę Chelsea, Tala Ben Haima, już w 16. minucie gry. Jeszcze przed przerwą wytrącił z równowagi drugiego ze stoperów rywali, Johna Terry’ego.
- Był tym jednym [napastnikiem], przeciwko któremu nienawidziłem grać - kapitan londyńskiego klubu nie ukrywa do dziś. - Zawsze wydawał się strzelić [nam] gola, czy to na Anfield czy na Stamford Bridge.
W zachodnim Londynie, jako zawodnik Liverpoolu, Torres wpisał się na listę strzelców akurat tylko raz, doprowadzając do - wygranej przez Chelsea - dogrywki w półfinałowym dwumeczu Ligi Mistrzów w tym samym sezonie 2007/08. W meczach u siebie nie miał jednak dla Terry’ego i spółki żadnej litości. W kolejnych rozgrywkach trafiał do siatki przeciwko “The Blues” zarówno w Premier League (dwukrotnie), jak i Lidze Mistrzów (raz). W ostatnich miesiącach swojej kariery na Anfield powtórzył tamten ligowy wyczyn. Znowu strzelił dwa razy. Znowu w spotkaniu zakończonym zwycięstwem “The Reds” 2:0.
- Nasze szczęście polegało na tym, że mimo słabego sezonu pokonaliśmy w tamtych rozgrywkach [2010/11] Chelsea, a Torres, który sam znajdował się w naprawdę słabej formie, zdobył wtedy dwie bramki - przypominał sobie Carragher. - Myślę, że już wówczas Roman Abramowicz podjął decyzję, że gdy tylko otworzy się styczniowe okno transferowe, “ruszy” po Torresa.
- Był tym jednym zawodnikiem, o którego Roman zawsze wydawał się pytać - wyjawił Terry.

Cień samego siebie

Dlaczego Liverpool zdecydował się jednak bez żalu sprzedać swojego najlepszego napastnika do znienawidzonego w poprzednich latach konkurenta na krajowej i międzynarodowej arenie?
Przez wcześniejszych 12 miesięcy Torres był cieniem samego siebie - zwracał uwagę Carragher. I po raz kolejny należy przyznać mu rację. Już w drugim sezonie swojej gry na Anfield, w którym Liverpool był blisko zdobycia mistrzostwa Anglii pod wodzą Rafy Beniteza, hiszpański napastnik zmagał się z kontuzjami. W lidze zagrał w podstawowym składzie zaledwie w połowie meczów, choć nadal regularnie strzelał gole. W kolejnych rozgrywkach, zakończonych rozstaniem klubu z Benitezem, Torres nie był już sobą. Co prawda ciągle budził postrach wśród obrońców rywali i zdobywał spektakularne bramki, ale robił to głównie w spotkaniach na własnym stadionie.
Za symboliczne może uchodzić zdarzenie z wyjazdowego meczu przeciwko Birmingham City wiosną 2010 roku. W trakcie drugiej połowy, przy remisowym wyniku, Benitez zastąpił na murawie Torresa Davidem N’Gogiem. Telewizyjne kamery uchwyciły wówczas reakcję Stevena Gerrarda, który orientując się, że to Hiszpan opuszcza plac gry, zrobił zmarszczoną minę i podrapał się po głowie. Paradoks sytuacji polegał na tym, że Torres rzeczywiście nadawał się wtedy do zmiany, a jego zastępca wprowadził do gry drużyny sporo ożywienia. Reakcja Gerrarda stałaby się zapewne internetowym memem, gdyby w decydującym momencie N’Gog zapewnił zespołowi wygraną, zamiast z dogodnej pozycji trafić w boczną siatkę.
W pierwszej połowie sezonu 2010/11 - najpierw za kadencji Roya Hodgsona, a następnie Kenny’ego Dalglisha - Torres znowu miewał tylko przebłyski. Takie jak ten przeciwko Chelsea.
- Pięćdziesiąt milionów stanowiło wtedy znaczne pieniądze - przywoływał Carragher. - Myślę, że byliśmy wszyscy w stanie szoku. Dobra, byliśmy zawiedzeni, że odchodzi, ale wszyscy wiedzieliśmy, że nie będzie już taki sam. Nie mogliśmy uwierzyć, że dostajemy 50 milionów.

Kto wygranym?

Obie strony były zatem zadowolone z rekordowej transakcji z ostatniego dnia zimowego okna transferowego w 2011 roku. Kto jednak wyszedł na niej lepiej?
Chelsea zakończyła sezon 2010/11 z pustymi rękami, a jej ówczesny menedżer Carlo Ancelotti miał pożegnać się z posadą od razu po ostatnim meczu rozgrywek. W… korytarzu na stadionie Goodison Park. Sam Torres zadebiutował w niebieskiej koszulce sześć dni po podpisaniu kontraktu. W domowym - przegranym - spotkaniu z… Liverpoolem.
- Ancelotti wstawił go od razu do pierwszego składu - przypominał sobie Carragher, który sam wracał wtedy do gry po kontuzji. - Zawsze uważałem, że był to ogromny błąd. Dlatego, że było to przeciwko Liverpoolowi.
- Po tamtym meczu jego pewność siebie wydawała się zszargana - przyznał Terry, którego nowy partner czekał blisko trzy miesiące na swojego pierwszego, i jedynego do końca rozgrywek, gola w barwach Chelsea. W kolejnych sezonach Torres sięgnął wraz z klubem ze Stamford Bridge po Puchar Anglii, Ligę Europy i wreszcie Ligę Mistrzów. Jego bramka w samej końcówce półfinałowego rewanżu przeciwko Barcelonie na Camp Nou na zawsze będzie uchodzić za jedną z najważniejszych, a przynajmniej najbardziej pamiętnych w historii klubu. Tak jak przewidywano w Liverpoolu, Torres chyba na zawsze pozostał już jednak cieniem samego siebie, zwłaszcza w porównaniu do niesamowitego sezonu 2007/08. Hiszpan wydawał się nigdy nie odzyskać szybkości, lekkości i pewności siebie z początku swojej kariery na Anfield.
Tymczasem Liverpool znajdował się wówczas na samym początku drogi. Zarówno dla Fenway Sports Group w roli właścicieli klubu, jak i dla Kenny’ego Dalglisha niedługo po powrocie na stanowisko menedżera. Wiele wody miało jeszcze upłynąć w rzece Mersey, zanim na Anfield zagościł wreszcie Jurgen Klopp. Na sprzedaży Torresa “The Reds” wyszli co najwyżej połowicznie. Można się zapewne sprzeczać bez końca. Czy Luis Suarez okazał się prawdziwym, transferowym majstersztykiem? Czy może jednak Andy Carroll jeszcze większym niewypałem?
Może to i lepiej, że od nadchodzącego okna transferowego - kiedy ono by nie nastąpiło - właściciel każdego klubu będzie dwa razy oglądał każdą monetę, zanim zdecyduje się z nią rozstać. Chyba, że to tylko płonna nadzieja.
Wojciech Falenta

Przeczytaj również