Słowa Pepa Guardioli wywołały burzę. Dominacja jednego klubu, czyli powód do podziwu i zmartwień
Liverpool i Paris Saint-Germain w zasadzie mogą już szykować się do świętowania tytułów mistrzów Anglii i Francji za sezon 2019/20. We Włoszech i Niemczech wszystko wraca do normy: Juventus i Bayern znowu są liderami w rozgrywkach ligowych. Tylko Real Madryt na razie korzysta w tym sezonie na problemach Barcelony. Zastanawiamy się, czy stała dominacja jednego klubu jest dobra dla danej ligi.
- Dwa sezony temu właściciel Premier League powiedział, że to nie może się wydarzyć ponownie; że to niedobrze dla ligi, że City zdobywa tytuł w taki sposób, z dorobkiem 100 punktów – mówił po przegranym meczu z Tottenhamem na początku lutego menedżer Manchesteru City, Pep Guardiola. – Teraz to samo robi Liverpool, więc trzeba być zmartwionym, jeżeli jest się właścicielem Premier League.
Hiszpański szkoleniowiec odnosił się do słów byłego, wieloletniego dyrektora wykonawczego Premier League, Richarda Scudamore’a z 2018 roku. Ten mówił wówczas, że dominacja jednego klubu jest z (marketingowego) punktu widzenia ligi dla niej niekorzystna. Dużo lepiej byłoby bowiem, gdyby o mistrzostwo Anglii rywalizowało jak najwięcej klubów, najlepiej do ostatniej kolejki w sezonie.
Stała dominacja
Dominacja jednego klubu to dziś stały punkt ligowych rozgrywek w wielu krajach. Dość napisać, że w poprzednich dwóch sezonach po mistrzostwo Anglii, Hiszpanii, Niemiec, Włoch i Francji sięgały za każdym razem te same kluby.
Juventus i Bayern zdobyły mistrzostwo Włoch i Niemiec odpowiednio: osiem i siedem razy z rzędu. Paris Saint-Germain i Barcelona okazały się najlepsze we Francji i Hiszpanii odpowiednio: w sześciu na siedem i w czterech na pięć ostatnich sezonów.
Tak naprawdę to właśnie w… Anglii jest „najciekawiej”. Liverpool, który wiosną zatriumfuje w rozgrywkach Premier League po raz pierwszy w historii, będzie czwartym różnym – obok City, Chelsea i Leicester – mistrzem kraju w minionych pięciu latach.
Równocześnie, to jednak nic dziwnego, że 22-punktowa przewaga The Reds nad Manchesterem City na 13 kolejek przed końcem rozgrywek w połączeniu z 19-punktową przewagą tego samego City nad Manchesterem United na koniec sezonu 2017/18 nasuwa oczywiste pytanie.
Pytanie pod tytułem: „czy to dobrze dla ligi?”
Wzrost poziomu
Z jednej strony, chciałoby się wykrzyczeć: „tak!”. Oglądanie w akcji niesamowitego zespołu Pepa Guardioli dwa sezony temu i jeszcze bardziej niewiarygodnej drużyny Jürgena Kloppa w bieżących rozgrywkach to prawdziwa przyjemność.
Wszyscy obserwatorzy Premier League – nawet kibicujący innym klubom – muszą przyznać, że śledzenie, jak te dwie „maszyny” rozprawiają się z kolejnymi, ligowymi rywalami budzi niezwykły podziw. Jak to dobrze, że urodziliśmy się w tych czasach!
Warto również zwrócić uwagę, że postawa City w tym sezonie stanowi prawdopodobnie pewnego rodzaju „wypadek przy pracy”. Przecież przed rokiem zarówno „Niebiescy”, jak i „Czerwoni” wydawali się nie do zatrzymania. Zażarta walka o tytuł trwała do ostatniej kolejki.
Co więcej, gdyby nie ostateczny triumf zespołu Guardioli w maju ubiegłego roku, być może Liverpool nie miałby obecnie na swoim koncie 24 zwycięstw i jednego remisu w 25 ligowych meczach.
Perfekcja „najlepszego” motywuje i stanowi inspirację dla innych. Tak jak niesamowita postawa Borussii Dortmund sprzed niespełna dekady na nowo rozbudziła trwającą do dziś żądzę zwyciężania u Bayernu Monachium w Bundeslidze, tak drugie miejsce w tabeli Premier League na koniec poprzedniego sezonu Liverpoolu – mimo zaledwie jednej, ligowej porażki przez całe rozgrywki – tylko „rozpaliło” chęć rewanżu u podopiecznych Kloppa.
To samo zjawisko możemy zaobserwować obecnie w Realu Madryt (liderze La Liga), RB Lipsk (wiceliderze Bundesligi), Interze czy Lazio (rywalizującym z Juventusem o mistrzostwo Włoch). W poprzednich sezonach widzieliśmy je z kolei również w Atlético Madryt, Napoli czy Monako. Każdy chce być taki jak mistrz. A najlepiej go pobić.
Skoro tak, wzrasta zatem również poziom sportowy. Zarówno „dominatora”, jak i jego konkurentów. Przewaga City nad resztą stawki na krajowym podwórku tak zmobilizowała pozostałych, że w finałowych meczach Ligi Mistrzów i Ligi Europy w poprzednim sezonie zagrały wyłącznie angielskie kluby. A żadnym z nich nie było City.
Dominacja Barcelony w La Liga nie przeszkodziła równocześnie Realowi Madryt seryjnie sięgać po kolejne Puchary Europy w latach 2014 i 2016-2018. Nawet odwieczny rywal PSG w postaci Olympique’u Marsylia zagrał dwa sezony temu w finale Ligi Europy. Przeciwko… wspomnianemu Atlético.
Ligowa niesprawiedliwość
Z drugiej strony fakt, że w lutym tak naprawdę znamy już tegorocznych mistrzów Anglii i Francji rzeczywiście nie sprzyja zainteresowaniu ligowymi rozgrywkami w zbliżającej się, końcowej fazie sezonu. Ani się obejrzymy, a Klopp i Thomas Tuchel zaczną rotować składem swoich zespołów w pozostałych meczach ligowych. I – z perspektywy ich klubów – słusznie. W końcu, skoro liga została już w zasadzie wygrana, aż się prosi, by jeszcze bardziej skoncentrować się na spotkaniach fazy pucharowej Ligi Mistrzów.
Z perspektywy innych uczestników rozgrywek nie jest to oczywiście do końca w porządku. Niby bowiem dlaczego broniące się przed spadkiem Bournemouth może w marcu zagrać na Anfield przeciwko występującemu być może w niepełnym składzie Liverpoolowi tylko dlatego, że kilka dni później The Reds czeka rewanżowy pojedynek w ramach 1/8 finału Ligi Mistrzów z Atlético? W przekroju całego sezonu ewentualny korzystny wynik osiągnięty we wspomnianym spotkaniu przez drużynę Eddiego Howe’a może wypaczyć rozstrzygnięcie rywalizacji o pozostanie w lidze.
Liczy się jednak prestiż (zwiększenie szans na zdobycie dwóch trofeów zamiast jednego) i… pieniądze. Sukcesy czołowych klubów w rozgrywkach europejskich pucharów tylko sprzyjają jeszcze większemu pogłębianiu się rozbieżności finansowych pomiędzy „największymi” a „mniej możnymi” w poszczególnych rozgrywkach ligowych.
Większe wpływy mogą na przykład pozwolić Paris Saint-Germain wykupić najlepszego zawodnika z mniejszego klubu, który… sam potrzebuje przecież dodatkowego zastrzyku gotówki. Dzięki temu będzie mógł przetrwać. Z tym, że niekoniecznie na… boisku w meczach przeciwko temu samemu PSG w kolejnym sezonie.
A to wszystko nieuchronnie doprowadzi nas w końcu do powstania „Superligi”. Ale tego kierunku nie da się już odwrócić, prawda?
Wojciech Falenta