Superliga już kiedyś istniała i narobiła kłopotów. Jak kolumbijskie “El Dorado” wstrząsnęło światem

Superliga już kiedyś istniała i narobiła kłopotów. Jak kolumbijskie “El Dorado” wstrząsnęło światem
justlight/shutterstock.com
Oderwali się od FIFA, kradli najlepszych graczy na potęgę i zorganizowali potężną ligę piłkarską. Kolumbijczycy 70 lat temu stali się buntownikami na mapie futbolowego świata. Mimo że w końcowym rozrachunku ponieśli duże straty, dali wszystkim bardzo ważną lekcję.
Raj jednych, a koszmar drugich rozpoczął się w jednym z tych kwietniowych, upalnych dni w Bogocie. Jorge Eliecer Gaitan, lider kolumbijskiej Partii Liberalnej, miał za chwilę spotkać się z młodym, ale już prężnym prawnikiem z Kuby. Nazwisko nic mu nie mówiło, a wydawało mu się, że znał wszystkie najbardziej wpływowe postaci z regionu. Nazywał się Fidel Castro i miał uzgodnić swój udział w Latynoamerykańskim Kongresie Młodzieży. W momencie, kiedy Gaitan opuścił kancelarię, został zastrzelony przez wynajętego zabójcę. Śmierć wywołała gwałtowne reakcje zwłaszcza najuboższych warstw społeczeństwa, dla którego zmarły polityk był bohaterem. Napastnik nie doczekał sądu. Zlinczowano go, a zwłoki przeciągnięto po ulicach. Iskra podpaliła miasto.
Dalsza część tekstu pod wideo

Wojna futbolowa

Przemocy na ulicy nie udałoby się zatrzymać, gdyby nie futbol. Rząd w najmniej spodziewany sposób odwrócił uwagę gniewnego ludu i zapobiegł wojnie domowej tworząc… zawodową ligę piłkarską. Zawodową i niezależną. Jednak wrzało zarówno w społeczeństwie, jak i w strukturach sportowych. Pierwszy sezon zakończył się wielkim skandalem i wewnętrznymi tarciami, skutkiem czego liga odłączyła się od krajowego związku piłkarskiego, co doprowadziło z kolei do zawieszenia gier przez FIFA. Światowa centrala uznała twór za całkowicie rebeliancki, a bez ich poparcia nie miał prawa istnieć. Teoretycznie. Decyzja miała zniszczyć rozgrywki, tymczasem sprawy przybrały dosyć nieoczekiwany obrót.
Ponieważ kluby zrzeszone wokół ligi były “wyjęte spod prawa”, ich działacze czuli, że nie mają obowiązku uiszczania kwot transferowych. Zasadniczo oznaczało to, że drużyny większą część swoich budżetów mogły przeznaczać na astronomiczne pensje i rekrutowanie najlepszych zawodników z całego świata. Ich macki najpierw sięgały Argentyny, gdzie trwał strajk piłkarzy, skarżących się na niskie apanaże. Fakt ten pierwszy wykorzystał klub z Bogoty, Millonarios, kusząc jedną z gwiazd argentyńskiej piłki, Adolfo Pedernerę, olbrzymimi zyskami.
Millonarios, podpisując kontrakt z Pedernerą, mógłby przypominać jakiś chiński zespół sprowadzający kogoś o randze Leo Messiego lub Cristiano Ronaldo. Nagle piłka nożna znalazła się na pierwszych stronach gazet w Kolumbii. Cały kraj cierpiał na zaraźliwą chorobę, nazywaną przez niektórych “zapaleniem pedernitis”, nawiązującym do nazwiska wielkiej gwiazdy. Trybuny stadionu Estadio El Campin zapełniały się w każdym meczu, więc nic dziwnego, że właścicielom pozostałych klubów w oczach zajaśniały dolary.
Nie skupiano się już wyłącznie na Argentynie. Kolumbijczycy ruszyli po talenty z całego świata, a na oferowane kwoty nikt nie potrafił skutecznie odpowiedzieć. Neil Fraklin, środkowy obrońca reprezentacji Anglii, czterokrotnie zwiększył swoją pensję i dodatkowo otrzymał wpisowe, na które w Stoke City musiałby zarabiać trzy lata. Santa Fe zdołała przekonać do gry w ich barwach jeszcze trzech Anglików, m.in. Charlie Mittena z Manchesteru United. Do ligi dotarło jeszcze 13 Węgrów, dwóch Jugosłowian, Austriak, Włoch, Litwin i Rumun. Prym w zakupach ciągle wiódł Millonarios, ściągając najlepszych Argentyńczyków, w tym Alfredo Di Stefano, przyszłą legendę Realu Madryt. Tak narodziło się “El Dorado”.

Raj za oceanem

Swoistym zapalnikiem mógł być zamach na polityka, ale “El Dorado” nie powstałoby, gdyby nie sprzyjające warunki w tle. Gracze z Argentyny, Brazylii i całej Europy obserwowali, jak kluby zarabiają wielkie pieniądze, dzięki zyskom z dnia meczowego (stadiony pękały w szwach, wówczas nie przejmowano się ich przepełnieniem i groźbą katastrofy budowlanej), a oni sami otrzymywali “zaskórniaki” i mieli naprawdę niewiele praw. Co innego w Kolumbii!
Owszem, transport należał do najgorszych na świecie, warunki mieszkaniowe urągały ludzkiej godności, a życie w tym kraju stało się tak niebezpieczne, że w pewnym momencie wprowadzono godzinę policyjną od szóstej po południu. A mimo to wielu zawodników gotowych było wyjechać nawet na kilka lat w nieznane, zaryzykować utratę reputacji i zakończenie międzynarodowej kariery, aby zarobić “parę groszy” na czarną godzinę. Franklin i inni Anglicy grający dla rebeliantów po powrocie do Wielkiej Brytanii otrzymali sześciomiesięczny zakaz występów od angielskiego związku. Wszyscy zostali sprzedani i później odcinali kupony, kopiąc piłkę w drugiej dywizji. Mogli sobie na to pozwolić.
1951 był tak naprawdę ostatnim rokiem chwały “El Dorado”. Latynoamerykańskie kluby i federacje miały dość “piractwa” najlepszych piłkarzy do ligi kolumbijskiej, FIFA wykluczyła reprezentację ze wszystkich międzynarodowych turniejów, jednocześnie zakazując ligowcom gry za granicą. Potrzebne było natychmiastowe rozwiązanie.

Zgoda i upadek

W październiku podpisano Pakt z Limy, w którym uzgodniono, że drużyny z “El Dorado” będą mogły utrzymać graczy do momentu obowiązującego kontraktu, ale nie później niż do 1954 roku. Potem mieli wrócić do macierzystych teamów. W szczycie popularności Millonarios poleciał do Hiszpanii rozegrać turniej z okazji 50-lecia powstania Realu Madryt i… wygrał tę imprezę, pokonując w finale “Królewskich” 4:2. To ostatni sukces Dream Teamu z Bogoty.
W następnym roku gwałtownie zbliżał się koniec ligi. Niestety, do głosu dochodziło prawo rynku. W kolumbijskich klubach kończyły się pieniądze. Kilka zespołów, w tym Medellin i Huracan, nie stać już było na płacenie piłkarzom, ogłosiły więc bankructwo. Dwa zespoły z Manizales musiały się połączyć, aby związać koniec z końcem. W 1954 z piłkarskiej mapy zniknęło sześć drużyn. Zainteresowanie kapryśnych kibiców malało, a najlepsi gracze zaczynali odpływać w poszukiwaniu innych okazji. Ci najbardziej utalentowani, jak Di Stefano, polecieli do Europy. Reszta wróciła do swoich krajów. Game over.
Wielu Kolumbijczyków uważa te pięć lat jako złoty okres dla rozwoju ich piłki. Jednak przeważa opinia, że “El Dorado” przyczyniło się do katastrofy futbolu w tym państwie. Nie pojawił się ani jeden zdolny reprezentant, nie wyrósł żaden nowy talent, nie urodził się nowy styl, a po odejściu gwiazd w klubach zastano ruinę. Minęło wiele lat, zanim federacja i rozgrywki krajowe stanęły na nogi. Ta swoista “superliga” dała też bolesną naukę Europejczykom. Zaczęto wreszcie doceniać własnych graczy, uświadomiono sobie, że należy promować dyscyplinę w swoich krajach, ale też umożliwić drużynom walkę na międzynarodowej scenie. Doświadczenie “El Dorado” leżało u podstaw powstania Pucharu Mistrzów (już rok później) oraz Copa Libertadores. Poprawiła się też sytuacja piłkarzy. Nawet w konserwatywnej Anglii zniesiono limit zarobków.
Rewolucyjny przewrót w Kolumbii już wtedy dał nauczkę twardogłowym rządzącym. Zamykanie oczy na problem i zatykanie uszu na głosy wzywające do zmian przestało się opłacać. Czy po powstaniu i natychmiastowym rozpadzie Europejskiej Superligi też zobaczymy jakąś reakcję? Być może ambicje “parszywej dwunastki” zostały szybko stłumione, ale ich obawy i potrzeby pozostają. Kwestią czasu jest, gdy mały płomień znów wznieci wielki pożar.

Przeczytaj również