Superpuchar Hiszpanii. Kolejny triumf pieniędzy nad futbolem na arabskim tle

Kolejny triumf pieniędzy nad futbolem. Superpuchar Hiszpanii w arabskim wykonaniu
ElenaR/shutterstock.com
Wydawałoby się, że krajowe superpuchary to jedne z najmniej skomplikowanych rozgrywek w świecie futbolu. W założeniu mistrz danej ligi powinien grać ze zdobywcą pucharu lub finalistą, w przypadku sięgnięcia po podwójną koronę. Proste? Banalne. Niestety w Hiszpanii postanowiono całkowicie zmienić dotychczasowe zasady. Wszystko oczywiście w imię pieniędzy.
Już dziś Valencia, która w poprzednim roku triumfowała w rozgrywkach Copa del Rey zmierzy się w… półfinale Superpucharu Hiszpanii. Mało tego, "Nietoperze" zmierzą się z… Realem Madryt, który ostatni raz wygrał cokolwiek na krajowym podwórku w sezonie 2016/17. Skali absurdu dopełnia fakt, że mecz nie odbędzie się na Estadio Mestalla czy Santiago Bernabeu, ale King Abdullah Sports City. Brzmi mało hiszpańsko, nieprawdaż?
Dalsza część tekstu pod wideo

Superpuchar Hiszpanii nie dla Hiszpanii

Zanim przejdziemy do smutnej teraźniejszości, warto wspomnieć o momencie, gdy rozpoczęło się całe zamieszanie związane z tymi rozgrywkami. Katalizatorem wszelkich niezrozumiałych zmian był nowy prezes RFEF (Królewskiej Hiszpańskiej Federacji Piłki Nożnej), Luis Rubiales, który po objęciu stanowiska od razu zaproponował korekty w dotychczasowym formacie.
Przez lata Superpuchar Hiszpanii był rozgrywany w formie dwumeczu na stadionach uczestników, jednak 42-letni prezes półtora roku temu stwierdził, że lepszym (a na pewno bardziej dochodowym) pomysłem będzie mecz poza granicami kraju. Wybrano marokański Tanger.
W rolę królików doświadczalnych miały wcielić się Barcelona i Sevilla, jednak ekipa z Andaluzji wielokrotnie wyrażała niechęć wobec takiego rozwiązania. Podopieczni wówczas Pablo Machina w sierpniu 2018 roku uczestniczyli w eliminacjach Ligi Europy, zatem wycieczka do Tangeru przecinająca dwumecz z… Żalgirisem Wilno nie była zbytnio pożądana.
Wszelkie sprzeciwy i protesty Sevilli poszły na marne. Po tygodniach burzliwych pertraktacji wreszcie ogłoszono, że Superpuchar po raz pierwszy odbędzie się poza granicami kraju.
Na murawie obyło się bez niespodzianek, ponieważ Barcelona zwyciężyła 2:1, jednak wynik stanowił kwestię drugorzędną. O wiele głośniej komentowano organizacyjną klęskę, do której przyczynił się prezes RFEF.
- Organizacja była bałaganem, kompletną katastrofą. Także pod względem bezpieczeństwa. Z całym szacunkiem, ale wydaje mi się, że wydarzenie nie zostało zorganizowane przez naszą federację, tylko przez kogoś innego - komentował po spotkaniu Joaquin Caparros, dyrektor sportowy Sevilli.
Można było się spodziewać, że po marokańskiej gehennie Luis Rubiales odłoży na bok dalsze plany rozgrywania Superpucharu poza Półwyspem Iberyjskim. Bałagan w Tangerze okazał się jednak próbą sił.

Jak nie wiadomo o co chodzi…

W trakcie poprzedniego sezonu hiszpańskie media informowały o tym, że prezes federacji uznał mecz Barcelona - Sevilla za start rewolucji. Kolejnym przystankiem hiszpańskiego "cyrku" miała być Arabia Saudyjska.
Zachowanie Rubialesa mogło nieco dziwić, biorąc pod uwagę, że sam był wielkim oponentem pomysłu rozegrania meczu La Liga w Stanach Zjednoczonych. Javier Tebas, prezes ligi pragnął zorganizować derby Katalonii (Barceloną - Girona) w Miami, jednak RFEF zawetowało tę ideę, która ostatecznie nie znalazła odzwierciedlenia w rzeczywistości.
Skąd zatem tak gorliwa chęć rozgrywania superpucharu poza Hiszpanią? Powodów jest kilka - pieniądze, kasa, forsa, mamona etc. Wpływy z rozgrywek w Arabii Saudyjskiej trafią bezpośrednio do RFEF, a na meczu Barcelona-Girona zarobiłaby głównie liga, a nie krajowy związek.
Gra jest warta świeczki, o czym najlepiej świadczy fakt, że federacja podpisała już kontrakt z władzami Arabii Saudyjskiej na kolejne 3 lata. Krajowy Superpuchar najwcześniej wróci na teren Hiszpanii dopiero w 2023 r. Cena sprzedaży własnych rozgrywek? 120 milionów euro, 40 za każdą edycję, z czego 25% inkasuje RFEF.
Kontrowersyjna decyzja o przeniesieniu rozgrywek do Arabii Saudyjskiej nie przynosi jednak samych zysków. Federacja z pewnością straci wpływy z praw telewizyjnych, które w Hiszpanii nie zostały wykupione przez żadną stację.
Oświadczenie stacji RTVE jest całkowicie zrozumiałe, patrząc na to, że w Arabii Saudyjskiej dopiero od kilku lat kobiety mają prawo do, wydawałoby się oczywistych z perspektywy Europejczyka czynności, jak prowadzenie samochodu, uczestniczenie w wyborach oraz… wejście na stadion. Wydaje mi się, że można było znaleźć kilka lepszych propozycji państw, w których można promować hiszpański futbol.
Jeśli chodzi o ewentualny zarobek, to już pojawiają się doniesienia o kuriozalnie niskiej liczbie sprzedanych biletów. Mimo dosyć przystępnej ceny w granicach 25 euro, sprzedano dotychczas tylko 9% wejściówek. Mało który kibic ma ochotę w środku sezonu przemierzać prawie 7 tysięcy kilometrów, żeby zobaczyć jeden mecz.

Prestiż kosztem sprawiedliwości

Kontrowersje wzbudza także dobór uczestników Superpucharu. Poza triumfatorami krajowych rozgrywek, Barceloną i Valencią, w grze o tytuł są także Real Madryt i Atletico.
Dodanie dwóch stołecznych ekip miało zapewne zwiększyć prestiż całego turnieju, jednak będzie to wyglądać nieco kuriozalnie, jeśli zarówno Real, jak i Atletico awansują do finału. Wówczas o Superpuchar zmierzą się ekipy, które w poprzedniej kampanii nie wygrały ani pucharu, ani ligi.
Nie jestem żadnym antyfanem Realu czy Atletico, jednak chyba sami przyznacie, że żadna z tych ekip po prostu nie zasłużyła na zdobycie trofeum Superpucharu. Rozgrywki w systemie final-four będą praktykowane przez kolejne 3 lata. Hipotetycznie równie wielką niesprawiedliwością będzie więc sytuacja, w której to np. Barcelona nie wygra w tym sezonie ani ligi, ani Copa del Rey, a potem zatriumfuje w kolejnej edycji arabskiego superpucharu.

Futbol w cieniu układów

Gwoli ścisłości warto pochylić się na chwilę nad kwestiami czysto sportowymi. Patrząc na formę z ostatnich tygodni, minimalnym faworytem całego turnieju zdaje się być Real Madryt. "Królewscy", mimo kontuzji Edena Hazarda, kolekcjonują w lidze kolejne punkty, a ostatnią ekipą, która znalazła sposób na podopiecznych Zidane'a, była Mallorca w połowie października.
Środek pola z genialnym Fede Valverde funkcjonuje coraz lepiej, a na słowa pochwały zasługuje także linia obrony, która w rundzie jesiennej straciła zaledwie 12 bramek. Dodatkowo "Los Blancos" trafili na teoretycznie najmniej wymagającego z rywali, czyli Valencię.
"Nietoperze" co prawda nabrały wiatru w żagle po zatrudnieniu Alberta Celadesa, jednak to nadal nie jest poziom prezentowany choćby za czasów kadencji Marcelino, który był architektem ubiegłorocznego triumfu w Pucharze Króla.
Z kolei w spotkaniu Barcelony z Atletico niezwykle ciężko jest wytypować faworyta. W tabeli przewodzi "Blaugrana", jednak gra podopiecznych Ernesto Valverde pozostawia wiele do życzenia. Linia pomocy bez kontuzjowanego Arthura wygląda ospale, a defensywa przypomina kolosa na glinianych nogach. O losach klubu z Camp Nou zwykle w pojedynkę przesądzają Luis Suarez i Leo Messi, który w ligowym meczu z "Los Colchoneros" zapewnił Barcelonie 3 punkty.
Trudno jednak w 100% emocjonować się boiskowymi zmaganiami, mając z tyłu głowy, że prawdziwym zwycięzcą całego superpucharu jest Luis Rubiales wraz ze swoją świtą. Superpuchar Hiszpanii właściwie stracił na wartości w momencie, gdy przestał być rozgrywany na Półwyspie Iberyjskim, a uczestnictwo można dostać właściwie za nic. Któraś z drużyn otrzyma puchar, ale w całym arabskim turnieju nie będzie niczego "super".
Mateusz Jankowski

Przeczytaj również