Szybka piłka na Dzikim Zachodzie. Kiedyś bardzo "polski" klub, dziś objawienie sezonu

Szybka piłka na Dzikim Zachodzie. Kiedyś bardzo "polski" klub, dziś objawienie sezonu
Philippe Ruiz / Xinhua / PressFocus
VfL Bochum, niegdyś nadzwyczaj “polski” klub, pisze w tym sezonie Bundesligi bardzo sympatyczną historię. Mimo że jego trener utrzymanie w lidze nadal traktuje w kategoriach absolutnej sensacji.
Gdyby tak poprosić ludzi, pamiętających piłkę niemiecką z lat dziewięćdziesiątych, o stworzenie mapy myśli, usłyszelibyśmy zapewne takie hasła, jak ran, DSF, turnieje halowe, Trapattoni, Kaiserslautern, Sforza, czy Rehhagel. Ale jestem przekonany, że padłaby tam też nazwa VfL Bochum. Ci, którzy zaczynali swoją przygodę z futbolem “z lepszego świata” w tamtych czasach, doskonale pamiętają te tęczowe koszulki z napisem “Faber” na piersi. Mają też pewnie do dziś w głowie, że w pierwszym składzie Bochum grało wówczas więcej piłkarzy polskiego pochodzenia niż dziś w niejednym klubie Ekstraklasy. Na skrzydle brylował Henryk “Balu” Bałuszyński, w drugiej linii rej wodził Dariusz Wosz, a wspomagał go Peter Peschel, czyli pierwszy “polski” celebryta w Bundeslidze. O jego pikantnym związku z gimnastyczką Magdaleną Brzeską “Bild” informował swoich czytelników wyjątkowo chętnie i nader często.
Dalsza część tekstu pod wideo
Byli tam też w różnych okresach Sebastian Schindzielorz (dziś dyrektor sportowy klubu) i Tomasz Wałdoch, a w bramce Uwe Gospodarek. Nie można też zapominać o “Slawo” Freierze, reprezentancie Niemiec, który równie dobrze mógł też przecież grać i dla naszej drużyny narodowej. Bochum zawsze było mniej lub bardziej “polskie”. W późniejszych czasach grali tam jeszcze choćby Michael Bemben, Thomas Zdebel, Andrzej Rudy, Marcin Mięciel, a całkiem niedawno Paweł Dawidowicz. Dziś nie ma tam żadnego z polskich piłkarzy, ale to nie znaczy, że nie warto się tym klubem interesować. W kontekście trwającego sezonu wiele mówi się o bohaterach drugiego planu - Mainz, Freiburgu czy Unionie, dla mnie jednak to właśnie sympatyczny VfL jest jego największą rewelacją.

Kluczem trener

Thomas Reis (on też przecież był częścią tej legendarnej drużyny z roku 1998, która awansowała nawet do 1/8 finału Pucharu UEFA) nie wygląda na piłkarskiego rewolucjonistę. Nie jest też mistrzem elegancji. Zamiast odpowiednio skrojonej marynarki, woli założyć na mecz wyświechtaną bluzę z kapturem. Dopasowane do sylwetki spodnie zastępuje luźnymi jeansami, a eleganckie buty - sportowymi sneakersami. Nie jest to też trener z gatunku tych, którzy wymyślają futbol na nowo. Nie żongluje systemami, nie opowiada w wywiadach o “opadającej szóstce”, czy o “lewej ósemce”. Wychodzi z założenia, że piłka to prosta gra, w myśl zasady daję-idę.
Futbol preferowany przez jego drużynę trudno też określić mianem wysublimowanego. Bochum nie gra czarująco. Gra pragmatycznie i prosto, ale najważniejsze, że skutecznie. Bazuje na zwartej defensywie, z której podopieczni Reisa wyprowadzają szybkie ataki bocznymi strefami. Podstawą w ich grze ofensywnej jest szybkość skrzydłowych. Piłka Bochum nawiązuje do tego, co w Berlinie wciela w życie trener Unionu Urs Fischer (choć w nieco innym systemie i z trochę innymi schematem wyprowadzania kontr), a przede wszystkim do tego, co swego czasu pokazywało w lidze Darmstadt Dirka Schustera, bazujące na biegającym do kontry niczym struś pędziwiatr Marcelu Hellerze.

Kompania odrzuconych

A propos Unionu - ścieżka, którą przez ostatni rok przebył ze swoim zespołem Thomas Reis, do złudzenia przypomina szlak przetarty przez Fischera i jego zespół. Reis objął Bochum w trudnej dla drużyny sytuacji. Klub popadł w drugoligowy marazm, wydawało się wręcz, że jeśli w najbliższym czasie zmieni ligę, to raczej na tę niższą. Zanosiło się, że Bochum idzie w ślady Kaiserslautern, TSV Monachium czy MSV Duisburg, a więc dużych klubów, które po okresie zasiedzenia w 2. Bundeslidze stoczyły się na jeszcze niższy poziom. Kiedy jesienią 2019 ogłoszono, że to właśnie Reis zastąpi Robina Dutta, wśród kibiców i dziennikarzy zajmujących się klubem euforii nie było. Oddawano drużynę co prawda w ręce klubowej legendy - Reis był piłkarzem VfL w latach 1995 - 2003, a od 2011 piastował w klubie różne trenerskie funkcje, z trzyletnim intermezzo w Wolfsburgu - ale też i trenera niezweryfikowanego w samodzielnej pracy z seniorami.
Schindzielorz jednak wiedział, co robi. Za Reisem ciągnęła się opinia szkoleniowca, który świetnie potrafi pracować z młodymi piłkarzami (z drużyną U-19 Wolfsburga dwukrotnie awansował do półfinału Mistrzostw Niemiec) i umie rozwijać drużyny jako całość. No i jego półtoraroczna praca z VfL w pełni to potwierdza. Kadrowo Bochum ustępuje według mnie chociażby Arminii Bielefeld i jest na podobnym poziomie, co Greuther Fuerth. Poziom ekipy VfL jest jednak zdecydowanie wyższy niż suma indywidualnych umiejętności poszczególnych piłkarzy.
Manuel Riemann przez całe swoje piłkarskie życie grał na niższych poziomach i dopiero teraz, w wieku 33 lat, doświadcza uroków Bundesligi.
Grający na prawej obronie lewonożny Konstantinos Stafylidis odbił się od Augsburga i Hoffenheim, i to grając na swojej nominalnej pozycji, czyli na lewej obronie. Środkowy obrońca Erhan Masović rok temu był tylko rezerwowym w 2. Bundeslidze, Anthony Losilla grać w piłkę potrafi, ale ma już 35 lat i nigdy nie był przesadnie szybki, lewoskrzydłowy Gerrit Holtmann nie poradził sobie w Mainz, a prawoskrzydłowy Danny Blum w Eintrachcie Frankfurt. Nowi środkowi pomocnicy - Eduard Loewen i Elvis Rexhbecaj - są niczym gorące ziemniaki, podrzucane przez Wolfsburg i Herthę chętnym klubom na kolejne wypożyczenia. Wreszcie napastnik Sebastian Polter, czyli “dziewiątka” w starym stylu, która żyje jedynie z tego, co wypracuje mu drużyna. Nie wolno też zapominać o tym, że Bochum straciło w lecie swój ofensywny trzon. Z zespołem pożegnał się Robert Zulj, autor 15 goli i 15 asyst, a Simon Zoller, który dorzucił kolejne 15 goli i 10 ostatnich podań, zerwał we wrześniu więzadło krzyżowe. To potężne wyrwy, a załatanie ich na poziomie 1. Bundesligi mimo braku dużych transferów, dowodzi, że Reis to trener nieprzypadkowy i warto mu się bliżej przyglądać.

Wszechstronność

Oglądałem sporo meczów Bochum w poprzednim sezonie, kilka z nich miałem też okazję komentować. To, co mi się najbardziej w tej drużynie podobało, to jej wszechstronność. Na warunki 2. Bundesligi była to drużyna kompletna. Kiedy było trzeba, zawodnicy VfL trzymali piłkę przy nodze i kreowali zagrożenie atakiem pozycyjnym. Potrafili też jednak oddać piłkę przeciwnikowi i kąsać go bardzo wysokim pressingiem, o czym nieraz przekonało się choćby takie HSV. Umiejętność dopasowania się do siły przeciwnika, to coś, z czego też i dzisiaj korzystają. Mają świadomość, że nie wygrają w tej lidze z nikim, grając otwartą piłkę, bo po prostu nie mają takiego potencjału. Swoje niedostatki muszą nadrabiać sposobem i pomysłem. Widać to doskonale na przykładzie Greuthera Fuerth, który w poprzednim sezonie starał się pielęgnować miłą dla oka piłkę, bazującą głównie na ataku pozycyjnym. Na drugoligowym poziomie to się jeszcze udawało, ale 1. Bundesliga brutalnie ich zweryfikowała. Trener Fuerth Stefan Leitl musi dziś przestawiać drużynę na inne granie, co przypomina wykonywanie operacji na żywym organizmie.
20 punktów zdobytych w rundzie jesiennej przez Bochum to znakomity wynik, ale szkoleniowiec VfL powtarza, że utrzymanie w lidze nadal traktuje w kategoriach absolutnej sensacji. Ma świadomość, że jest to wynik ponad stan i wiosna będzie dla nich zdecydowanie trudniejsza. Arminia złapała rytm i kontakt punktowy w końcówce rundy, Stuttgart po powrotach kontuzjowanych graczy - Sasy Kalajdzicia, Borny Sosy i Silasa - będzie tylko mocniejszy, Augsburg stać na to, by wydać lekka ręką blisko 20 mln € na nastoletniego piłkarza z Ameryki, czyli niewiele mniej, niż wynosi roczny budżet płacowy VfL, a Hertha, Wolfsburg i Borussia Moenchengladbach są po prostu zdecydowanie silniejsze kadrowo. Ale Bochum nie pęka. Jesienią w zasadzie tylko w meczu z Bayernem piłkarze VfL zostali totalnie zdominowani i zdemolowani. W pozostałych spotkaniach długimi okresami skutecznie przeciwstawiali się znacznie bogatszym i mocniejszym rywalom. W ostatnich latach każdorazowo jeden z beniaminków robił mniejszą lub większa furorę na boiskach 1.Bundesligi - a to Darmstadt, a to Stuttgart, a to Fortuna, a to Union. Bochum jest na najlepszej drodze ku temu, by pójść w ich ślady.

Przeczytaj również