Ten remis ma większą wartość niż mogłoby się wydawać. Sousa zamyka usta krytykom, kadra znów jest kochana

Ten remis ma większą wartość niż mogłoby się wydawać. Sousa zamyka usta krytykom, kadra znów jest kochana
Rafal Rusek / PressFocus
Co to był za wieczór w Warszawie! Taką reprezentację Polski po prostu chce się oglądać. I cudownie, że ten mecz zakończył się happy-endem. Nie mogło być inaczej. Magia Narodowego znów zadziałała!
Choć Paulo Sousa zasiał w nas sporo wątpliwości wybraną przez siebie jedenastką, to od pierwszej minuty spotkania nikt o kontrowersjach przy wskazaniu składu nie pamiętał. Polacy, niesieni fanatycznym dopingiem wypełnionego po samiutkie brzegi Narodowego, świetnie weszli w ten mecz. Zadziornie, walecznie, ale nie na "hurra". Bez głupich strat. Stadion wariował nawet przy z pozoru niegroźnym podaniu w kierunku Roberta Lewandowskiego. Nagradzał brawami naszych kadrowiczów bezpośrednio po skutecznych wślizgach i odbiorach. Szalał Grzegorz Krychowiak, wyglądający na kogoś, kto chce odkupić nawet najmniejszą reprezentacyjną winę z ostatnich miesięcy. Trwała sielanka, która jakby nieco przytłoczyła z początku Anglików, choć z czasem kultura gry, co oczywiste, zaczęła stać po ich stronie. Ale, jak słusznie zauważył Mateusz Rokuszewski z "Weszło", tego wieczoru mogło stać się wszystko, jeśli Tymoteusz Puchacz podniósł głowę przed centrą i świetnie wrzucił piłkę w pole karne, a Adamowi Buksie mało zabrakło, by ją sięgnąć czubkiem buta.
Dalsza część tekstu pod wideo
Doskonałym podsumowaniem pierwszych 30 minut spotkania była sytuacja, w której Kamil Glik w 27. minucie zdemolował wręcz Jacka Grealisha pod linią końcową, zabierając mu piłkę bez faulu. W tej chwili nie miało znaczenia, że wiekowy już obrońca drugoligowego włoskiego klubu właśnie rywalizował z gościem kupionym przez mistrza Anglii za okrągłe 100 milionów. Magia Narodowego działała.
Działała nawet wtedy, gdy ten sam Glik parę minut później popełnił błąd przy wyprowadzaniu futbolówki, lecz zaasekurowali go najpierw Krychowiak, a następnie Paweł Dawidowicz. Polacy walczyli za pięciu, jakby ten mecz miał być ich ostatnim. W ich grze nie brakowało niczego oprócz strzałów na bramkę Jordana Pickforda. Po tym, jak niemiecki sędzia zakończył pierwszą połowę, mogliśmy się zastanawiać, kto rzucił dziś czar na murawę warszawskiego stadionu. Bo oglądaliśmy zespół z innej niż zwykle bajki. Drużynę jak równy z równym walczącą z wicemistrzami Europy, właściwie nie dopuszczając ich do stworzenia czystej, bramkowej sytuacji. A ci, w których mogliśmy wątpić najbardziej, nie zawodzili. Narodowy żył snem, snem o zatrzymaniu wielkiej Anglii.
Snem, z którego wyjątkowo nie chciał wybudzać nas Raheem Sterling, momentami - szczególnie po rozpoczęciu drugiej części spotkania - wrzucający "Biało-czerwonych" na karuzelę, ale mający ewidentny problem ze skuteczną finalizacją akcji. Pierwszy kwadrans po przerwie był jednak niepokojący, tak bardzo różny od pierwszych 15 minut całego meczu. Polakom chwilami brakowało koncentracji, uciekało gdzieś też prawidłowe ustawianie się. Inteligentna defensywa zaczęła zmieniać się w obronę Częstochowy. Jakby nieco przycichły także trybuny, ożywione dopiero rzutem wolnym dla podopiecznych Southgate'a w 61. minucie i sytuacją, po której zrobiło się ekstremalnie niebezpiecznie pod bramką Wojciecha Szczęsnego.
Narodowy czuwał nad Paulo Sousą, który nie chciał popełnić błędu z EURO 2020 i zdjął z boiska rozgrywającego, podkreślmy to, wyborne zawody Krychowiaka tuż po tym, jak ten otrzymał żółty kartonik.
I kto wie, może gdyby "Krycha" został na boisku, to Harry Kane nie miałby tyle miejsca, wyprowadzając Anglików na prowadzenie? Stadion zamarł, bo napastnik Tottenhamu wybudził kilkadziesiąt tysięcy osób z pięknego snu. I tym większa szkoda, że zrobił to w wydawałoby się dość niegroźnej sytuacji, pozostawiony sam sobie. Zawiódł doskok w środku pola. Trudno ocenić postawę zasłoniętego Wojciecha Szczęsnego, lecz po takim golu dyskusje o właścicielu reprezentacyjnej bluzy z numerem jeden na pewno nie ustaną. Wręcz przeciwnie, bo "Szczena" faktycznie chyba mógł zachować się lepiej. Albo inaczej - nie musiał, ale mógł ten trudny strzał wyciągnąć.
Strata bramki w taki sposób boli najbardziej. Kto jednak będzie pamiętać o błędach przy trafieniu Kane'a po takiej końcówce w wykonaniu naszych piłkarzy, zakończonej wymarzonym happy-endem?
Damian Szymański okazał się bohaterem nieoczywistym. Przecież jego na tym zgrupowaniu miało nie być. Dojechał w obliczu absencji rzeszy środkowych pomocników. Może by nie wszedł nawet na murawę Narodowego, gdyby nie kartka Krychowiaka. Ba, Szymański do momentu gola dawał kiepską zmianę. Złe wrażenie zmazał jednak w sekundzie, w której wzbił się powietrze i doprowadził całą Polskę do gigantycznego wybuchu radości.
Warto docenić, że ta bramka nie padła po jakimś chaotycznym wykopaniu piłki do przodu, czy przypadkowym stałym fragmencie gry. Została wypracowana walką do ostatniej kropli krwi w doliczonym czasie gry - tak, to jasne. Ale przede wszystkim została wypracowana ładnym pokazem futbolu. Błyskiem Modera, profesurą Lewandowskiego, wreszcie finiszem Szymańskiego, jakim nie powstydziłby się snajper z najwyższej półki.
Świetnie, że właśnie tak to się wszystko zakończyło. Polska zagrała tak, jak powinna grać z zespołami z europejskiego topu. Zainkasowała - tak, tak - zasłużony punkt. Paulo Sousa ma co się świętować - jego autorskie pomysły i wiara w niektórych piłkarzy opłaciła się jak nigdy wcześniej. Portugalczyk zgarnął kredyt zaufania, dużo tym meczem zyskał, ale przede wszystkim zyskała cała reprezentacja Polski. Zawodząca na mundialu w Rosji, męcząca w eliminacjach do EURO 2020, wreszcie odpadająca z tego turnieju. Wywalczony w heroicznych okolicznościach remis z Anglią może być przełomem dla tej kadry. I oby tak było. Czas zrobić kolejny krok w kierunku Kataru za kilka tygodni w Tiranie.
A na razie - świętujemy! Jest co! Brawo Polsko, brawo trenerze, brawo piłkarze.
Korespondencja ze Stadionu Narodowego w Warszawie, Mateusz Hawrot

Przeczytaj również