W FC Barcelonie nie ma już dla Bartomeu przyszłości. Stworzył Titanica, teraz kieruje go na górę lodową

W Barcelonie nie ma już dla Bartomeu przyszłości. Stworzył Titanica, teraz kieruje go na górę lodową
Christian Bertrand / Shutterstock.com
La pañolada to machanie chusteczkami przez widzów podczas meczu piłki nożnej jako wyraz dezaprobaty dla czyjegoś zachowania. Nikt obecnie nie zasługuje bardziej na to upokorzenie ze strony kibiców FC Barcelony, tak jak ich prezydent. Josep Maria Bartomeu zdaje się domyślać, że jego dni w klubie, a przynajmniej na dotychczasowym stanowisku, są policzone. Na swoją renomę pracował latami, straci ją po tsunami błędnych decyzji.
Październik 2017. Zgromadzenie członków FC Barcelony. Przemawia prezydent Josep Maria Bartomeu. - Dzisiaj “Barca” odnosi większe sukcesy, jest silniejsza ekonomicznie, bardziej innowacyjna, bardziej zaangażowana - piał z zachwytu. Pół roku później brzmiało to jak żart. „Duma Katalonii” dumą pozostaje tylko z nazwy, obrywa jej się z każdej strony, a głowa prezesa leży już na pniu, czekając na spóźniającego się kata. On w końcu wkroczy, gdy tylko przejdzie zaraza.
Dalsza część tekstu pod wideo

Historyczne wyczyny

Tylko jeden człowiek w historii futbolu dwukrotnie przewodniczył gigantycznemu i historycznemu osiągnięciu swojego klubu, jakim jest potrójna korona: wygrane rozgrywki krajowe, puchar i Liga Mistrzów. Za pierwszym razem jako wicedyrektor, za drugim, w 2015 roku, już w pełni kierując wielką machiną.
Podczas sześcioletniego panowania Bartomeu, “Barca” zdobyła 71 trofeów w różnych sekcjach sportowych (w tym np. w hokeju na trawie). Na jego konto w rubryce „plusy” wpisuje się również rezygnację z funkcji członka zarządu w 2005 roku w sprzeciwie wobec coraz większego wpływu Johana Cruyffa na decyzje ówczesnego prezydenta, Joana Laporty. A nawet, kiedy wygrał wybory, potrafił cierpliwie i starannie odbudować relacje między Barceloną, a rodziną legendarnego trenera. Dziś kluby i instytucje imienia Cruyffa prowadzą wspólne szkolenia, a nowe boisko treningowe zyskało patronat po wielkim piłkarskim myślicielu.
Ostatni, dobrze zapamiętany gest Bartomeu to przekazanie klubowych budynków służbom medycznym w Katalonii podczas szalejącej pandemii koronawirusa. Oczywiście, dopiero czas pokaże, jak użyteczna okazała się ta decyzja, ale nawet gdyby była na wyrost, to chęć, szybkość i gotowość do działania powinny zostać nagrodzone.

Fatalny rok

Niestety, lista grzechów z ostatnich tygodni i miesięcy prezentuje się znacznie obficiej. Krótkie streszczenie:
- W środku kryzysu pandemicznego, który powinien sprawić, że wszyscy w Barcelonie poświęcają się pomocy również klubowi i jego pracownikom, nastąpił exodus. Ze swoich funkcji zrezygnowało sześciu dyrektorów, wszyscy skrytykowali postępowanie zarządu w związku ze słynną aferą hejterską w mediach społecznościowych
- Na niedługo (prawdopodobnie) przed otwarciem rynku transferowego, który nadal wypełnia i będzie wypełniać pierwsze strony gazet sportowych, nikt nie wie, czy Barcelona będzie miała środki finansowe na nowych zawodników, na wzmocnienie dziurawej kadry
- Od klubu odwracają się wielkie nazwiska, świetnie kojarzone przez wiernych kibiców. Najpierw, gdy wyrzucono Ernesto Valverde, propozycję zostania wybawicielem klubu odrzucił Xavi, później również z oferty nie skorzystał Carles Puyol (miał zostać dyrektorem sportowym)
- W szatni nie może być żadnych toksycznych osób - podkreślał Xavi w rozmowie z „La Vangurdia”. Kogo miał na myśli? Czy aby właśnie nie Bartomeu, człowieka, który w ciągu ostatnich kilku sezonów wyrzucał dyrektora po dyrektorze? Człowieka, który mówił „cóż, muszę się dowiedzieć, jak do tego doszło, ale ja nie mam z tym nic wspólnego”, gdy media donosiły o kolejnych informacjach ws. firmy zatrudnionej przez zarząd „Blaugrany” do tworzenia negatywnego obrazu dla przeciwników prezesa i niektórych graczy? Możliwe też, że Xavi mówił „jedynie” o jadowitej i dźgającej w plecy nieufnej atmosferze, którą pozwolił zakorzenić nie kto inny, jak właśnie obecny prezes.
Jednym z głównych, fundamentalnych błędów jest zapominanie o prawdziwym celu bycia prezydentem Barcelony. To nie władza dla samej władzy. Mądry zarządzający dba o zdrową, inteligentną, wizjonerską strategię sportową, promocyjną, reklamową. Po niej następują wieńce laurowe, trofea i w końcu uwielbienie ze strony fanów. Zamiast tego, wydaje się, że Bartomeu dąży do autodestrukcji, koncentrując się tylko na stworzeniu własnego imperium.

Studium upadku

Kiedy Laporta dokonywał gruntownej przebudowy drużyny w 2003 roku, miał jedno marzenie. Przerwać sześcioletni kryzys, posuchę bez ani jednego ważnego tytułu piłkarskiego. Użył do tego rzeczonego Cruyffa jako swego mentora, uczniów Holendra do stworzenia sztabu, a wybranych przez niego piłkarzy do armii zaciężnej ku chwale nowej, wielkiej Barcelony. Wyszło? I to jeszcze jak. Gablotka z pucharami wypełniła się po brzegi, następnie potrzebne było kilka nowych.
Bartomeu przyjął strategię, którą wcześniej podpatrywał u Florentino Pereza. Kibice Realu go kochali, bo ściągał kolejnych, fantastycznych graczy. Cena nie grała wówczas roli. Ale filozofia „Galactico” nie mogło zostać całkowicie przeniesiona na kataloński grunt. To żadne rozwiązanie. Wydano pół miliarda euro na ludzi pokroju Philippe Coutinho, Ousmane Dembele i Antoine Griezmanna. Dziś można śmiało powiedzieć, przy czającym się na horyzoncie wielkim kryzysie, że żaden z nich nie przybliży się choćby w minimalnym stopniu do zwrotu inwestycji. To ogromna kasa wyrzucona w czarną dziurę.
Prezydent wpadł we własną pułapkę, sądząc, że klub potrzebuje przede wszystkim wprowadzenia go do historii jako pierwszego, który osiągnął obrót w wysokości jednego miliarda euro. Że to bardziej pożądane od zdrowego rachunku płac, ważniejsze niż w pełni funkcjonująca La Masia, wyciągająca co roku gotowe do zaimplementowania piłkarskie produkty i w końcu istotniejsze niż zdroworozsądkowe zarządzanie zasobami ludzkimi. Dla Bartomeu chorobliwy wyścig z Florentino Perezem stał się taką obsesją, że nawet nie zauważył, kiedy „Królewscy” zupełnie zmienili taktykę i stali się aż do bólu pragmatyczni.
Odkupienie win dla Bartomeu musi oznaczać przyznanie się do błędów, ale czy to możliwe, gdy z jego ust słychać tylko zaprzeczenie („to wina kogoś innego”) i pogardę („wiem lepiej”)?
To że prezydent jest jeszcze prezydentem, zawdzięcza jedynie opatrzności. Paradoksalnie, pandemia pogłębiła strukturalny kryzys w Barcelonie, ale też umożliwiła włodarzom kupienie czasu. W tej galopującej dekoniunkturze, gdy nie odbywają się mecze, na stadionie nie ma ludzi, brakuje możliwości spotykania się kibiców i ujawnienia oburzenia, nikt nie słyszy walki buldogów pod dywanami. To rodzaj krycia brudów, któremu dodatkowo sprzyjają okoliczności. To w końcu jednak minie i w razie braku kluczowych zmian na trybunach z powrotem znów pojawią się „cules”. I przyniosą ze sobą białe chusteczki, których tak bardzo bali się wszyscy prezydenci Barcelony.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również