W Serie A udają, że „problem nie istnieje”. Czy we Włoszech uda się zwalczyć rasizm na stadionach?

Kraj, gdzie „problem nie istnieje”. Czy we Włoszech uda się zwalczyć rasizm na stadionach?
Marco Canoniero / shutterstock.com
Włochy to piękny kraj. Niesamowite widoki i wymarzony wręcz klimat łączą się z niepowtarzalnym dziedzictwem kulturowym i... miłością do futbolu. Calcio w Italii jest niemal religią. Całe rodziny, całe pokolenia z dumą przywdziewają barwy swojego ukochanego klubu i z szaleńczą pasją nienawidzą jego rywali. Niestety, w tej nienawiści się zatracają, uderzając w oponentów w każdy możliwy sposób. A duża część piłkarskiego Półwyspu Apenińskiego nie widzi w tym żadnego problemu.
Jeśli mówimy o fanach z Włoch, to właściwie zawsze widzimy ludzi ekspresywnych, często aż za bardzo. To nie są świętoszki, mają swoje za uszami i naprawdę lubią rozrabiać. Konflikty z policją i ataki na kibiców rywali – to stały repertuar kibiców klubów z Serie A oraz niższych lig.
Dalsza część tekstu pod wideo
Tego typu zachowania od lat są jednak piętnowane i, chociaż nie idzie to zbyt dobrze, stara się z nimi walczyć. Piłka w Italii od dawna zmaga się jednak z jeszcze jedną zmorą, rasizmem. Z tym, że ten w wielu sferach, również tych wyższych, jest bagatelizowany. I, co gorsza, akceptowany.

Walka na pół gwizdka

Nietolerancja na tle rasowym to stały punkt programu włoskich stadionów. Problem powraca regularnie, chociaż nie zawsze jest widoczny na pierwszych stronach gazet. Właściwie, pierwszy raz naprawdę głośno o rasistowskim zachowaniu ludzi, którzy przychodzili na stadiony Serie A zrobiło się w 1992 roku.
Wtedy to dwaj Holendrzy - Ruud Gullit z Milanu i Aron Winter z Lazio głośno zaprotestowali przeciw okrzykom, które uderzały w ich kolor skóry. Ich reakcja nie mogła przejść bez echa, wszak były to bardzo głośne nazwiska. Zarządzono akcję pod hasłem „Nie dla rasizmu”, a potem wrócono do normalnego życia. Niby wszystko było OK, ale tak naprawdę nie zrobiono nic.
Przez kilkanaście lat życie toczyło się normalnym tempem. Czarnoskórzy piłkarze wciąż byli łatwym celem, ale odpowiednich działań nie było. Nawet pomimo tego, że o problemie wypowiadały się postaci takie, jak Paul Ince, który odczuł go na własnej skórze podczas gry w Interze.
Wtedy, w 2005 roku stała się rzecz niemal niespotykana. Podczas meczu Messiny z Interem Mediolan obrońca gospodarzy, Marc Zoro, złapał piłkę i postanowił zejść z boiska w ramach protestu przeciw zachowaniu kibiców gości.
To znowu sprawiło, że problem zachowania fanów zgromadzonych na włoskich trybunach stał się głośny. Zaangażowali się piłkarze, UEFA, mecze w następnej kolejce zostały nawet opóźnione, aby przed pierwszym gwizdkiem przeprowadzić antyrasistowską kampanię.
I tutaj jednak nie było żadnej poważnej kary. Ba, ci, którzy obrażali Zoro, postanowili się nawet zemścić i na kolejny mecz przyjechali z „dedykowanym” dla niego transparentem.
Napis „banany i orzeszki to zapłata za twą hańbę” jasno dawał do zrozumienia, że działania włoskiego świata futbolu zwyczajnie ich nie obchodzą. W końcu nikt nie wyciągnął wobec nich żadnych konsekwencji. Mogli robić, co im się żywnie podoba.
Trudno w to uwierzyć, ale pierwsza poważna kara za poniżanie piłkarzy z uwagi na ich kolor skóry została we Włoszech nałożona dopiero w 2009 roku. Wtedy to kibice Juventusu dostali zakaz wejścia na jeden domowy mecz za obrażanie Mario Balotelliego. Minęło niemal 17 lat od pierwszego głośnego sprzeciwu.

Włosi „olewają” sprawę

W jakim celu przytoczyłem całą historię tych incydentów? Chcę pokazać, jak na Półwyspie Apenińskim „walczy się” z rasizmem i skonfrontować to z resztą Europy. Przykładowo, w Anglii ktoś nazywa Raheema Sterlinga „czarną p****” i dostaje dożywotni zakaz stadionowy.
To tylko pierwszy z brzegu przypadek, że można i da się być bezlitosnym dla tego typu incydentów. Jasne, kompletne wyplenienie ich jest niemożliwe, ale wyciąganie odpowiednich konsekwencji to kwestia właściwego działania.
Na Wyspach wypracowano system, który szybko pozwala zidentyfikować delikwenta i go ukarać. Gdy w Pierre’a-Emericka Aubameyanga rzucono bananem podczas derbów północnego Londynu, zaledwie trzy tygodnie po zdarzeniu „miotacz” usłyszał wyrok. Cztery lata zakazu stadionowego i grzywna. A we Włoszech? Brak kar indywidualnych.
Na początku 2013 roku grający na chwałę Milanu Kevin-Prince Boateng zszedł z boiska podczas meczu towarzyskiego z Pro Patria. Zawtórowali mu M’Baye Niang, Sulley Muntari i Urby Emanuelson. Reakcja władz? Skończyło się na deklaracjach.
Rok później i znowu ofiarami padają piłkarze „Rossonerich”. Tym razem Kévin Constant i Nigel de Jong, w których kibice Atalanty rzucają bananami. Ekipa z Bergamo dostaje karę w wysokości, uwaga, 40 tysięcy euro. Śmiech na sali!
Lista celów rasistowskich okrzyków jest długa i widnieją na niej chociażby Samuel Eto’o czy Blaise Matuidi. W tym roku podobnych zachowań doświadczyli już Moise Kean i Romelu Lukaku, a pod koniec poprzedniego Kalidou Koulibaly. Co szokujące, bardziej zdecydowane reakcje pojawiły się ze strony samych piłkarzy i europejskiej federacji, a nie osób zarządzających futbolem w Italii.

„To nie jest rasizm, to wyraz szacunku”

Dlaczego nie ma reakcji? Na to pytanie postanowił odpowiedzieć dziennikarz „Timesa”, Gregor Robertson, który wybrał się do Włoch, aby porozmawiać z kibicami i przybliżyć tamtejszą mentalność.
W rozmowie z przedstawicielem starszyzny społeczności kibicowskiej Cagliari usłyszał, że większość osób, które udają małpy, gdy czarnoskóry zawodnik jest przy piłce to tak naprawdę nie rasiści. Tych jest jedynie garstka.
Ultrasi Interu poinformowali swojego napastnika w oficjalnym oświadczeniu, że traktując małpie okrzyki jako rasizm, robi problem z niczego i we Włoszech nie ma czegoś takiego jak rasizm.
Ale nie tylko kibice nie mają zahamowań. Wszyscy już słyszeliśmy o Luciano Passiranim i jego opinii, że aby zatrzymać Romelu Lukaku, trzeba „dać mu dziesięć bananów”. Dzięki Bogu, już go zwolniono. Tymczasem jeden z włoskich deputowanych, Matteo Salvini, określił grudniowy incydent z Kalidou Koulibalym mianem „zdrowych docinek”.
Co robią władze Serie A? Jeden z ich przedstawicieli, Andrea Butti, komentował szeroko omówiony już przypadek, którego ofiarą padł były piłkarz Manchesteru United, mówiąc że „trzeba rozróżniać próby wybicia piłkarza z równowagi przez kibiców, którzy się go boją od ludzi, którzy traktują go inaczej z powodu koloru skóry”.
Jednocześnie włoska federacja postanowiła nie wszczynać dochodzenia w tej sprawie, bo nie było to wykroczenie kalibru wystarczającego, aby wymierzyć karę. Ta sama federacja wlepiła Cagliari grzywnę za... wrzucanie przez kibiców plastikowych butelek na murawę podczas meczu z Parmą. Przecież to zwyczajny absurd!
Przykład idzie z góry, a nikt nie chce przyznać, że problem faktycznie istnieje. Piłkarski świat we Włoszech jest przesiąknięty rasizmem, ale ciągle się to bagatelizuje. Dlaczego? Pan Robertson zasugerował w swoim artykule odpowiedź.
W Italii nikt nie chce otwarcie mówić o rasizmie z powodu jego skojarzeń z faszyzmem. Ten, w większości, został już wypleniony, choć wciąż trafiają się odosobnione grupki, jak chociażby ultrasi Lazio.
Jeśli jednak uznamy, że dyskryminacja rasowa jest rzeczywistym problemem, to wtedy walka z ustrojem Mussoliniego będzie musiała zostać uznana za porażkę lub jedynie częściowe zwycięstwo. Dlatego też niemal każdy bagatelizuje sytuację – może ze strachu, a może z powodu zwykłego zakłamywania rzeczywistości.

Czas na podjęcie działań

Również w ostatnią niedzielę byliśmy świadkami rasistowskiego incydentu na boiskach Serie A. Podczas meczu Atalanty z Fiorentiną obrońca drużyny gości, Dalbert, zgłosił arbitrowi skierowane w jego stronę obraźliwe zachowanie fanów rywali.
Grę wstrzymano, ale spotkanie ostatecznie dokończono. Wysyp podobnych wydarzeń na Półwyspie Apenińskim nie pozostał jednak niedostrzeżony przez najważniejszych piłkarskich notabli. Głos zabrał sam szef FIFA, Gianni Infantino.
– Nie można dopuszczać rasizmu w społeczeństwie i w futbolu. We Włoszech sytuacja się nie poprawiła. Rasizm związany jest z edukacją, potępieniem i dyskusją. Trzeba zidentyfikować tych odpowiedzialnych i wyrzucić ich ze stadionów. Konieczna jest pewność kary, jak w Anglii. Nie można bać się karania rasistów, trzeba walczyć z nimi do skutku – cytowało go „BBC”
I właśnie tego typu kroki konieczne są do wykopania niepożądanych zachowań z aren piłkarskich. Programy dla młodzieży, które prowadzą poszczególne kluby nie pomagają. Podobnie, efektów nie przynoszą akcje społeczne. Bez groźby poniesienia odpowiedzialności nie będzie skutków. Zwrócił na to uwagę również wspomniany już Boateng, którego wypowiedź przytoczyło „ESPN”:
– Miałem trzy czy cztery pomysły. Przedstawiłem je jasno. Rozmawiałem z nimi, ale nic się nie stało. Nic się nie zmieniło. Jest tylko „Powiedz nie rasizmowi” w Lidze Mistrzów. To tyle. (...) Wydawać by się mogło, że bardziej walczymy z pirotechniką. Gdy ktoś odpala pirotechnikę na stadionie, spiker mówi, aby przestał. Dostajesz 20 tysięcy euro kary. Jeśli jednak pojawiają się rasistowskie okrzyki, to ludzie jakby ich nie słyszeli – przekonywał.
Jak powiedział Mario Passetti, dyrektor wykonawczy Cagliari, do zeszłego roku przepisy we Włoszech uniemożliwiały klubom Serie A zawieszanie swoich kibiców. Co więcej, aż 17 z 20 ligowych stadionów należy do miasta. Wyjątkiem są te, na których grają Juventus, Atalanta i Udinese.
Odpowiedzialność za to, co się na nich dzieje nie ponoszą więc przedstawiciele włoskich drużyn, a organy miejskie. I to one w świetle prawa odpowiadają za wyciągnięcie konsekwencji. Po ostatnich zmianach istnieją jednak szanse na to, że w końcu uda się zmienić sytuację.
Sam koncept karania poszczególnych osób, które dopuszczą się rasistowskich zachowań, we Włoszech jeszcze raczkuje. Jeśli jednak faktycznie wejdzie w życie, to Italia będzie na dobrej drodze do wykopania patologii z futbolu. Do stworzenia środowiska przyjaznego, opartego na szacunku, a nie na nienawiści i bezsensownej chęci obrażenia rywala. Bo w końcu podstawą zdrowej rywalizacji jest szacunek. Bez względu na kolor skóry, orientację, pochodzenie, wzrost czy płeć.
Kacper Klasiński

Przeczytaj również