Watford nowym Leicester? Walcząc o utrzymanie, "Szerszenie" zbierają komplet punktów

Watford nowym Leicester? Walcząc o utrzymanie, "Szerszenie" zbierają komplet punktów
Franziska, flickr.com
Historię Leicester zna już niemal każdy. W miarę upływu tamtego abstrakcyjnego sezonu, kibice z całego świata łapali się na podświadomym trzymaniu kciuków za ekipę Claudio Ranieriego. Europejski, a zwłaszcza brytyjski futbol spragniony jest bowiem takich romantycznych historii, zwycięstw Dawidów nad całym stadem Goliatów.
Mimo, że z górnolotnej rangi „fenomenu”, wyczyn tej skali przemianowano już na „powtórzyć Leicester”, próżno mówić o nasyceniu podobnych sensacji. Poprzedni sezon wykreował „Kopciuszka” z Burnley, który ostatecznie zniweczył trudy całego sezonu, nie kwalifikując się do upragnionych europejskich pucharów.
Dalsza część tekstu pod wideo
Po pierwszych czterech kolejkach nowego sezonu, „czarnym koniem” namaszczono, nieco na opak, klub z czerwonym łosiem w herbie – Watford pod wodzą Javiego Gracii. 4 zwycięstwa w 4 meczach poprzednio zdarzyły się „Szerszeniom” jedynie raz w całej historii klubu, toteż nie ulega wątpliwości, że już na starcie zapisywane są jej nowe karty.

Witamy w Championship!

Początek sezonu Premier League od kilku lat jest okazją do rozegrania nieoficjalnego konkursu bzdur rzucanych w eter przez samozwańczych ekspertów i prognostyków. Nie jest to jakaś nadzwyczaj fascynująca rywalizacja, bowiem cały wyścig kończy się wraz z pierwszym słowem Paula Mersona. Rok temu miałem już okazję do polemiki z jego przekonaniem o nieuchronności spadku Brighton, a w tym roku Pan Paul niezawodnie dostarcza nowych materiałów.
- „Moja trójka spadkowiczów? Cardiff, Huddersfield i Watford. Ci ostatni na pewno będą mieli trudny sezon” - z przekonaniem obwieścił swoje predykcje Merson. Gdyby na tym zakończył, nawet nie nosiłoby to jakichś przesadnych znamion absurdu. Ale on postanowił pociągnąć dalej - „myślę, że Nordin Amrabat był jednym z ich najlepszych piłkarzy w poprzednim sezonie”. Amrabat był na cały rok wypożyczony do Leganes.
Można by więc wysunąć raczej celny wniosek, iż złorzeczące „Szerszeniom” predykcje to zgadywanki, na które trzeba spoglądać z przymrużeniem oka. Warto jednak sięgnąć innych źródeł. Na łamach gazet, stanowiących szczyt brytyjskiego opiniotwórstwa jak „The Guardian” czy też „The Times”, Watford konsekwentnie umieszczano w zamykającej stawkę trójce.
To samo u bukmacherów. Oficjalna lista opublikowana przez „Ladbrokes” postawiła Javiego Gracię jako zdecydowanego faworyta do wygrania „the sack race”, czyli po prostu zwolnienia. Jest tu jednak pewna konsekwentność i upór – bukmacherzy z dziennikarzami formują niemal identyczny anty-watfordowski duet trzeci raz, odkąd 4 lata temu „Szerszenie” awansowały do Premier League.
Oczywiście z perspektywy wszystko wygląda na łatwiejsze do oceny i przewidzenia. Bluźnierstwem byłoby powiedzieć, że przedsezonowe gaszenie zapału kibiców Watford było wyssane z palca. Wystarczy rzucić okiem na ostatnie 10 ligowych spotkań drużyny Javiego Gracii – 6 porażek i po 2 zwycięstwa i remisy, a przy tym jedynie 6 trafień.

Mesjasz z Malagi

Niecały rok temu cały klub ogarnęła komiczna wręcz degrengolada, która, jak wiadomo, w perspektywie okazała się mieć pozytywne skutki. Wówczas działacze klubu, słynna rodzina Pozzo zamarzyła sobie zatrudnić objawienie poprzedniego sezonu, Marco Silvę. Portugalczyk miał objąć stanowisko menedżera perełki w klubowej kolekcji Włochów, czyli właśnie Watford. To, co miało być dla „Szerszeni” początkiem pięknego okresu, okazało się katastrofą w pięknym opakowaniu.
Szło im dobrze, na papierze nawet nadzwyczaj dobrze. W feralnym momencie Watford znajdowało się na pozycji, której utrzymanie równałoby się z trzecim najlepszym wynikiem w historii klubu. Silva jednak nie potrafił nawet udawać, że znajduje się w wymarzonym dla siebie miejscu. Od pierwszego dnia w północnym Londynie nowy angaż traktował jako przystanek przed objęciem Evertonu.
Kiedy po 8 kolejkach posada na Goodison Park została zwolniona, Silva stracił jakąkolwiek koncentrację, myślami selekcjonując już jedenastkę „The Toffees”. Panowie Pozzo urażeni brakiem profesjonalizmu Portugalczyka, lekką ręką się go pozbyli. I wtedy właśnie zaczyna się nasza historia...
Javi Gracia trenował wówczas Malagę. To nie była, rzecz jasna, ta sama Malaga co przed pięcioma laty, jednak Hiszpan dokładał wszelkich starań, by przywrócić „Boquerones” na salony. Swój plan realizował na tyle dobrze, że było sprawą oczywistą, iż w Andaluzji za długo nie posiedzi. Chyba, że już na ławce Sevilli, która tak namiętnie o niego zabiegała.
4 punkty urwane Luisowi Enrique, kiedy ten zmierzał z Barceloną po potrójną koronę. W następnym sezonie 2 punkty z potyczek z Realem i zwycięstwo w fortecy Diego Simeone, Vicente Calderon. Najbardziej Malagę Gracii wyróżniała jednak najmniejsza (po Top3) liczba straconych bramek w całej lidze, czyli to co działacze klubów z Premier League lubią najbardziej.
Początki Hiszpana w Anglii nie były jednak zbyt obiecujące, o czym już wspomniałem wyżej. Piłkarze chwalili jego wkład w rozwój taktyczny, ale czegoś ciągle na Vicarage Road brakowało. A raczej poza nim, bo w meczach domowych „Szerszenie” zanotowały największą w lidze (równą tylko Liverpoolowi) zdobycz punktową od momentu zatrudnienia Gracii. Fundamenty były widoczne i oczywiste, ale niejednemu już na Wyspach ścinano łeb mimo fajnych podstaw.

4-4-2? Ktoś w to w ogóle jeszcze gra?

Z jakiegoś powodu tym razem Włosi postanowili ostudzić zapały i dać Gracii jeszcze chwilę pomieszkać w Londynie. Jak wiadomo, kluczowe dla nowych szkoleniowców jest okno transferowe. Jak potem coś nie idzie, to przynajmniej jest na co zwalić. Watford rozpoczynało okno z jasno zadeklarowaną listą potrzeb: bramkarz, stoper, zmiennik na bok obrony i środkowy napastnik.
Bramkarz przyszedł i to jakości prima sort. Z West Bromu udało się wyciągnąć Bena Fostera, który po skrajnie nieudanym eksperymencie z Karnezisem w końcu zapewnił spokój między słupkami. Bocznych obrońców też udało się sprowadzić, bowiem klub zasilili Adam Masina i Marc Navarro. Pozostałe cele? Cicho wszędzie, głucho wszędzie.
Kluczowym momentem lata w Watford było odejście Richarlisona. 50 milionów, które za byłego podopiecznego zaoferował (już trener Evertonu) Marco Silva, okazały się nie do odrzucenia. Brazylijczyk był postacią co prawda nadzwyczaj jasną, oferującą rozwiązania niekonwencjonalne i często zaskakująco skuteczne, jednak nie można mu też odmówić chimeryczności i olbrzymich braków w wykończeniu.
Nie udało się go jednak zastąpić. Można też odnieść wrażenie, że w ogóle nie próbowano. I to jest prawidłowe wrażenie, gdyż Javi Gracia nieco inaczej patrzył w przyszłość. W klubie co prawda znajdował się wykupiony z Barcelony Deulofeu i świetny zdaniem Mersona Amrabat, jednak brak jakości na skrzydłach stał się wyjątkowo oczywisty.
Pytania rodzą kolejne pytania. Jak w takim razie preferujący formację 4-4-2 menedżer może uskuteczniać swoją wizję, nie mając podstawowych do tego ustawienia zawodników? Otóż Gracia doskonale zdaje sobie sprawę, jak utalentowany ma środek pola i przede wszystkim boki obrony. Zarówno Holebas, jak i Janmaat może nie do końca brylują pod własnym polem karnym, ale po drugiej stronie boiska wnoszą całe wagony jakości.
Ustawienie „Szerszeni” wygląda więc tak:
Ustawienie Watfordu
własne
4-4-2, czyli absolutna taktyczna podstawa, baza wyjściowa do tworzenia wszelkich innych ustawień. Dwa bloki po czterech obrońców i pomocników oraz dwóch snajperów, najczęściej jeden silny i dobry w powietrzu, drugi szybki ze świetnym wykończeniem. Piłkarski stereotyp. A te, jak wiadomo, lubią się nie sprawdzać.
Roberto Pereyra i Will Hughes stanowią tutaj rzekomą parę skrzydłowych. Powszechnie jednak wiadomo, że obj zawodnicy ani nie dysponują zawrotną szybkością, ani nie są stworzeni do gry dośrodkowaniami. Obaj stanowią więc przewagę w środku pola, zawężając grę. Hughes, młody Anglik, w dużej mierze uczestniczy w akcjach jako cofnięty napastnik, asekurując dwójkę z przodu.
Gra Watfordu
własne
Doskonale obrazuje to ustawienie powyższa akcja z meczu przeciwko Tottenhamowi. Czerwony trójkąt stanowi tu tercet ofensywny, czyli Gray, Deeney i Hughes, z kolei drugą linię, zaznaczoną na niebiesko, której sercem jest Doucoure, dopełniają Janmaat i Pereyra. Argentyńczyk został na pozycji z racji zejścia do środka Hughesa, z kolei niewidoczny na grafice Capoue asekuruje atakującego Janmaata. Tym sposobem 4-4-2 bardzo płynnie przeszło w 4-3-1-2, które bardzo skutecznie „ścisnęło” defensywę „Kogutów”.
W każdym stereotypie jest jednak ziarno prawdy i mówię w tym momencie o linii napastników. Deeney i Gray stanowią idealnie uzupełniającą się mieszankę. Pierwszy z nich jest punktem zaczepienia drużyny na szesnastym metrze, umożliwiając zagranie długiej piłki do przodu, którą on z powodzeniem utrzyma. Lubi on też zejść do boku, zamieniając się pozycjami z Hughesem czy Pereyrą. Na skrzydle stanowi istny taran, który przedziera się alternatywną drogą pod bramkę.
Gray z kolei nie jest mizernie zbudowanym liliputem, który bazuje na szybkości i zgranych przez Deeneya piłkach i sam oferuje wiele w aspektach gry tyłem do bramki. Jest jednak niewątpliwie „tym szybszym”, co wykorzystuje poprzez schodzenie niżej i budowanie akcji od drugiej linii. Anglicy stworzyli naprawdę wybuchowy duet i uwzględniając powrót po kontuzji Stefano Okaki, z pewością nie pozwalają kibicom żałować braku zakupu nowego snajpera.

Gdyby tak mistrzostwo przyznawać w sierpniu...

Na tę chwilę Watford ma komplet punktów, a w tym piekielnie trudny wyjazd do Burnley i równie wymagające zwycięstwo z Tottenhamem. Przerwę reprezentacyjną „Szerszenie” zaczęły więc z trzecim miejscem w tabeli i stuprocentowym optymizmem.
Najbardziej jednak cieszy mała wygrana ze wszystkimi wątpiącymi. Po czterech kolejkach są już prawie w jednej trzeciej drogi do pewnego utrzymania, a i to przestało już być celem kogokolwiek na Vicarage Road. Watford ma chrapkę i motywację, by pisać historię. Nawet komizm sytuacji, w której Roy Hodgson nie mógł zdzierżyć prowokacyjnej postawy klubowej maskotki „Harry'ego Szerszenia”, prowadzi do przekonania, że wszystko idzie po myśli tych ubranych na żółto i czarno.
Zachowując jednak trzeźwość umysłu i znając realia XXI-wiecznego futolu, bezsensem byłoby wybiegać zanadto wprzód i już rysować kolejną piękną historię „maluczkich” przeciwko okrutnemu światu. Javi Gracia daje jednak pełne podstawy by wierzyć, że Premier League nie jest tylko hermetyczną walką sześciu, a jest jeszcze miejsce na pewne roszady.
Rafał Hydzik
Redakcja meczyki.pl
Rafał Hydzik14 Sep 2018 · 14:37
Źródło: własne

Przeczytaj również