Właśnie dlatego finał Ligi Europy był wyjątkowy. Zwyciężył nie tylko Villarreal

Właśnie dlatego finał Ligi Europy był wyjątkowy. Zwyciężył nie tylko Villarreal
UEFA
Villarreal wygrał Ligę Europy! Piękne sceny w Gdańsku. Ale ten mecz, finał, a właściwie całe wydarzenie, miało jeszcze jednego zwycięzcę. Futbol. Prawdziwy, rozumiany jako wszystko wokół niego, uwielbiany przez miliony. Z kibicami na stadionie, klimatem, atmosferą. I to chyba najważniejszy wniosek po gdańskim finale - wspaniale było zasmakować tak potrzebnej nam normalności.
Atmosferę finału Ligi Europy dało się w Gdańsku odczuć już wczoraj. Gdyby nie przykry incydent chuligański na Starym Mieście, można by było powiedzieć, że radosna, beztroska futbolowa atmosfera na dwie doby zawładnęła stolicą Pomorza. Ale zostawmy to za sobą. Najważniejsze, że do Polski wrócił futbol. Taki normalny, z kibicami. Na większą niż w Ekstraklasie czy I lidze skalę. Nawet jeśli fani na gdańskiej arenie zajęli tylko część miejsc, to i tak byli głośni. Na tyle ile mogli. Jedni i drudzy. Ubrani w żółte bluzy, szaliki i flagi sympatycy Villarrealu oraz czerwono-biali kibice Manchesteru United. Najpierw licznie gromadzili się na ulicach Gdańska czy Sopotu, następnie tłumnie, w największej dopuszczalnej liczbie, zajęli krzesełka na Polsat Plus Arenie, bo tak od niedawna nazywa się “bursztynowy” obiekt. Paradoksalnie, stadion, zapełniony gdzieś w 1/4 pojemności, wydawał się optycznie pusty. Ale było to na szczęście wyjątkowo złudne wrażenie.
Dalsza część tekstu pod wideo
W dobie piłki nożnej naznaczonej pandemią koronawirusa i coraz to bardziej wymyślnymi obostrzeniami, często bezsensownymi, można było się odzwyczaić od tego klimatu. Od atmosfery, za którą wielu z nas pokochało futbol. W Gdańsku już dzień przed meczem tworzyli ją choćby żywiołowi hiszpańscy dziennikarze, którzy dużą grupą zagościli na oficjalnej sesji treningowej Villarrealu. Przekrzykiwali się wzajemnie, żartowali, lamentowali nad mającym kontuzję Samu Chukwueze, którego uraz wykluczył z gry w finale.
Także i na “mieście” większy hałas zdawali się robić przyjezdni z Półwyspu Iberyjskiego. Oczywiście - hałas pozytywny, z uśmiechami na twarzach i kuflami ze złocistym trunkiem w dłoni. Nawet taki widok potrafił sprawić radość, bo przecież pamiętamy, jak absurdalnie długo w Polsce zamknięta była gastronomia.
Sympatycy Villarrealu przenieśli ten naturalny optymizm z ulic na stadion. Ryknęli podczas rozgrzewki, gdy zespół prowadzony przez kapitana Raula Albiola wybiegł na krótki trening. Szaleli w trakcie hymnu ukochanej drużyny. Od pierwszej minuty dopingowali “Żółtą Łódź Podwodną”, reagując krzykiem na każde zagranie, sporną sytuację, udaną interwencję w defensywie, zatrzymanie akcji United. Po bramce Gerarda Moreno oszaleli. Robili świetne wrażenie.
To nie jest jednak tak, że kibice z Anglii siedzieli bez ruchu. Też prowadzili doping. W starciu z południowym temperamentem byli jednak na ogół bezsilni. W pierwszej połowie meczu na pełnej mocy uaktywnili się dopiero w ostatnich minutach, już przy wyniku 0:1. W drugiej motywacyjnego kopa dał im gol Edinsona Cavaniego. Siły jakby się nieco wyrównały. Warto wspomnieć, że na trybunach pojawiło się sporo polskich fanów ekipy z czerwonej części Manchesteru.
Na atmosferę nie mogła narzekać chyba żadna osoba znajdująca się dziś na Polsat Plus Arenie. Jak napisałem wyżej - wygrał przede wszystkim futbol. Nie gra na zielonej murawie. Szeroko rozumiany futbol. I nadzieja na to, że był to duży krok w stronę normalności, rozumianej jako zapełnienie obiektu co do ostatniego krzesełka.
A jak było piłkarsko?
No średnio, by nie powiedzieć kiepsko. Im dalej w las, tym gorzej, nudniej. Inna sprawa, że o ile ktoś nie miał przesadnie wygórowanych oczekiwań, mógł się spodziewać piłki właśnie w takim stylu, z małą liczbą widowiskowych akcji czy boiskowych fajerwerków. Rzadko kiedy finały rozgrywane są na “hurra”. Więcej było walki i batalii na styku, czego dowód stanowił Juan Foyth, wyglądający jakby dopiero co zszedł z frontu. Argentyńczyka można zresztą uznać za cichego bohatera finału, swoisty symbol tego spotkania. Już szykowano dla niego nosze, po czym zagrał naprawdę waleczne, ambitne i skuteczne zawody. Z opatrunkiem na głowie, wytrzymując ponad 80 minut.
Dobrze, że padły bramki, bo dłuższą chwilę zanosiło się na bezbramkowe szachy, ale wtedy z pomocą przyszedł niesamowity w tym sezonie Gerard Moreno, który strzelił 30. gola, biorąc pod uwagę wszystkie rozgrywki.
Przed przerwą Villarreal imponował organizacją gry, pomysłem, zarządzaniem wydarzeniami na boisku. I to pomimo braku dokładności w kilku istotnych akcjach zaczepnych.
United musieli zaś dostać suszarkę od Ole Gunnara Solskjaera, by poprawić parę niedociągnięć. I faktycznie - w drugiej odsłonie “Czerwone Diabły” grały wyraźnie lepiej. Realnie dominowały nad przeciwnikami, inaczej niż w pierwszej połowie, gdy miały kłopot ze stwarzaniem klarownych okazji bramkowych. Nosem snajpera zaimponował Edinson Cavani, który ostatnio jest w takiej formie, że piłka spadająca mu wprost pod nogi na piątym metrze od bramki nie była żadnym zaskoczeniem.
Na dogrywkę zanosiło się właściwie od momentu wyrównującego gola dla Manchesteru. Tempo siadło, generalnie pierwsze 45 minut oglądało się przyjemniej niż drugie. Jedyny pozytyw? Kibice obu stron mieli okazję zdzierać gardła dodatkowe pół godziny - a w sumie to dłużej. Z niezmienną, imponującą siłą.
Dobrze, że doszło do rzutów karnych. Niesamowity, szalony konkurs jedenastek nieco zrekompensował kopaninę w dogrywce, okraszoną padającymi jeden po drugim zawodnikami United, wyeksploatowanymi do granic możliwości przez Ole Gunnara Solskjaera. Norweg długo nie kwapił się bowiem do jakichkolwiek zmian w składzie. Jak już ich dokonał, to największe brawa od kibiców Manchesteru zebrał niesamowity Scott McTominay, waleczny odpowiednik Foytha z drugiej strony boiska.
Czy Villarreal wygrał zasłużenie? Patrząc na cały sezon Ligi Europy w ich wykonaniu - jak najbardziej. Z drugiego szeregu wdarli się do finału, nie pękli przed mocniejszym na papierze United i wydarli to trofeum rywalom z gardła. Emery i jego equipazo może świętować. Witamy Villarreal w Lidze Mistrzów!
korespondencja z Gdańska, Mateusz Hawrot

Przeczytaj również