Zadymy, zdemolowany stadion i gol wroga numer jeden. Najbardziej pamiętne starcia Legii z Lechem ostatnich lat

Zadymy, zdemolowany stadion i gol wroga numer jeden. Najbardziej pamiętne starcia Legii z Lechem ostatnich lat
screen z youtube.com
Legia Warszawa – Lech Poznań... i właściwie wszystko wiadomo. To więcej, niż zwykłe boiskowe potyczki, choć nieraz związane z ogromnymi kontrowersjami i stadionowymi incydentami. Przed nadchodzącą kolejna odsłona jednej z największych polskich „futbolowych wojen”. Z tej okazji postanowiliśmy przypomnieć te mecze, które w ostatnich 10 latach szczególnie zapisały się na kartach historii.

Policja na murawie: 3 maja 2011, finał Pucharu Polski, Legia Warszawa - Lech Poznań 1:1 (5:4 k.)

Dalsza część tekstu pod wideo
W ostatnich latach w polskiej piłce klubowej to właśnie Lech i Legia najczęściej sięgają po trofea. Widać to dobrze po spotkaniach decydujących o losach pucharu kraju. Z ostatnich 10 finałów zaledwie trzykrotnie rozgrywano je bez udziału żadnej z tych drużyn. Tyle samo razy stawały one na przeciwko siebie. I właśnie jeden z takich meczów wywołał ogromne kontrowersje i stał się najgorętszym tematem w polskich mediach.
Po 90 minutach finału Pucharu Polski w sezonie 2010/11 na tablicy wyników widniał remis. Do siatki trafili Dmitrije Injac – w pięknym stylu - oraz Manú. Dogrywka nie przyniosła bramek, ale to nie o meczu większość z nas pamięta. To, o czym było najgłośniej, wydarzyło się po końcowym gwizdku. Po pięciu seriach rzutów karnych to „Legioniści” wznieśli trofeum. Jedyną pomyłkę w konkursie „jedenastek” zaliczył Bartosz Bosacki. Gdy Jakub Wawrzyniak podchodził do ostatniej próby, grupa sympatyzujących z Legią kiboli opuściła już trybuny i stała przy bandach reklamowych.
Piłka minęła Krzysztofa Kotorowskiego, wpadła do bramki, a wtedy... stało się to, czego już można było się spodziewać. Na boisko stadionu w Bydgoszczy wtargnęły setki pseudokibiców Legii. Poza cieszeniem się ze swoimi piłkarzami oraz trenerem, mieli jednak jeszcze jedno zajęcie. Ruszyli na swoich „znajomych” z obozu Lecha, którzy rozpoczęli „rozbiórkę” trybun na obiekcie Zawiszy. Zaatakowano m.in. operatorów telewizyjnych kamer. W efekcie na murawie pojawiła się policja, użyto gumowej amunicji i armatek wodnych.
Na mecz przyjechała delegacja z UEFA, która miała ocenić przygotowanie naszego kraju do organizacji Euro w 2012 roku. Przedstawiciele europejskiej federacji musieli być zszokowani tym, co działo się po końcowym gwizdku. Władze PZPN-u, wraz z prezesem Grzegorzem Lato, postanowiły jednak nie zmieniać planów. Puchar, tak jak zakładano, wręczono na murawie. Piłkarze Legii przekazali go... jednemu z liderów swoich kiboli, objętym zakazem stadionowym (który nie obowiązywał na meczach pucharowych). To były obrazki, których nikt nie chciał oglądać. Pokazały jednak, jak wiele zostało do zrobienia, aby opanować to, co działo się na naszych stadionach.

„Bereszyński ty cw*lu...”: 27 października 2013, 13. kolejka Ekstraklasy, Lech Poznań – Legia Warszawa 1:1

To był pierwszy transfer z Lecha do Legii od ośmiu lat. Zimą 2013 roku Bartosz Bereszyński przeniósł się do stolicy z klubu,w którym się wychował. Dla środowiska kibicowskiego „Lechitów” była to nie wybaczalna zdrada. Nowy nabytek warszawiaków stał się wrogiem numer jeden.
Co ciekawe, w Poznaniu wcale nie był kluczową postacią. W swoim macierzystym klubie ustawiany był na pozycji napastnika lub skrzydłowego i dopiero pół roku przed transferem zaczął grać w miarę regularnie. Jego kontrakt jednak wygasał i.. wtedy pojawiła się Legia. „Bereś” złożył podpis pod przedstawioną przez „Wojskowych” umową i od kolejnego sezonu miał zacząć występy w nowych barwach. Po tym, jak do ekwiwalentu za wyszkolenie, który miał wynosić 300 tysięcy złotych, dorzucono kolejne 100 tysięcy, zgodzono się, aby piłkarz zmienił otoczenie już zimą.
Szybko po transferze do zespołu lidera, nowy nabytek przekwalifikowano na prawego obrońcę, a to okazało się genialnym pomysłem. „Bereś” z miejsca stał się kluczowym ogniwem warszawskiej drużyny, co tym bardziej rozsierdziło poznaniaków. Do tego stopnia, że gdy przyszło mu pierwszy raz stanąć naprzeciw swoich byłych przy Bułgarskiej, niebieska część trybun skupiała się głównie na nim.
W pamięć zapadła mi przyśpiewka „Bereszyński ty cw*lu, sprzedałeś się do burdelu”, którą raz po raz można było usłyszeć od fanów Lecha. To był pierwszy tak wyraźny przypadek „trybunowej nagonki” na piłkarza, który miałem okazję oglądać nie z odtworzenia, ale transmitowany w telewizji na żywo. I dla mnie jest to jeden z lepszych dowodów tego, jak napięte są stosunki na linii „Kolejorz” - Legia.

Gol „zdrajcy” w doliczonym czasie... i to ze spalonego: 22 października 2016, 13. kolejka Ekstraklasy Legia Warszawa – Lech Poznań, 2:1

Kolejny zawodnik, który „nagrabił” sobie u kibiców Lecha to Kasper Hämäläinen. W jego przypadku sytuacja wyglądała jednak jeszcze gorzej. Po pierwsze, był absolutnie kluczowym ogniwem zespołu ze stolicy Wielkopolski. Po drugie, zapowiedział że odchodzi, aby być bliżej rodziny. Gdy zatem ogłoszono, że zimą 2016 roku wzmocnił Legię na zasadzie wolnego transferu, wiadomo było, czego się spodziewać.
Finowi zdemolowano samochód, na treningu poznańskiej drużyny rozwieszono transparent z dość wymownym napisem: „Hamalainen ku*** stara”. Jak się jednak okazało, pomocnik, który niedawno odszedł ze stołecznego klubu do czeskiego FK Jablonec, podpadł kibicom „Kolejorza” jeszcze raz. Tym razem golem, który załamał cały Poznań.
To była 93. minut meczu. Chwilę wcześniej stan spotkania wyrównał z karnego Marcin Robak. Lechici już powoli zaczynali cieszyć się z tego, że wydarli Legii wygraną w samej końcówce. Wtedy jednak spełnił się najgorszy scenariusz. Do siatki trafił znienawidzony Hämäläinen, który zaledwie chwilę wcześniej wbiegł na murawę. Stadion przy Łazienkowskiej eksplodował.
Problem w tym, że reprezentant Finlandii znajdował się na pozycji spalonej w momencie strzału Łukasza Brozia. Sędziowie tego jednak nie zauważyli, VARu jeszcze nie mieliśmy, więc gola uznano. Chcemy, czy nie (a fani z Wielkopolski raczej na pewno nie chcą), to jeden z ikonicznych goli Ekstraklasy, przynajmniej w XXI wieku. Na pewno nie najpiękniejszy, ale jeden z budzących największe emocje!

Przerwany mecz: 20 maja 2018, 37. kolejka Ekstraklasy, Lech Poznań – Legia Warszawa 0:3 (walkower)

Walkower w zawodowym futbolu to rzadkość. Jeśli już taki się zdarza, to najczęściej z powodów finansowych i wycofania klubu z rozgrywek. Tym razem jednak było inaczej, a mecz został przerwany z powodu zachowania fanów Lecha, którzy nie mogli się pogodzić z sytuacją w klubie i tym, że to Legia sięgnie po tytuł.
Gdy okazało się, że w ostatniej serii gier warszawiacy pojadą do Poznania, wszyscy już nastawiali się na mecz „podwyższonego ryzyka”. Fatalna postawa „Kolejorza” po podziale tabeli sprawiła, że ich prowadzenie po 30 seriach gier okazało się całkowicie bezwartościowe. Jedyną możliwością „uratowania” sezonu było pokonanie „Legionistów” przy jednoczesnej wygranej Jagiellonii. To oznaczałoby, że stracą tytuł.
Jednak, gdy w 69. minucie na 2:0 trafił Michał Kucharczyk, nadzieja zgasła. Znienawidzeni rywale ze stolicy właśnie kroczyli po mistrzostwo kraju, a puchar mieli otrzymać na stadionie Lecha, śmiejąc się jego kibicom w twarz. Obóz gospodarzy nie wytrzymał.
Na boisko wrzucono race, a piłkarzom nakazano opuścić murawę. Potem wtargnęli na nią kibice, których usiłowała spacyfikować policja. To wszystko oczywiście w samym centrum medialnej uwagi, bo przecież właśnie tutaj mieliśmy hit kolejki i przyszłego mistrza kraju. To było najgorsze, co mogło się stać, chociaż niemal w stu procentach spodziewane. Na stadionie nie zatrzymano nikogo, ale w następnych dniach policja wzięła się do roboty. Za przerwane spotkanie Legia oczywiście otrzymała walkowera, a Lecha dostał karę zamknięcia stadionu, którą ostatecznie zmniejszono do dwóch meczów krajowych oraz jednego w europejskich pucharach.
Kacper Klasiński

Przeczytaj również