Zamiast transferowego boomu mamy odwrót. Kluby nie chcą płacić za piłkarzy 100 milionów i więcej

Zamiast transferowego boomu mamy odwrót. Kluby nie chcą płacić za piłkarzy 100 milionów i więcej
Neymar / Instagram
To futbolowy kryzys czy zaczątek nowego, pozytywnego zjawiska? Kombinacja przeróżnych czynników przyczynia się do tego, że obecnie nawet kluby o dochodach w wysokości pół miliarda euro bardzo rzadko decydują się na wydanie 20 procent swoich obrotów na jednego gracza. Taki 100-milionowy piłkarz odchodzi już w zapomnienie. Śpieszmy się zatem ich kochać. Kto wie, może wkrótce staną się historią.
Superbogaci nieczęsto cieszyli się sympatią, bo gdy mając na oku potencjalnie świetnego gracza, po prostu chwytali za portfel i płacili, ile trzeba. Powoli jednak dochodzimy do momentu, gdy ten gatunek piłkarskiego magnata będzie zagrożony, o ile nawet nie grozi mu wyginięcie, albo przynajmniej pozostanie egzotyczny w swoim ewenemencie. Czy to letnie, czy to zimowe okienko transferowe zawsze przynosi przerysowane tytuły w prasie, fantazyjne liczby i spekulacje na temat wysokich opłat transferowych. Ot, zwykła, dobrze znana specyfika „mercato”. Ostatnie wydarzenia pokazują, że sytuacja ulega zmianie.
Dalsza część tekstu pod wideo
A zmiana ma polegać na tym, że prawdopodobnie chętnych na wypłacanie więcej niż 100 milionów na jednego piłkarza może być coraz mniej, a grupa tych „100-milionowych-graczy” będzie jeszcze bardziej wyselekcjonowana. Nie mówmy o wyjątkach, bo pewne odchyły z pewnością nastąpią. Jadona Sancho, który ma talent, niezwykłe umiejętności, spore już doświadczenie w grze na wysokim poziomie oraz łeb na karku, najbliższego lata otoczy spora liczba zalotników mająca na koncie odłożoną dziewięciocyfrową sumkę na zamknięcie ust szefostwu Borussii Dormtund.
Ale to, po pierwsze, powinien być jednorazowy, głośny wystrzał pieniędzy następnego okienka, po drugie, status Neymara, jako zdecydowanie najdroższego piłkarza w historii pozostanie nienaruszony, żaden klub przez kolejne lata nie zdecyduje się na wydanie ponad dwustu milionów euro. Być może na chwilę ruszy karuzela, jeśli jedna transakcja o wartości 100 milionów wywoła w efekcie domina lawinę innych, ale nawet to wydaje się mało prawdopodobne. Podobnie jak sztuczny zastrzyk funduszy na rynek europejski od chińskich klubów, których ekspansywność transferowa zwolniła jeszcze przed wybuchem epidemii koronawirusa.

Kurczący się rynek?

Zastanówmy się, kto faktycznie mógłby wydać te magiczne sto milionów na jednego gracza?
Manchester City? Wiszący, jak siekiera, ban na występy w europejskich pucharach, obawy dotyczące zatrzymania największych gwiazd oraz, przede wszystkim, top-klasowego trenera i przeświadczenie, że na każdego wydanego przez nich funta przypadać mają cztery pary oczu kontrolerów z UEFA – to nie jest atmosfera do przeprowadzania bajkowych transferów. Choć przy niezwykle szybko starzejącym się jądrze składu, wzmocnienia są nieuniknione.
Juventus? Już przesadzili z zasobami przeznaczonymi na Cristiano Ronaldo i potrzebują raczej obniżenia ogromnego pułapu wynagrodzenia. Zresztą, polityka „Starej Damy” od kilku lat wygląda stabilnie i nie licząc absurdalnie przepłaconego Gonzalo Higuaina (90 milionów euro), który przyszedł do klubu w 2016 roku, działacze z Turynu starają się nie wypruwać żył, by sprowadzić do siebie największe gwiazdy. Braki kadrowe bardzo często wypełniają porozumieniami z graczami, którym z końcem sezonu wygasają kontrakty.
Barcelona? To obecnie najbardziej nieprzewidywalny klub na świecie i jeśli zapytać losowego fana piłki nożnej o zespół, który przeprowadził kilka bezsensownych transferów, bez problemu wskaże na „Dumę Katalonii”. Są już obciążeni kosztem wynagrodzeń obecnych piłkarzy, coraz trudniej może im też być sprowadzić nowych supergwiazdorów ze względu na duszną atmosferę w szatni, a i sam klub będzie dokładniej sprawdzał przyszły „produkt” pod kątem wadliwości po doświadczeniu z kupnem Ousmane Dembele, Philippe Coutinho czy Malcoma.
A PSG? Tu diametralnie zmieniła się filozofia kupowania nowych graczy, a i trenerzy coraz częściej sięgają po własne diamenty z akademii. Finansowe Fair Play wiąże im ręce, a żeby nakłonić czołowego piłkarza, w najlepszym dla jego kariery wieku, do gry w słabszej lidze francuskiej także trzeba zarezerwować potężne nakłady. No chyba że uda się odciążyć budżet pensją Neymara lub Kyliana Mbappe.
I na placu boju zostało już tylko kilka firm. Real Madryt zawsze znajdzie sposób, żeby ulokować duże pieniądze w zawodnika, ale mit o tym, że stać ich na każdego, dawno upadł. Inaczej od roku-dwóch mieliby w składzie Pogbę i Mbappe, a na Hazarda czailiby się krócej.
Liverpool ma zasoby, ale do tej pory wykazywał niewielkie zainteresowanie wydaniem 100 milionów na napastnika i prawdopodobnie to się nie zmieni, dopóki z Anfield nie odejdzie ktoś z żelaznej, ofensywnej trójki. Spekulacje dowodzą, że granica „stówki” zostanie nienaruszona nawet po transferze Timo Wernera.
Bayern Monachium nie był zaś skłonny zapłacić za Leroya Sane bajecznej kwoty zeszłego lata i chociaż mają środki finansowe, zwykle są bardziej oszczędni. I jeszcze United, do tej pory chętnie sięgający do kieszeni, wydaje się być bardziej wstrzemięźliwy po odejściu Jose Mourinho.

Bolesne rozczarowania

Ponadto wszystkie te klub mają za sobą mniej lub więcej nieudanych transakcji. Mówiąc wprost, ilu z powyższych czerpie korzyści ze swoich ekstrawaganckich zakupów?
Eden Hazard kosztował Real plus-minus sto milionów, ale gdyby nie fakt, że w jego kontrakcie w Chelsea pozostał rok, „Królewscy” musieliby wyłożyć znacznie więcej. Strzelił jednego gola w sezonie, gdy znajdował się na boisku prezentował się bardzo dobrze, sęk w tym, że czas głównie spędzał w szpitalu. Joao Felix z Atletico, gdyby nie wiek i potencjał, byłby uznany największym rozczarowaniem transferowym tego sezonu. Również i dyspozycję Antoine’a Griezmanna w Barcelonie należałoby uznać za rozczarowującą, a Francuz za rok dobije do trzydziestki.
Ronaldo strzela więcej dla Juventusu, ale ekipa, najpierw Allegriego, a później Sarriego, zdobyłaby Scudetto bez niego, a z nim i tak nie wygra Ligi Mistrzów. To samo można powiedzieć o PSG z Neymarem i Mbappe. Dominacja krajowa nie przyniosła żadnego sukcesu w rozgrywkach europejskich. Paryżanie pod względem sportowym nie mieliby szans odzyskać tych setek milionów.
Doświadczenie pokazuje, że we współczesnym futbolu nie da się kupić sukcesu. W każdym razie, nie w ten sposób. City mogłoby wzmocnić jakość kupując środkowego obrońcę na poziomie 50 milionów euro. Tak jak sprytem wykazali się ich sukcesorzy z Liverpoolu, budując defensywę dzięki graczom kosztującym od 45 do 85 milionów. Wszak trzy najbardziej wpływowe transfery od momentu kupna Salaha to: Van Dijk, Alisson i Fabinho. Bayern mógł uznać Lucasa Hernandeza za podobny przypadek szukając ostatniej części układanki, zdolności do poprawienia kolektywu, a nie tylko do zwiększenia liczby goli. Za każdym razem powinno chodzić o chemię i spójność, a nie o posiadanie supergwiazdy jako celu samego w sobie.
Podważa się więc pogląd, że domniemani gwaranci trofeów powinni kosztować więcej i więcej, bo zdobywają więcej goli, notują asysty. Budżet klubów coraz częściej bywa naruszany poprzez kosztowne wzmocnienia defensywne. To przeciwieństwo modelu „Galactico” w Realu, a później obserwowany również i u innych piłkarskich krezusów. Potęga pieniądza ginie wśród coraz odważniejszych pomysłów na budowanie zespołu w innym stylu. Oby to był znak nowych, lepszych czasów dla piłki.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również