Zatrzymał się w rozwoju, ale nie powiedział ostatniego słowa. Liga Mistrzów zbudowała i zniszczyła Mourinho

Zatrzymał się w rozwoju, ale nie powiedział ostatniego słowa. Liga Mistrzów zbudowała i zniszczyła Mourinho
Oleksandr Osipov / Shutterstock.com
Nadal to historia niedokończona. Jose Mourinho każde rozgrywki traktował serio, ale tylko do Champions League posiada szczególny sentyment. To w nich wykreował się jako utalentowany taktyk, mistrz podstępu, dowcipniś, choć ostatnio również jako „wieczny przegrany”. Twierdzi, że jeszcze nie zwinął flagi. Czy po dziesięciu latach od ostatniego triumfu w Lidze Mistrzów, „The Special One” wciąż ma to, czego potrzeba w tym zawodzie?
Liga Mistrzów stworzyła Jose Mourinho, a dla współczesnego pokolenia fanów piłki nożnej także i sam Portugalczyk przyczynił się do budowania marki Champions League. Długo udowadniał to jak nikt inny. Od pierwszego triumfu w 2004 roku z FC Porto do ostatniego ze swoich trzech półfinałów z Realem Madryt w 2013 roku.
Dalsza część tekstu pod wideo
Ostatnie lata to jednak dla szkoleniowca pasmo nieszczęść. Niektórzy zastanawiają się, czy na Jose nie spadła klątwa. W ciągu minionych pięciu sezonów nie potrafił wygrać rywalizacji w fazie pucharowej Ligi Mistrzów. W trzech próbach ani razu nie udało mu się dojść do ćwierćfinału.

Chwała i dziwactwa

Historia jest nadzwyczaj piękna. Zaczęła się od słynnej szarży wzdłuż linii bocznej boiska na Old Trafford, kiedy Costinha doprowadził do remisu, dzięki czemu Porto mogło zameldować się w 1/4 finału. Zaciśnięte pięści, otwarte usta, płaszcz trzepoczący na wietrze niczym peleryna Supermana. Tak poznaliśmy niezwykły południowy temperament Jose. Widzieliśmy go jeszcze kilkukrotnie, może jeszcze w bardziej kultowym momencie, gdy jego Inter sześć lat później skutecznie stawił czoła napierającej przez 90 minut FC Barcelonie.
Nawet gdy jego drużyny nie wygrywały, prezentowały zawstydzającą formę i haniebnie odpadały, Mourinho nadal musiał pozostawać w centrum uwagi. Tak jak wtedy, gdy rzucał przedziwne analogie, porównując drużyny do omletów, a piłkarzy do jajek („te z pierwszej jakości stworzą lepszy placek”). Albo jak w 2005 roku miał rzekomo ominąć karny zakaz kontaktowania się z drużyną, ukrywając się w koszu na pranie („nie mogłem oddychać, byłem bliski śmierci”), aby mieć dostęp do szatni Chelsea.
To nie wszystko. Potrafił też wysunąć fałszywe zarzuty wobec sędziego Andersa Friska, twierdząc, że oficjel spotkał się z menedżerem Frankiem Rijkaardem w szatni w przerwie meczu. Plotki wysysane z palca spowodowały, że Szwedowi w następstwie grożono śmiercią, a on sam przeszedł na emeryturę. Ostatecznie UEFA wydało oświadczenie, że komentarze menedżera nie miały wpływu na decyzję arbitra, niesmak jednak pozostał, a Mourinho nie przestawał szokować i szukać kolejnych teorii spiskowych.
Pracodawcom to nie przeszkadzało. Po prostu uznali, że ciężki charakter, głupie odchyły i wstydliwe opinie na konferencjach prasowych to tylko nieszkodliwe skutki uboczne świetnych wyników osiąganych przez Portugalczyków. Po zdobyciu trofeum z Porto, poprowadził Chelsea do półfinału LM dwa razy w ciągu trzech sezonów. Później przyszedł czas na Inter. Pod jego kierownictwem „Nerazzurri” stali się pierwszą włoską ekipą, która wywalczyła „triplettę”: do Ligi Mistrzów dorzucili scudetto i zwycięstwo w finale Coppa Italia.

Madrycka misja i klątwa

Coś się… coś się popsuło. Gdy Real zatrudnił Mourinho, ten został w Madrycie zaprezentowany jako „człowiek, którego nie można było stracić”. Przed nim politykę transferową „Los Blancos” pod rządami Florentino Pereza definiowano jako „galacticos”, podpisywano kontrakty z najlepszymi piłkarzami świata. Prezes zaskoczył. - W tym roku nowym „galactico” jest Mourinho - cieszył się charyzmatyczny działacz „Królewskich”. Przedwcześnie.
W duecie prezes-menedżer obaj mieli ten sam priorytet. Zostać ponownie klubowym mistrzem Europy. Mimo że Real ciągle był najbardziej utytułowanym klubem w historii, Ligi Mistrzów nie wygrał od 2002 roku, a pogoń za „La Decimą” wyglądała jak rozpaczliwe i desperackie leczenie kompulsywnych myśli o nieustannej obsesji. Anegdota z Bernabeu mówi, że gdy Perez oprowadził Mourinho po muzeum klubu, zatrzymał się przed wielkim srebrnym trofeum i przyznał nowemu menedżerowi, że tęskni. - Ja też - miał odpowiedzieć „Special One”. - Choć dla mnie to tylko kilka dni - dodał.
No cóż, za kadencji „Mou” Real szczególnie się do upragnionej wygranej nie zbliżył. Akolici Portugalczyka stwierdzą, że zrobił więcej, bo przed jego kadencją zespół nie był w stanie awansować do ćwierćfinału przez sześć lat, a w czasie jego pracy „Królewscy” odpadali pechowo: po rzutach karnych z Bayernem, albo przegrywając jedną bramką z Borussią Dortmund.
Więcej jest jednak przeciwników, którzy słusznie twierdzą, że Jose przepychał drużynę do półfinałów nieprzekonująco, często remisując, a dodatkowo w tym samym czasie tylko Manchester City wydał więcej na transfery. Na niekorzyść aktualnego coacha Tottenhamu działa również fakt, że następca Carlo Ancelotti „La Decimę” zagwarantował już w pierwszej próbie.

To nie koniec?

Niepowodzenia portugalskiego szkoleniowca w Madrycie stały się przełomem w jego postrzeganiu. Częściej wchodził w konflikty niż osiągał szczególne wyniki. W Chelsea pogorszył relacje z Edenem Hazardem, któremu zarzucał egoistyczne podejście na boisku i to, że nie potrafił, jak jego koledzy, „rzucić się pod autobus”, gdy wymagała tego chwila. To właśnie różniło Mourinho wygrywającego od przegrywającego.
W Porto, Interze i podczas pierwszej przygody w Chelsea, osłaniał swoją armię, odwracając uwagę mediów, walczył z dziennikarzami i rzucał podejrzenia na kogoś innego. Po madryckim etapie, pozwolił, by za kozłów ofiarnych brano jego podopiecznych. W „The Blues” za tarczę robił Hazard, w Manchesterze United Paul Pogba (konflikt z Francuzem pośrednio przyczynił się do utraty pracy), zaś w Tottenhamie zaognia się sytuacja z Tanguyem Ndombele.
Walczy nie tylko z twardymi charakterami graczy, ale też z ciągle zmieniającym się futbolem. Na początku 2010 roku rywalizował z Barceloną, Pepem Guardiolą i tiki-taką. Dziś Hiszpan dostosował filozofię do poziomu intensywności meczu piłkarskiego, w Europie króluje Liverpool Juergena Kloppa i jego „piłka w wersji heavy metalowej”, natomiast Mourinho nadal proponuje widzom toporne i nudne prowadzenie meczu piłkarskiego. Różne czasy wymagają różnych rozwiązań. Jednak utytułowany trener zatrzymał się w rozwoju i forsuje styl, który przyniósł mu największe sukcesy. 10 lat temu.
Oczywiście nie oznacza to, że drzwi na ponowny triumf w Lidze Mistrzów są definitywnie zamknięte. Każdemu menedżerowi trudno pozostać w czołówce przez kilkanaście lat, zwłaszcza, jeśli w międzyczasie nie dostarcza kluczowych argumentów, zwycięstw i pucharów. Ale to dalej gość, który może coś zaoferować.
Od zawsze za najlepszą cechę “Mou” uważało się przywiązanie do klubu i zawodników. Tworzenie czegoś w rodzaju komitywy, szczególnej społeczności. Na uwagę zasługują jego relacje z Interem. Drużyna, która wygrała w 2010 roku Ligę Mistrzów, nadal funkcjonuje w przestrzeni, wymieniając się poglądami na grupie WhatsAppa. Gracze potwierdzają, nie bez zdziwienia, że najbardziej aktywną osobą w tym gronie jest ich stary trener. To detal, dość czarujący, ale i dużo o nim mówiący.
Właśnie bliskość i wspólne poczucie celu wymienia się jako kluczowe składniki dla ich bezprecedensowego sukcesu. Czy Mourinho mógłby osiągnąć podobny stan, stworzyć taką samą zwartą grupę w Tottenhamie, klubie, któremu europejski tytuł w ostatniej chwili wymknął się z rąk, a drużyna niemal się posypała? Nikt nie wierzy, że uda mu się zakwalifikować w tym roku do Ligi Mistrzów, ale ma dwa lata na odbudowę składu i wszczepienie w piłkarzy genu zwycięstwa. Zostawiając ślad w najbardziej prestiżowych klubowych rozgrywkach, pokazał, że potrafi to zrobić.

Przeczytaj również