Największe sensacje w europejskich pucharach. Pełno niespodzianek. Klęska słynnego klubu z Kazachami

Największe sensacje w europejskich pucharach. Pełno niespodzianek. Klęska słynnego klubu z Kazachami
fot. Belga/Pressfocus.com
Utworzenie Ligi Konferencji otworzyło drogę do pięknych historii. Nie chodzi nawet o polskie kluby, które zaczynają odgrywać coraz ważniejszą rolę, ale o zespoły z jeszcze mniejszych państw. W bieżącej edycji europejskich pucharów wywołały one kilka prawdziwych sensacji, chociaż jesteśmy dopiero po II rundzie eliminacji. Wybraliśmy dla was największe z niespodzianek.
Ta edycja rozpieszcza pod względem wyników nieprzewidywalnych. W końcu już na etapie I rundy walki o Ligę Mistrzów wygłupił się Ferencvaros, który został wyrzucony przez Klaksvik z Wysp Owczych (szczegóły TUTAJ). Farerzy kontynuują jednak swoją piękną przygodę z pucharami i są już pewni, że zagrają co najmniej w fazie grupowej Ligi Konferencji Europy. Wszystko za sprawą tego, co wydarzyło się w II rundzie.
Dalsza część tekstu pod wideo
Jednak niespodzianki na tym etapie to nie tylko zasługa "KI". To również porażająco słaba dyspozycja Szwedów, poskromienie zmory Polaków, potknięcia Belgów i zaburzone wyniki zespołów z Szwajcarii. Zdecydowanie było na co popatrzeć i czym się emocjonować.
Poniżej znajdziecie zestawienie meczów, które zrobiły na nas największe wrażenie. Braliśmy pod uwagę wyłącznie spotkania z II rundy eliminacji Ligi Konferencji oraz Ligi Mistrzów. O obecności na liście decydowały przede wszystkim wyniki dwumeczów. Zabrakło więc między innymi Żalgirisu Wilno, który w pierwszym starciu zdołał zremisować z Galatasaray 2:2, lecz w rewanżu przegrał 0:1 i z Champions League się pożegnał.

Genk - Servette (1:1, 2:2, rz. k. 1:4)

W poprzednim sezonie Genk o włos przegrał mistrzostwo Belgii i wiele osób było po prostu zdziwionych obecnością tego zespołu w eliminacjach. Do starcia z Servette podchodził on jednak w roli faworyta. Może nie murowanego, ale jednak faworyta, którego odpadnięcie byłoby traktowane jako niemała niespodzianka. Losy potoczyły się na tyle zaskakująco, że do tej niespodzianki faktycznie doszło. W pierwszym meczu Szwajcarzy zagrali wręcz rewelacyjnie i przedstawiciele Beneluksu mogli być w gruncie rzeczy zadowoleni, że wywieźli remis 1:1. Rewanż był jednak zupełnie inną historią.
Genk naciskał od samego początku. Pod względem statystyk zmiótł Servette z powierzchni ziemi. 65% posiadania piłki na korzyść Belgów, 25 (sic!) oddanych strzałów i 16 z nich celnych, a do tego od 3. minuty gra w przewadze. To powinno zakończyć się piłkarskim pogromem ekipy z Genewy, ale między słupkami stali Jeremy Frick oraz Joel Mall. Duet - do zmiany doszło w 60. minucie - zaliczył łącznie 14 interwencji i zatrzymał zapędy gospodarzy. Znajdujący się po drugiej stronie Maarten Vandevoordt nie potrafił na to zupełnie odpowiedzieć, wszak nie odbił żadnego uderzenia. Tym samym, chociaż Servette nie miało wiele z gry, właściwa część meczu zakończyła się remisem 2:2, a w rzutach karnych znacznie lepsi okazali się "Les Grenats" i to oni wciąż walczą o Ligę Mistrzów.

Hacken - Klaksvik (0:0, 3:3, rz. k. 3:4)

Kilkukrotnie już wywoływaliśmy Farerów do tablicy, więc jest to idealne miejsce, aby się po prostu pokłonić. Klaksvik to w gruncie rzeczy zespół amatorski. Ich bohater z rewanżowego spotkania - Arni Frederiksberg - to doradca bankowy, a piłka nożna to po prostu hobby. 31-latek wyspecjalizował się jednak w nim do tego stopnia, że zdobył dwie bramki w arcyważnym spotkaniu i sprawił, że zespół z Wysp Owczych pierwszy raz zagra w fazie grupowej jakiegokolwiek pucharu. "KI" mają już zapewniony awans do Ligi Konferencji, ale walczą o Ligę Mistrzów. Łatwo nie będzie, w kolejnej rundzie czeka Molde. 20-krotni mistrzowie kraju pokazali już, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. Ewentualne zwycięstwo z Norwegami wciąż jest traktowane jako coś w zasięgu ręki.
Klaksvik wyrzucił w końcu Ferencvaros w pierwszej rundzie, zaś teraz uporał się z Hacken. O ile bezbramkowy remis na Wyspach Owczych nie był szczególną sensacją, bo większości zespołów gra się tam trudno, o tyle szaleńcza pogoń i dwukrotne odrobienie start na boisku rywala są zupełnie inną parą kaloszy. Te ekipy na papierze naprawdę dzieliła przepaść, w ekipie Hacken znajdziemy 16 piłkarzy wycenianych na co najmniej 500 tysięcy euro, zaś w wypadku Klaksvik takich graczy... nie ma.

Dudelange - Gzira (0:2, 2:1)

Dudelange wyryło się pamięci kibica polskiego na zawsze i w sposób niezwykle brutalny. Mecz Legii Warszawa z ekipą z Luksemburga to odrabianie strat w pierwszym spotkaniu, a następnie kompromitacja w rewanżu. To głos Michała Pola, który na swoim kanale na YouTube nie dowierzał, że taki zespół jest w stanie wyrzucić mistrzów Polski z gry. A jednak tak się stało, lecz tamtego Dudelange już nie ma. Pięć minut to w świecie futbolu cała wieczność, a ekipa F91 przekonała się o tym kolejny raz. W poprzednim sezonie nie udało jej się nawet wywalczyć mistrzostwa, po tytuł sięgnęło Swift Hesperange. Niemniej gdzieś mogła tlić się nadzieja na awans do fazy grupowej Ligi Konferencji, tym bardziej, że losowanie szczególnie trudne nie było.
W pierwszej rundzie udało się wyeliminować St. Patricks, zaś w drugiej Dudelange trafiło na Gzirę. Zespół z Malty nie był faworytem, lecz wygrał, czego można było się spodziewać po samej obecności w tym zestawieniu. Może i Gzira miała furę szczęścia, może i Dudelange w obu meczach wyglądało po prostu lepiej. Nie ma to jednak najmniejszego znaczenia w obliczu zaskakująco szybkiego pożegnania z europejskimi pucharami.

Tobol - Basel (3:1, 1:2)

Kazachskie zespoły od dawna pokazują, że skreślanie ich, to najprostsza droga, aby się w Europie po prostu wygłupić. Jakikolwiek wyjazd do Azji (tam znajduje leży blisko 90% tego państwa) to dla zagranicznych zespołów droga przez mękę. Przekonała się o tym między innymi Legia Warszawa, której Ordabasy postawiły piekielnie trudne warunki. "Wojskowym" udało się jednak awansować, czego nie sposób powiedzieć o FC Basel. Szwajcarzy kwestię awansu do III rundy Ligi Konferencji Europy skomplikowali sobie wcale nie na wyjeździe, ale w meczu domowym, gdzie zostali rozbici 1:3. Wielka w tym "zasługa" dwóch czerwonych kartek, które wlepiono murowanym faworytom.
Do rewanżu zespół ze Szwajcarii przystępował więc w naprawdę kiepskich humorach i z małymi perspektywami przejścia dalej. Poza fatalnym wynikiem dochodziły jeszcze konieczność gry na trudnym terenie, brak zawieszonych zawodników, kilka kontuzji kluczowych piłkarzy (między innymi Marwina Hitza) oraz opóźniony lot samolotu, który spowodował, że FC Basel w Kazachstanie zameldowało się dopiero w dniu meczu. Żeby jednak było ciekawiej, to zespół z Bazylei prowadził już 2:0. Niemniej okazało się to niewystarczające, bowiem Tobol strzelił gola jeszcze w pierwszej połowie, zaś po zmianie stron nie dał wydrzeć sobie satysfakcjonującego wyniku.

Pyunik - Kalmar (2:1, 2:1)

Kalmar, urzędujący mistrz Szwecji, znaleźć się tutaj musiał - jest jednym z symboli zupełnej zapaści futbolu w tym skandynawskim kraju. W eliminacjach do europejskich pucharów zderzyły się one z lodową górą i poszły na samo dno. Swoje dwumecze przegrały Hacken, Hammarby IF, Djurgardens IF oraz właśnie Kalmar. Na placu boju pozostało jedynie Hacken (el. Ligi Europy), chociaż zespoły te mierzyły się kolejno z rywalami pochodzącymi z Wysp Owczych, Holandii, Szwajcarii i wreszcie Armenii. "Smalands stolthet" zostało wykopane z rozgrywek przez Pyunik, więc nie ma mowy o żadnym potentacie. Jest natomiast mowa o poważnej kompromitacji, bo takiego krwawego żniwa z ofiarami w postaci przedstawicieli Allsvenskan nie spodziewał się kompletnie nikt. Ale co można zrobić, skoro traci się gole z połowy boiska?

Sepsi Sf. Gheorghe - CSKA Sofia (2:0, 4:0)

Zaskoczeniem nie jest może sam awans Rumunów - w rankingu UEFA ich liga jest o trzy miejsca wyżej niż bułgarska - ale same rozmiary zwycięstwa robią już gigantyczne wrażenie. Sepsi Sf. Gheorghe, szósta drużyna poprzedniego sezonu, ale jednocześnie zdobywca krajowego Pucharu, zupełnie rozbił CKSA Sofię, czyli wicemistrza Bułgarii. Ekipa "Secuii" zagrała dwa bardzo równe spotkania, mając wyraźną przewagę nad swoimi rywalami. Tak okazała wiktoria nie była po prostu dziełem przypadku, ale efektem w pełni zasłużonym. Dość powiedzieć, że Bułgarzy oddali łącznie dwa celne strzały, natomiast Rumuni dziewięć. Imponowali więc skutecznością, bo gdy już coś leciało w światło bramki, to Gustavo Busatto nie miał zbyt wiele do powiedzenia.
Sukces Sepsi Sf. Gheorghe trudno przełożyć na polskie warunki, wszak po Puchar sięgnęła Legia Warszawa, która w samej Ekstraklasie też spisywała się naprawdę dobrze. Niemniej to trochę tak, jakby Piast Gliwice rozbił 6:0 w dwumeczu węgierskie Kecskemeti.

FC Santa Coloma - Sutjeska (3:2)

Co ciekawe Andora trzyma się w rankingu UEFA lepiej niż Czarnogóra. Wynik wykręcony przez FC Santa Coloma należy jednak docenić ze względu na spektakularny powrót, którego chyba nie dokonał żaden inny pucharowicz. Po pierwszym meczu wydawało się, że Sutjeska osiągnie swój wymarzony sukces i przejdzie do III rundy eliminacji Ligi Konferencji. W meczu domowym Czarnogórcy zaprezentowali się dobrze i zasłużenie wygrali 2:0. Rewanż okazał się jednak kompletną katastrofą. O ile Sutjeska u siebie była w stanie narzucić warunki i stworzyć znacznie więcej sytuacji, o tyle wizyta w Andorze przypominała jazdę gołym tyłkiem po asfalcie. Gościom absolutnie nic nie chciało wpaść, świetnie spisywał się golkiper Josep Gomes, 37-letni weteran. FC Santa Coloma pakowała zaś gola za golem, a najważniejsze trafienie zdobyła w 96. minucie. Sutjeska miała może nadzieje na doszlusowanie do rzutów karnych, ale została z nich odarta jeszcze w pierwszej części dogrywki. Jakiejkolwiek odpowiedzi nie udało się znaleźć.

Vitoria Guimaraes - Celje (4:3, 0:1, rz. k. 4:5)

Pierwszy mecz między Portugalczykami i Słoweńcami był pokazem bezwzględnego okładania się akcjami ofensywnymi. Bardzo wyrównane starcie, ponad 20 strzałów i aż siedem bramek. Celje wyszło na prowadzenie już w 1. minucie, ale później roztrwoniło przewagę i musiało gonić wynik. Ostatecznie nie udało się doprowadzić do remisu, lecz prawdopodobnie najważniejszy gol został strzelony właśnie przez gospodarzy i to w 96. minucie. W ostatniej akcji meczu piłkę do siatki wpakował Edmilson, a trafienie Brazylijczyka okazało się mieć kolosalne znacznie dla losów rewanżu, który w niczym nie przypominał premierowego starcia.
W Portugalii doszło do prawdziwej bitwy, bo zamiast delektować się golami, kibice zobaczyli aż siedem żółtych kartek i to w samej pierwszej połowie. Celje potrzebowało trafienia, aby doprowadzić do dogrywki, lecz to Vitoria Guimaraes miała więcej sytuacji, wszak przyjezdni głównie się bronili i wyprowadzali sporadyczne kontry. Szala przechyliła się na korzyść faworytów jeszcze wyraźniej, gdy Słoweńcy niespodziewanie zdobyli bramkę w 65. minucie. Podrażnieni takim obrotem spraw gospodarze napierali przez większość czasu po zmianie stron i przez niemal całą dogrywkę. Nie znaleźli jednak sposobu na pokonanie Matjaza Rozmana (pięć interwencji w całym meczu), a w rzutach karnych pomylili się Tiago Silva oraz Ze Carlos, co przyczyniło się do prędkiego pożegnania "Branquinhos" z Ligą Konferencji.

Przeczytaj również