"Zgadza się, no, jesteśmy dziadami". O dziele Netflixa i najsłynniejszych spadkach z Premier League

"Zgadza się, no, jesteśmy dziadami". O dziele Netflixa i najsłynniejszych spadkach z Premier League
screen z serialu "Sunderland, Till I Die"
Na początku kwietnia Netflix udostępnił swoim użytkownikom drugi sezon serialu “Sunderland, Till I Die”, intrygujący zapis prób podniesienia się z piłkarskiego upadku, jakim była degradacja popularnych “Dzikich Kotów” do Championship, a następnie do League One. Produkcja fascynuje głównie ze względu na bezpośredni wpływ tych wydarzeń na lokalną społeczność i przypomina o tym, że są jeszcze takie miejsca, gdzie futbol jest czymś znacznie ważniejszym niż tylko prostą rozrywką.
Powiadają, że historię piszą zwycięzcy, ale i w tym wypadku sport zdaje się zaprzeczać dobrze znanym maksymom. Amerykanie często szczycą się tym, że to u nich rozgrywki stoją na najwyższym poziomie, dostarczają widzom największych emocji, a co za tym idzie, generują największe zyski. Paradoksalnie, to czego im brakuje, to jednak gorycz porażki po spadku z ekstraklasy. Kto nie przeżył tego typu zawodu, ten nie wie, czym jest prawdziwe kibicowanie. Doskonale widać to w świetnym serialu “Sunderland Till I Die”, którego drugi sezon możemy od niedawna oglądać na stronie Netflixa.
Dalsza część tekstu pod wideo
Krytycy współczesnego futbolu mają dużo racji w tym, że piłkarze zarabiają dziś za dużo, w stosunku do społecznej użyteczności ich zawodu. Jednocześnie jednak zdają się oni nie dostrzegać jednego ważnego elementu, którym jest ogromne przywiązanie fanów do swojego zespołu. W produkcji Netflixa mamy to podane jak na tacy. Każda porażka Sunderlandu wydaje się dla kibiców “Dzikich Kotów” czymś osobistym, kolejnym kopniakiem od rzeczywistości, czemu nie można się dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że to dumne, robotnicze miasto. Zapomniani przez polityków i wielki biznes, ukojenia szukać mogli właśnie w futbolu, oczywiście do czasu spadku “Black Cats” z Premier League.
Pierwszy sezon serialu w fascynujący sposób kreśli anatomię upadku klubu, któremu wróżono przecież szybki powrót do elity. Grupa indywidualności nie tworząca drużyny. Trener, który po kilku porażkach ewidentnie nie ma pomysłu, jak wyjść z impasu. Przede wszystkim zaś brak zainteresowania ze strony właściciela, przekładający się na niedobór pieniędzy na wzmocnienia. Jeśli chcecie zobaczyć, jak naprawdę wygląda ostatni dzień okienka transferowego, nie z perspektywy ligowego dominatora, a malutkiego klubiku walczącego o przetrwanie, “Sunderland, Till I Die” to coś zdecydowanie dla Was.
Drugi sezon serialu jest jeszcze ciekawszy. Po spadku do League One i zmianie właściciela, klub próbuje się przestawić na kompletnie inny sposób funkcjonowania. Odchodzi od praktyk, które nowi włodarze podsumowują krótko: wypisywania dużego czeku i wysyłania go bogatemu właścicielowi, starając się oszczędzać właściwie na czym się tylko da. Najciekawsza część produkcji, poniekąd obrazująca jak często wygląda zarządzanie piłkarskim klubem, opowiada o zakupionej za 100000 funtów kriokomorze, mającej służyć regeneracji zawodników, i tym kto tak naprawdę z niej korzystał...
Choć oglądając serial trudno, wraz z fanami “Dzikich Kotów”, nie popaść w marazm, dominującym uczuciem jest jednak rosnąca fascynacja tym, co śledzimy. Niejednokrotnie podczas oglądania tego dokumentu przychodzi na myśl, że tego typu produkcje powinny dotyczyć także innych spadkowiczów z Premier League. Stąd też wziął się pomysł tego zestawienia: czterej zdecydowanie najciekawsi spadkowicze z Premier League, a na koniec historia, która, być może nie jest tak interesująca, ale absolutnie warto o niej wspomnieć.

Middlesbrough 96/97, czyli “Nie tak miało być…”

Dawno dawno temu, za Kanałem La Manche, na początku finansowego boomu w Premier League, był sobie zespół, który postanowił rozbić bank. W swym drugim sezonie po powrocie do elity, znienawidzone przez kibiców Sunderlandu Middlesbrough, zachęcone świetnym startem poprzednich rozgrywek, dokonało kilku poważnych wzmocnień. Do zespołu, w którym grali już tacy zawodnicy, jak ceniony środkowy obrońca Nigel Pearson (dziś manager Watford), Branco, a przede wszystkim uwielbiany przez lokalną społeczność czarodziej z Brazylii, Juninho Paulista, dołączyło kilku świetnych graczy. Obiecujący bramkarz Mark Schwarzer, rodak Juninho - Emerson, Duńczyk Mikkel Beck, a także Fabricio Ravanelli, sprowadzony z Juventusu za zawrotną wtedy kwotę niemal 10 milionów euro, mieli zawojować Premier League.
Sam wielki Włoch zaczął sezon z wysokiego C, zdobywając na inaugurację trzy bramki przeciwko Liverpoolowi, a sam we wszystkich rozgrywkach strzelił aż 31 goli, w tym 16 w lidze, zostając szóstym najskuteczniejszym graczem Premiership. Juninho też czarował techniką, a zespół po sześciu kolejkach wygrał trzy spotkania i przegrał dwukrotnie, co nie zwiastowało katastrofy. Mało tego: jeszcze w marcu, po serii czterech zwycięstw z rzędu, liga uhonorowała Bryana Robsona tytułem menedżera miesiąca, a Juninho został wybrany najlepszym zawodnikiem. Co więc poszło nie tak?
Po pierwsze: słabo spisywała się defensywa. Middlesbrough straciło w tym sezonie aż 60 bramek, najwięcej w lidze, a gra obronna drużyny kompletnie się posypała, gdy kontuzji doznał wspomniany wcześniej Pearson. Bez niego popularni “Boro” przegrali aż jedenaście z osiemnastu spotkań, wygrywając zaledwie pięć razy. Choć w końcówce rozgrywek Pearson był już zdrowy, to zespół nie zdołał odrobić strat.
Ważniejszy wydaje się jednak kompletny brak atmosfery w ekipie Robsona, a przyczyn tego upatrywano właśnie w dużej liczbie nowych graczy. Prawdziwym enfant terrible zespołu był sam Ravanelli, który pewnego dnia zakłócił zebranie drużyny, wygłaszając płomienną mowę po włosku i twierdząc, że chce odejść z klubu. W dodatku przed finałem Pucharu Anglii, który Middlesbrough przegrało z Chelsea 0:2, pobił się z kolegą z drużyny, Neilem Coxem.
- Połowa zespołu go nienawidziła, a połowa kochała. Był jednym z najlepszych egzekutorów, jakich widziałem w życiu, ale drażnił ludzi. Zawsze zachowywał się egoistycznie - powiedział o nim, cytowany w słynnym “The Mixer” Michaela Coxa, Craig Hignett, który grał wtedy w Middlesbrough.
W dodatku brzemienna w skutkach okazała się decyzja o niewystawieniu składu w meczu ligowym z Blackburn. Połowa drużyny była wtedy chora na grypę, a zarząd klubu chciał, aby liga przełożyła to spotkanie, na co jednak się nie zgodzono. Zamiast szukać innych możliwości rozegrania spotkania, Middlesbrough po prostu do niego nie przystąpiło i w ten sposób zmarnowało szansę na trzy cenne punkty. Ostatecznie do siedemnastego w tabeli Coventry straciło dwa oczka i marzenia o podbiciu ligi musiało odłożyć na przyszłość, stając się przy okazji naczelnym argumentem dla poparcia tezy, że pieniądze szczęścia nie dają.

Leeds United 03/04, czyli upadek wielkiej drużyny

Jeszcze trzy sezony wcześniej Leeds United zachwycało piłkarską Europę, niespodziewanie awansując do półfinału Champions League, gdzie nie dało jednak rady kapitalnej Valencii. Zespołowi prowadzonemu przez młodego, rzutkiego Martina O’Leary, który miał w składzie takich graczy jak Bowyer, Harte, Woodgate (jeszcze przed serią kontuzji), Ferdinand, Smith, Dacourt, Duberry, Kewell, Fowler czy Viduka, wróżono świetlaną przyszłość. W rozgrywkach 03/04 klub stanął nad krawędzią i wykonał krok do przodu…
W sezonie 99/00 Leeds zajęło trzecią pozycję, co dało niespodziewany awans do Champions League. Czwarte miejsce po roku przyjęto z lekkim rozczarowaniem, ale niewątpliwie stanowiło ono dowód na umacnianie się ekipy z Elland Road w czołówce Premier League. Podobnie można, z dzisiejszej perspektywy, ocenić piątą lokatę w rozgrywkach 01/02. Gdy zespół opuścił jednak O’Leary, Leeds zaczęło osuwać się w tabeli: w sezonie 02/03 zajęło piętnastą pozycję, a już rok później z hukiem żegnało się z ligą. Co ciekawe, sam Irlandczyk nie zrobił wielkiej kariery, a taką mu wróżono. W latach 2003-2006 bez powodzenia prowadził Aston Villę, a jego ostatnim klubem, w 2011 roku, było Al-Ahli w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
Według wielu obserwatorów źródłem katastrofy było postawienie wszystkiego na awans do Ligi Mistrzów w sezonie 01/02. W budżecie zapisano już pieniądze, które Leeds miało otrzymać za sam występ w fazie grupowej tych rozgrywek. Tymczasem zespół z Elland Road zajął dopiero piąte miejsce i musiał szybko szukać oszczędności. Z ekipą rozstali się później Rio Ferdinand (ówczesny rekord transferowy obrońcy za 46 milionów euro do Manchesteru United), Jonathan Woodgate, Robbie Keane, Robbie Fowler, a także Olivier Dacourt. Wspomniana piętnasta lokata w kolejnym sezonie stanowiła wyłącznie uwerturę do późniejszej katastrofy, bo klubowy skarbiec już wtedy świecił pustkami. I choć w zespole zostali tacy zawodnicy jak Viduka, Harte, Matteo czy Smith, nie zdołali oni uratować drużyny przed degradacją.
O ile klęskę Middlesbrough interpretuje się często w duchu znanego powiedzenia o tym, czego nie dają pieniądze, o tyle dalsze losy Leeds United to raczej opowieść o Ikarze, który zbyt mocno zbliżył się do słońca. Co ciekawe, klubowi włodarze wyznają dziś, że dobrze wiedzieli o ryzyku związanym z wielkimi ambicjami, marzeniami o fazie grupowej Ligi Mistrzów. Sądzili jednak, że nawet jeśli to się nie uda, zespół odzyska stabilizację finansową, dzięki sprzedaży zawodników, a w dodatku kadrowo nie osłabi się na tyle, by wpaść w kłopoty.
W zasadzie nie udało się ani jedno ani drugie: mimo ogromnych pieniędzy ze sprzedaży graczy, Leeds i tak wpadło w spiralę zadłużenia, a piłkarsko nie było na tyle mocne, by utrzymać się w lidze i do dziś nie wróciło do elity. W zatrzymanym przez pandemię koronawirusa sezonie, zespół z Elland Road zajmuje na zapleczu pierwsze miejsce, co daje nadzieję na przerwanie fatalnej passy.

Derby County 07/08, czyli najgorszy zespół w historii

Jeśli o Leeds powiemy, że wielki kryzys przydarzył im się dlatego, że klub w nieodpowiednim momencie chciał od razu przejść dwa szczeble wyżej na drabinie prowadzącej do piłkarskiej elity, to Derby County zrobiło od razu pięć i po prostu z niej z hukiem spadło. Gdy lokalny biznesmen, Peter Gadsby, przejmował zespół grający w Championship, plan był prosty, a opowiadał o nim ówczesny manager Billy Davies.
- Klub dopiero co uniknął degradacji. Podpisałem trzyletni kontrakt: w pierwszym roku mieliśmy zająć miejsce w środku tabeli, w drugim sezonie w pierwszej dziesiątce, a w trzecim powalczyć o awans - mówił.
Tymczasem rzeczywistość prześcignęła wyobrażenia Gadsby’ego i Daviesa, a Derby awansowało do Premier League w sezonie 06/07, przebijając się przez morderczą fazę play-off. Uważny obserwator już wtedy mógł jednak zauważyć, że coś z tą drużyną jest nie tak. Tylko Wolverhampton strzelał w czołówce ligi mniej goli niż “The Rams”, którzy w dodatku aż trzynaście razy w sezonie pokonywali swoich rywali 1:0. Taki sam wynik zaliczyli w decydującym o awansie meczu z Southampton, w którym grał wtedy młody Gareth Bale.
- Nie byliśmy tego dnia lepszą drużyną, ale po prostu trzymaliśmy się razem. Jako drużyna zwyczajnie wyrywaliśmy zwycięstwa rywalom - powiedział napastnik zespołu Craig Fagan. Już po szczęśliwym awansie zaczęły się jednak plotki o możliwym odejściu Billy’ego Daviesa, który tłumaczył je tym, że sam z kolei usłyszał pogłoski o możliwej zmianie właściciela, więc jego pozycja stała się niepewna.
Kluczowe miało się jednak okazać lato, bo już wtedy wiadomo było, że bez wzmocnień Derby po prostu nie będzie w stanie walczyć o utrzymanie. Sam Davies utrzymuje, że początki wydawały się obiecujące, ale ostatecznie na transfery wydano mniej niż należało się tego spodziewać, bo ledwie 22 miliony euro, podpisując m.in. Kenny’ego Millera, Roberta Earnshawa, Robbie Savage’a czy Emmanuela Villę. Wszystko to robił zespół, którego skład, wedle samego menedżera, nadawał się na środek tabeli Championship, a średnia jego wieku była jedną z najwyższych, w porównaniu do rywali w Premier League.
Sam Billy Davies, który z Derby dokonał niemal cudu, popracował w Premier League tylko do końcówki listopada. W jednym z ostatnich wywiadów wypalił: - Ten zespół nie jest na tyle dobry, by rywalizować w Premier League i wszyscy o tym wiedzą.
Jego następca Paul Jewell na początku zachowywał optymizm, wbrew temu co wszyscy mu podpowiadali, ale szybko go stracił. Sam opowiadał o swojej rozmowie z Davidem Moyesem. - Mówił mi, że jego drużyna niedawno grała z Derby i że jego zdaniem, nie zdobędą oni już trzech punktów w tym sezonie. Wtedy się z tego śmiałem, ale ostatecznie okazało się to prawdą.
Reszta jest historią. Derby zdobyło w sezonie raptem jedenaście punktów w 38 meczach, wygrało zaledwie raz i zanotowało aż 29 porażek. Strzeliło mizerne 20 goli, straciło 89. Najlepszy strzelec zespołu, Kenny Miller, zdobył w całym sezonie tylko cztery bramki. To aż o dwie mniej niż Emmanuel Adebayor, który w dwóch ligowych spotkaniach przeciwko “The Rams” zaliczył po hattricku.
Do dziś kibice Derby zastanawiają się, jakim cudem byli w tym sezonie tak słabi i czy opłacało się im awansować do elity. No właśnie, historia klubu pokazuje, że zbyt szybki wzlot kończy się często bolesnym upadkiem. Od tego czasu “The Rams” czterokrotnie awansowali do play-offów Championship, ale za każdym razem przegrywali, ostatnim razem pod wodzą Franka Lamparda w sezonie 18/19. W bieżących, przerwanych rozgrywkach Derby zajmuje dopiero dwunaste miejsce.

Wigan Athletic 12/13, czyli skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?

11 maja 2013 roku bez wątpienia przejdzie do historii angielskiego futbolu. Tego dnia skazywana na absolutne pożarcie ekipa Wigan Athletic, prowadzona przez Roberto Martineza, sprawiła jedną z największych niespodzianek w tych rozgrywkach, ogrywając w finale wielki Manchester City 1:0. Była to klasyczna wygrana kopciuszka, bo przez większą część spotkania przeważali faworyci, którzy jednak nie potrafili strzelić gola, a decydujące trafienie padło w doliczonym czasie gry. Radość piłkarzy underdoga była ogromna, ale już trzy dni później Athletic toczyli oni batalię o zupełnie inny cel.
Wyjazdowy mecz z innym faworytem, Arsenalem, był ostatnią szansą popularnych “The Latics” na uniknięcie degradacji, a wielka wygrana z City pozwalała mieć nadzieję na kolejny cud. Cóż. Jak pisała Wisława Szymborska, “nic dwa razy się nie zdarza”. Drużyna Martineza gładko przegrała na Emirates Stadium 1:4, co przypieczętowało ich degradację, na którą zresztą zanosiło się od dłuższego czasu. Klub balansował na granicy utrzymania już od kilku lat. Trzy lata wcześniej doznał kompromitującej porażki z Tottenhamem aż 1:9, a po niej włodarze zdecydowali się zwrócić pieniądze kibicom, którzy przyjechali do Londynu, by wspierać swych pupili. Na zakończenie tamtych rozgrywek Wigan przegrało jeszcze z Chelsea 0:8, ale wtedy, podobnie jak w następnych sezonach, udawało im się jakoś uciec spod topora.
Od tamtego czasu skład był jednak sukcesywnie osłabiany i w końcu nawet tak dobry fachowiec jak Roberto Martinez, nie zdołał uratować miejsca w elicie. “The Latics” mieli obok Reading najgorszą defensywę w lidze. Aż osiem razy w sezonie tracili przynajmniej trzy gole w meczu. Choć w statystykach ofensywnych byli lepsi od siedmiu zespołów w Premier League, na nic się to zdało. Ich najlepszy strzelec Arouna Kone strzelił jedenaście bramek, ale mimo trafień w sześciu wygranych przez Wigan spotkaniach, częściej bywał kompletnie niewidoczny. Jego wysiłki do spółki ze zdobywcą ośmiu goli, Jordi Gomezem, to było zdecydowanie za mało.
Na osłodę Wigan pozostał tytuł jedynej drużyny, która w tym samym sezonie zdobyła Puchar Anglii i spadła do Championship. Wygrana z Manchesterem City dała “The Latics” prawo udziału w rozgrywkach Ligi Europy 13/14. W fazie grupowej angielski zespół grał jednak słabo, zajmując ostatnie miejsce, za Rubinem Kazań, Mariborem i Zulte Waregem. Rok po piątej lokacie w Championship i odpadnięciu w play-offs z QPR, drużyna zakończyła sezon na przedostatniej lokacie i spadła do League One.

Hull City 16/17, czyli horror bez happy-endu

Polski akcent w tym zestawieniu, bo w ekipie Hull City grał przecież Kamil Grosicki, który wprawdzie nie zdobył żadnego gola, ale zaliczył pięć asyst. Walkę popularnych “Tygrysów” o utrzymanie w lidze pamiętają pewnie nieliczni kibice, ale jednak z kilku względów była ona ciekawa. Już w lipcu zrezygnowano z usług Steve’a Bruce’a, który wprowadził drużynę do Premier League. Jego miejsce zajął Mike Phelan, ale pomimo niespodziewanych dwóch zwycięstw na starcie ligi, zespół wygrał tylko cztery z dwudziestu spotkań i został czerwoną latarnią ligi.
Zatrudnienie szerzej nieznanego Portugalczyka, Marco Silvy, wyglądało raczej na desperację, ale przez pewien czas się sprawdzało. Drużyna z miejsca wygrała dwa z czterech spotkań, ogrywając u siebie Liverpool, a boiskowa postawa uległa znacznej poprawie. Później Hull wygrało jeszcze cztery spotkania. Kluczowe było domowe zwycięstwo z Watfordem, jednym z największych rywali do utrzymania. Hull pokonało w tym meczu popularne “Szerszenie” 2:0, pomimo konieczności gry w dziesiątkę od 25. minuty, po czerwonej kartce dla Niasse. Wtedy wydawało się, że Silva dość niespodziewanie może się okazać zbawicielem ekipy z KC Stadium.
Po bezbramkowym remisie z Southampton, wszyscy koncentrowali się na meczu sezonu, domowej batalii z Sunderlandem, który tydzień wcześniej stracił szansę na utrzymanie. Wydawało się, że będąca w niezłej formie ekipa Silvy wygra ten mecz i zachowa szansę na uniknięcie degradacji. Dobra dyspozycja Hull skłoniła także mnie do postawienia całkiem sporej sumy pieniężnej na zwycięstwo “Tygrysów”. Tymczasem mecz potoczył się zupełnie inaczej. Ambitni piłkarze “Dzikich Kotów”, którzy już w poprzednim, przegranym spotkaniu z Bournemouth zagrali odważnie, na KC Stadium dosłownie gryźli trawę. Z kolei desperacko walczący o uniknięcie degradacji gospodarze dali się totalnie stłamsić i przegrali 0:2.
Do końca sezonu Hull City uległo jeszcze Crystal Palace 0:4 i Tottenhamem 1:7, a portugalskiego menedżera po zakończeniu rozgrywek zastąpił Leonid Słucki. Cóż, gdy wydawało się, że Hull idealnie trafiło ze zmianą trenera, końcówka znów była w ich wykonaniu nieudana i zadecydowała o degradacji. Za sprawą tej nieudanej pogoni Marco Silva zdołał sobie jednak, przez moment, wyrobić renomę w Premier League. Jego rządy w Watford i Evertonie nie potwierdziły jednak, że jest on rzeczywiście dobrym menedżerem.
Tymczasem obserwowany teraz z uwagą - dzięki serialowi Netflixa - Sunderland pokazał, że nie należy go lekceważyć, nawet kiedy jest na dnie. A obejrzenie tej wyjątkowej produkcji polecamy każdemu sympatykowi futbolu, nie tylko ligi angielskiej.
Dawid Ilnicki
Redakcja meczyki.pl
Dawid Ilnicki14 Apr 2020 · 15:23
Źródło: własne

Przeczytaj również