Zwolniono jednego z najlepszych menedżerów w historii Premier League. Osobiste wspomnienie Seana Dyche’a

Zwolniono jednego z najlepszych menedżerów w historii Premier League. Osobiste wspomnienie Seana Dyche’a
YouTube
Zastał Burnley drewniane i pod wieloma względami zostawił murowane. Z klubem z najmniejszego miasta w historii Premier League przez blisko dekadę i niemal co sezon dokonywał niemożliwego. Seana Dyche’a miałem przyjemność poznać osobiście. I dzięki temu postrzegam go zapewne nieco inaczej niż większość.
W połowie września tego roku minie 10 lat, od kiedy wyruszyłem w podróż w nieznane. Wyjeżdżając na studia do Burnley, nie wiedziałem o tym mieście zbyt wiele. Po raptem kilku tygodniach mojego pobytu w północno-zachodniej części Anglii w podobną podróż, w to samo miejsce, udał się Sean Dyche. Blisko dekadę później, w piątkowy poranek, 50-letni szkoleniowiec pożegnał się z Burnley jako jeden z najlepszych menedżerów w najnowszej historii angielskiego futbolu.
Dalsza część tekstu pod wideo

Uzasadnienie

Zdążyłeś uznać pierwsze zdanie tytułu tego artykułu za grubą przesadę? Przyjrzyjmy się zatem wspólnie osiągnięciom Seana Dyche’a na przestrzeni ostatnich 10 lat. Zacznijmy od tych najbardziej oczywistych:
  • sezon 2013/14 - bezpośredni awans do Premier League
  • sezon 2015/16 - mistrzostwo Championship
  • sezon 2016/17 - utrzymanie w Premier League
  • sezon 2017/18 - awans do europejskich pucharów
  • sezon 2018/19 - utrzymanie w Premier League
  • sezon 2019/20 - 10. miejsce w Premier League
  • sezon 2020/21 - utrzymanie w Premier League
Angielski menedżer dwukrotnie awansował i pięciokrotnie utrzymał w najbogatszej lidze świata klub rokrocznie dysponujący w niej jednym z najniższych, jeśli nie po prostu najniższym, budżetów płacowych. O środkach na transfery nie wspominając. W tym okresie “małe Burnley” regularnie śmiało się w twarz najpotężniejszym tuzom rodzimego futbolu. Wygrane z mistrzowskim Manchesterem City i broniącą tytułu Chelsea? Bardzo proszę. Zwycięstwa na Old Trafford i Emirates Stadium? Nie ma problemu. Triumf nad zmierzającym do finału Ligi Mistrzów Tottenhamu? Do zrobienia. Kilkukrotne ośmieszenie Liverpoolu? Wykonane u siebie i na wyjeździe.
Sean Dyche wraz ze swoim sztabem pomógł też rozwinąć swoje umiejętności całkiem licznej grupie przyszłych reprezentantów Anglii. Wystarczy wymienić w tym miejscu Kierana Trippiera, Danny’ego Ingsa, Toma Heatona, Michaela Keane’a, Jamesa Tarkowskiego czy Nicka Pope’a. Wreszcie, to dzięki sukcesom zespołu prowadzonego przez Dyche’a Burnley może dziś pochwalić się nowoczesnym ośrodkiem treningowym, akademią najwyższej kategorii oraz odnowionym stadionem.

Kontekst

Żadne zestawienie statystyczne nie odda jednak kontekstu wszystkich powyższych osiągnięć Burnley FC. Aby go zrozumieć, trzeba cofnąć się o dekadę.
Kiedy w 2012 roku, podejmując studia licencjackie na kierunku Football Business and Media na stadionie Turf Moor, poznawałem wraz z innymi studentami Burnley jako miasto, zgodnie doszliśmy do wniosku, że tamtejszy klub tak naprawdę już wtedy, występując na poziomie Championship, osiągał wyniki ponad stan. Sama wielkość miasta, a w zasadzie miasteczka, wydawała się predestynować Burnley FC bardziej do miana klubu grającego na szczeblu League One, aniżeli bezpośredniego zaplecza Premier League. O elicie nie wspominając.
Regularną w tamtym okresie obecność na drugim poziomie rozgrywkowym “The Clarets” wydawali się zawdzięczać trzem powiązanym ze sobą czynnikom. Po pierwsze, bogatej historii klubu. Po drugie, równie wiernej, co ogromnej w przeliczeniu na liczbę mieszkańców miasta bazie kibicowskiej. A po trzecie, kilku zamożnym pasjonatom, którym zamarzyło się, by przywrócić dwukrotnego mistrza kraju i jednokrotnego zdobywcę Pucharu Anglii na w ich oczach należne mu miejsce.
Jednym z tych pasjonatów był przedsiębiorca Brendan Flood. To właśnie ten kibic-inwestor w największym stopniu przyczynił się zarówno do pierwszego sensacyjnego awansu Burnley do Premier League w 2009 roku, jak i powstania parę lat później uczelni UCFB, na jakiej miałem wielką przyjemność studiować. I to również Flood, jako jeden z członków zarządu klubu, odegrał sporą rolę w powierzeniu roli menedżera Burnley Seanowi Dyche’owi.
W jakich okolicznościach “koleś z Watfordu”, jak początkowo mówili o nim miejscowi fani, podjął pracę na Turf Moor?
Na początku sezonu 2012/13 ze stanowiska menedżera Burnley zrezygnował ze względów rodzinnych Eddie Howe. “The Clarets” zajmowali wtedy miejsce w dolnej połowie tabeli Championship i choć zdobywali sporo bramek, najczęściej za sprawą dośrodkowań młodego Trippiera na głowę wyjątkowo skutecznego Charliego Austina, nikt w lidze nie mógł zarazem “poszczycić się” większą od nich liczbą straconych goli. Pomimo nieszczególnie korzystnej sytuacji klubowy zarząd, z Floodem w składzie, nie popadł jednak w panikę i na znalezienie następcy Howe’a dał sobie aż trzy tygodnie.
Dyche był jednym z 16 kandydatów do objęcia posady. I jednym z czterech, którego zaproszono na rozmowę kwalifikacyjną. U bukmacherów kurs na to, że to właśnie pozostający wówczas od kilku miesięcy bez pracy były menedżer Watfordu przejmie stery na Turf Moor, wynosił 16/1. Znacznie wyżej, a w zasadzie niżej, stały notowania Michaela Appletona czy Micka McCarthy’ego. Ostateczny wybór padł jednak na Dyche’a, a miało się do tego przyczynić jego wcześniejsze doświadczenie szkoleniowe zebrane również na szczeblu młodzieżowym. W Burnley liczono na to, że nowy menedżer będzie wprowadzał do pierwszego zespołu wychowanków klubowej akademii.

Początki

Sean Dyche rozpoczął pracę na Turf Moor od dwóch meczów “na zero z tyłu”, pokonując przed własną publicznością najpierw zdegradowane sezon wcześniej z Premier League Wolverhampton (2:0), a następnie nielubiane przez miejscowych kibiców Leeds United (1:0). Co symboliczne, asystę przy pierwszym golu strzelonym podczas ostatecznie niemal 10-letniej kadencji angielskiego menedżera w Burnley zanotował obecny kapitan zespołu, grający wtedy jeszcze na pozycji lewego obrońcy - Ben Mee.
Pierwszy, niepełny sezon Dyche’a w nowym miejscu przyniósł jednak sporą huśtawkę nastrojów. Po obiecującym początku nastąpiła seria meczów bez zwycięstwa. Przyszła, nie należy bać się tego określenia, legenda klubu została wygwizdana przez część kibiców po domowej przegranej z Huddersfield Town (0:1). Menedżera krytykowano m.in. za nadmierny w oczach niektórych fanów, to nie pomyłka, nacisk na długie utrzymywanie się przez drużynę przy piłce. W końcówce rozgrywek Burnley nadal nie było pewne utrzymania w Championship. Dopiero siedem punktów uzyskanych w trzech ostatnich meczach pozwoliło “The Clarets” rzutem na taśmę uplasować się w górnej połowie tabeli.
Nadzieje na kolejny sezon nie były jednak zbyt wielkie. Klub znajdował się w niełatwym położeniu finansowym, rozpoczynając ostatnie rozgrywki, w których mógł liczyć na wsparcie w postaci tzw. “płatności spadochronowych”, przysługujących klubom przez cztery kolejne sezony po spadku z Premier League. Kiedy w trakcie rozgrywek z pracy w klubie zrezygnował jeden z pracowników działu media, tnąc koszty, klub postanowił zwrócić się o pomoc do studentów tamtejszego uniwersytetu. I tak, wraz z dwójką kolegów, dostałem się na staż do Burnley FC.

Niemożliwe 1

Ale jeszcze zanim do tego doszło, wydarzyło się coś, co do dziś trudno wytłumaczyć. Ekipa Dyche’a, nie dokonawszy latem ani jednego gotówkowego transferu, pewnym krokiem zmierzała do Premier League. Na moich oczach działo się niemożliwe. I z każdym meczem coraz bardziej prawdopodobne.
- Zawodnicy wszystkich innych drużyn przyznawali na koniec sezonu: “spodziewaliśmy się, że nie wytrzymacie tego tempa” - zobrazował skalę sensacji najbardziej doświadczony wówczas gracz Burnley, środkowy obrońca Michael Duff.
Wpływ Dyche’a na niewyobrażalne osiągnięcie był ogromny. W trakcie sezonu menedżer zakazał w całym klubie używania słowa: “awans”. Kiedy w marcu zremisowaliśmy na wyjeździe z Birmingham City (3:3), tracąc wyrównującego gola w doliczonym czasie gry, jeden z moich kolegów z działu rozpoczął pomeczowy wywiad z “szefem” od zasugerowania mu rozczarowania wynikiem spotkania. Natychmiast został sprowadzony na ziemię.
- Nie uważam, by wynik był rozczarowujący - odparł zdecydowanie Dyche przy murawie stadionu St. Andrew’s. - Uważam, że zdobyliśmy cenny punkt.
Ciągle młody wtedy szkoleniowiec skrupulatnie pilnował, by jego zawodnicy nie osiedli na laurach. I koncentrowali się tylko na kolejnym meczu. Nawet kiedy Burnley zapewniło sobie ostatecznie niesamowity, bezpośredni awans do Premier League z drugiego miejsca (za plecami Leicester City) w tabeli Championship, na dwie kolejki przed końcem sezonu, zachwyty szybko znalazły swój kres. Po dwóch dniach wolnego i na tyle samo dni przed następnym spotkaniem Dyche przywitał zawodników na treningu poniższymi słowami.
- Chcę 95 punktów - zakomunikował stanowczo piłkarzom. Na dwa mecze przed finiszem rozgrywek Burnley miało na koncie 89 “oczek”. Ostatecznie uzbierało ich 93.

Za kulisami

W swojej pracy w roli stażysty, a następnie asystenta w klubowym dziale media miałem znacznie więcej bezpośredniego kontaktu z zawodnikami, aniżeli samym menedżerem. Równocześnie spędziłem jednak wiele godzin na słuchaniu i spisywaniu jego wypowiedzi z wywiadów i konferencji prasowych. Ze słów Dyche’a w oczy, a w zasadzie uszy, rzucała się imponująca konsekwencja. Niektóre spośród najczęściej powtarzanych przez niego zdań tak mocno zakorzeniły się w mojej pamięci, że korzystam z nich do dziś.
- Nigdy nie osiadaj na laurach, ani nie zadręczaj się niepowodzeniami - zwykł mawiać Sean, doskonale ukazując swoje zrównoważone podejście do życia.
Być może wbrew obiegowym opiniom, “szef” budził szacunek, ale nie strach. Nawet będąc w bardzo młodym wieku - miałem wtedy 21 lat - kiedy już zdarzyło mi się, w zastępstwie, samemu poprosić go o wypowiedź, nie czułem większego zdenerwowania. Parę razy pojawiła się też przestrzeń do bardziej prywatnych rozmów. Dowiedziałem się, że żona Seana ma polskie korzenie. Zwierzyłem mu się również z zainteresowania taktyką. Dyche znalazł nawet następnie chwilę czasu, by przejrzeć jedną z napisanych przeze mnie analiz, poświęconych grze jego drużyny.
- Dobre! - skomentował równie lakonicznie, co z uznaniem.
Co znalazło się we wspomnianej analizie?
Grę Burnley z niepowtarzalnego sezonu 2013/14 porównałem taktycznie do występów Atletico Madryt Diego Simeone. Podobnie do ówczesnych, równie sensacyjnych, mistrzów Hiszpanii i finalistów Ligi Mistrzów Dyche ustawił drużynę w systemie 1-4-4-2, w którym wielką pracę w obronie wykonywali wszyscy zawodnicy, w tym skrzydłowi i napastnicy. W ataku kluczowa była zaś faza przejściowa z bronienia do atakowania. Najważniejszymi graczami Burnley byli wtedy pozyskani do klubu jeszcze przez Eddiego Howe’a Ings, Trippier czy kapitan Jason Shackell, a także sprowadzeni, na zasadzie wolnych transferów, już przez Dyche’a Heaton, David Jones i Scott Arfield.
Wracając do samego menedżera, sam Dyche już wtedy wydawał się walczyć z towarzyszącym mu wizerunkiem “twardziela”. Kiedy siostra Michała Zachodnego, Alicja, sportretowała ówczesnego szkoleniowca Burnley do “Skarbu Kibica Premier League”, jaki przygotowywaliśmy latem 2014 roku w ramach projektu portalu “Krótka Piłka”, pokazałem rysunek samemu bohaterowi. Pamiętam, jak zareagował:
- Nie ma szans, że jestem aż tak poważny!

Wdzięczność

Dzięki bohaterowi tego artykułu doświadczyłem następnie pracy na poziomie Premier League. Meczów z największymi klubami, w tym wyjazdowych m.in. na Anfield i Old Trafford. Pomeczowych konferencji prasowych z Jose Mourinho czy Louisem van Gaalem. Przeprowadzenia wywiadu z Łukaszem Fabiańskim czy bardzo kulturalnej odmowy rozmowy ze strony Marcina Wasilewskiego i, mniej empatycznej, od Wojciecha Szczęsnego. Przede wszystkim na własnej skórze zobaczyłem jednak, jak wielkie zainteresowanie towarzyszy rozgrywkom największej ligi piłkarskiej świata.
Pewnego wieczoru przekonałem się też o skali poczucia humoru Seana Dyche’a. Kiedy “szef” odbierał nagrodę na corocznej gali organizowanej przez stowarzyszenie dziennikarzy działających w północno-zachodniej części Anglii, nie mogło zabraknąć wyjątkowo “mocnego” żartu. Jego przybliżone tłumaczenie poniżej:
- To zabawne, ale siedzimy przy stoliku z chłopakami z Manchesteru City. Gramy z nimi dopiero za kilka tygodni, a oni już są obs*ani!
Żeby było jeszcze śmieszniej, Burnley pokonało później prowadzoną jeszcze wtedy przez Manuela Pellegriniego ekipę z Etihad Stadium 1:0.
Pod względem sportowym, na przestrzeni sezonu, to oczywiście nie mogło się jednak udać. Klub z najmniejszego miasta w historii Premier League po raz drugi nie zdołał utrzymać się w elicie. Do celu zabrakło, tylko i aż, pięciu punktów. Kończąc studia i zarazem opuszczając Burnley latem 2015 roku, niewiele wskazywało na rychły powrót klubu, którego pozostałem kibicem, do angielskiej ekstraklasy. Choć pamiętam, że w odróżnieniu od większości prognoz przed startem kolejnego sezonu spodziewałem się, że powalczymy o udział w barażach o awans do Premier League.

Niemożliwe 2

Ostatnich siedem lat pracy Seana Dyche’a w Burnley śledziłem już z daleka, choć nadal regularnie. Kiedy myślałem, że miałem szczęście być naocznym świadkiem najbardziej spektakularnego sukcesu tego menedżera, mogłem mieć rację! Awans z sezonu 2013/14, do którego klub z Turf Moor przystępował z szóstym najniższym budżetem płacowym w Championship, pozostaje absolutnie nieprawdopodobnym osiągnięciem. Podobnie jak kilka kolejnych, do których doprowadził angielski szkoleniowiec.
W tym miejscu raz jeszcze, podobnie jak przy wyborze Dyche’a na menedżera, należy docenić rolę ówczesnego zarządu klubu, pod przewodnictwem niezwykle sympatycznych współwłaścicieli: Mike’a Garlicka oraz mającego polskie korzenia Johna Banaszkiewicza, znanego na Turf Moor jako John B. Po sensacyjnym awansie do Premier League Burnley nie przeznaczyło żadnych większych środków na transfery. Zamiast tego, zainwestowano w przyszłość klubu. Ponad 10 milionów funtów wydano na budowę nowego, “kosmicznego” ośrodka treningowego, dzięki któremu klub może pochwalić się dziś akademią najwyższej w Anglii, pierwszej kategorii. Renowacji poddano też stadion. Biuro, w którym pracowałem, zostało zburzone. W jego miejsce powstała nowa przestrzeń dla pracowników poszczególnych działów.
Pomimo spadku Dyche pozostał na stanowisku. Z drużyny odeszło dwóch najlepszych zawodników oraz kapitan Shackell. Ings i Trippier skorzystali z ofert transferowych nie byle kogo. Pierwszy przeszedł do Liverpoolu. Drugi przeniósł się do Tottenhamu. Pobyt z powrotem w Championship Burnley rozpoczęło od dwóch remisów i porażki. Zakończyło go na pierwszym miejscu w tabeli. W drugiej połowie rozgrywek, co wręcz niespotykane na tym szczeblu, nie przegrało przy tym ani jednego meczu. Królem strzelców ligi został następca Ingsa - kupiony z Brentford Andre Gray. Na środku obrony na wielkie wody wypłynął sprzedany rok później za wielkie pieniądze do Evertonu Michael Keane.
Kluczową postacią okazał się jednak nie kto inny, jak Joey Barton. Dyche nigdy nie bał się bowiem niepopularnych decyzji. Sprowadzając do siebie kontrowersyjnego pomocnika, liczył na jego doświadczenie. Nie zawiódł się. W najbardziej wymagających momentach sezonu to Barton prowadził zespół do zwycięstw. Obaj panowie do dziś pozostają w kontakcie.

Niemożliwe 3

W sezonie 2016/17 Dyche dokonał niemożliwego po raz trzeci i tym razem utrzymał Burnley w Premier League. Zrobił to na dwie kolejki przed końcem rozgrywek. To na początku tamtego sezonu “The Clarets” sensacyjnie pokonali u siebie Liverpool Juergena Kloppa. “The Reds” mieli wtedy ponad 80% posiadania piłki i ani jednego strzelonego gola. Burnley już przed przerwą zdobyło za to dwie bramki. Wynik meczu otworzył Sam Vokes. Drugie trafienie dołożył Gray.

Niemożliwe 4

Jeśli w pierwszej połowie swoich rządów na Turf Moor Dyche trzykrotnie dokonał niemożliwego, w rozgrywkach 2017/18 zrobił coś jeszcze większego. Są tacy, którzy dzielą Premier League na dwie ligi: rozgrywki pomiędzy tradycyjną “Top Six”oraz pozostałych. Przyjmując ten podział, można napisać zatem, że niespełna cztery lata temu Sean Dyche sięgnął po mistrzostwo kraju. Burnley zakończyło sezon na siódmym miejscu, ustępując tylko największym rodzimym klubom i zapewniając sobie pierwszy od 51 lat awans do europejskich pucharów.
To tamten sezon Burnley zaczęło od niesamowitej wygranej na Stamford Bridge (3:2), gdzie prowadziło do przerwy z broniącą tytułu mistrza kraju Chelsea różnicą trzech goli. To również wtedy:
  • na prawym skrzydle błyszczał Johann Berg Gudmundsson
  • pozostający do dziś ulubieńcem kibiców Steven Defour zdobył fantastyczną bramkę z rzutu wolnego na Old Trafford
  • narodził się bardzo skuteczny duet napastników tworzony przez Ashleya Barnesa i Chrisa Wooda
  • samego Dyche’a poważnie łączono z zastąpieniem Ronalda Koemana na posadzie menedżera Evertonu

Niemożliwe 5

Na początku następnych rozgrywek Burnley niewiele zabrakło do awansu do fazy grupowej Ligi Europy. W kwalifikacjach The Clarets pozostawili w pokonanym polu Aberdeen oraz grający w kolejnym sezonie w fazie grupowej Ligi Mistrzów Istanbul Basaksehir, zanim ulegli w dwumeczu Olympiakosowi. Kilka tygodni występów na arenie międzynarodowej odbiło się na formie zespołu na krajowym podwórku. I przyniosło Dyche’owi jeszcze jedno wyzwanie, a następnie, według samego zainteresowanego, największy sukces w jego dotychczasowej karierze szkoleniowej.
- Ludzie myślą, że moim największym sukcesem jako menedżera były awanse do Premier League czy start w europejskich pucharach - powiedział Dyche w ubiegłym roku w podcaście “High Performance”. - Mój punkt widzenia jest inny.
- W drugiej połowie tamtego sezonu znajdowaliśmy się w ogromnych tarapatach. Zdobyliśmy wcześniej 12 punktów w pierwszych 19 meczach. Właśnie upokorzył nas Everton, 5:1. Zrobił się hałas. Po raz pierwszy od dawna zaczęto kwestionować moją pozycję. Spekulowano, czy damy radę się podnieść. Osiągnęliśmy najniższy poziom.
- Po meczu z Evertonem w pomieszczeniu można było jednak poczuć, że “wystarczy”. Zapomnijcie o tym, co zrobiłem lub powiedziałem. To cała grupa zawodników zgodnie stwierdziła: “chłopaki, nie jesteśmy aż tak słabi”. I odwróciliśmy tę sytuację.
- Nie sztab szkoleniowy, w tym ja, ale cała, połączona grupa składająca się z menedżera, sztabu i zawodników prawdopodobnie zwątpiła wcześniej w to, co robiliśmy. Wspólnie zebraliśmy się jednak w sobie i wróciliśmy na właściwą drogę. Mało tego. Zachowując odpowiednie proporcje, “rozwaliliśmy” drugą połowę sezonu.
W drugiej połowie tamtych rozgrywek Burnley uzbierało aż 28 punktów i zdobyło więcej bramek od niektórych zespołów z czołówki tabeli. Dyche ustabilizował tym samym pozycję zespołu w elicie. Gra drużyna ewoluowała w stronę bardziej bezpośredniej, choć ten obraz nieco zamazywały mecze z czołowymi drużynami Premier League, w których Burnley z premedytacją starało się sprawiać problemy rywalom za sprawą wielu długich podań w okolice pola karnego przeciwnika. W pozostałych spotkaniach taktykę “The Clarets” znacznie lepiej oddawało coś, co sam Dyche określał futbolem “mieszanym” i czemu daleko było do znacznie bardziej jednowymiarowej strategii w wykonaniu Stoke City we wcześniejszych sezonach angielskiej ekstraklasy.

Niemożliwe 6

W sezonie 2019/20 Burnley znowu odniosło wynik ponad stan, po raz drugi kończąc rozgrywki w górnej połowie tabeli. Kolejne wyzwania czyhały jednak za rogiem. Sam Dyche już wtedy ostrzegał, że niezmiennie zachowawcza polityka transferowa klubu może sprawić, że w pewnym momencie “rynek ucieknie” mu za daleko.
- Czułem, że klub czeka okres przejściowy, ponieważ inwestycje poczynione przez ostatnie trzy lata nie były wystarczające - zwrócił uwagę Anglik kilka dni temu, choć w podobnym tonie wypowiadał się jeszcze przed wybuchem pandemii koronawirusa.

Koniec

I to właśnie pandemia okazała się jeszcze jednym, olbrzymim wyzwaniem dla Dyche’a i jego zespołu. Kogo jej wybuch mógł zresztą dotknąć bardziej niż drużynę dysponująca tak wąską kadrą zawodniczą jak Burnley? Dość napisać, że ubiegłe rozgrywki The Clarets rozpoczęli z różnych powodów bez połowy podstawowych zawodników.
- Jeśli kiedykolwiek napiszę książkę, nie uwierzycie w niektóre historie! - krótko, acz dosadnie podsumował poprzednie rozgrywki jeden z najlepszych menedżerów w historii Burnley FC.
Tak naprawdę w ubiegłym sezonie ekipa z Turf Moor miała ogromne szczęście, że w Premier League znalazły się trzy jeszcze, i to sporo, słabsze zespoły. Możliwe, że tylko słabość Sheffield United, West Bromwich Albion i Fulham pozwoliła Burnley bez większych problemów wydostać się z kolejnych tarapatów. Paradoksalnie podopieczni Dyche’a dużo lepiej prezentowali się od początku bieżących rozgrywek. Mimo że na osiem meczów przed końcem sezonu ich szanse na utrzymanie wydają się nieduże, aż sześć zespołów w lidze przegrało od nich więcej spotkań. Ponad połowa klubów ma z kolei na koncie więcej straconych goli.
Podsumowanie trwających rozgrywek w wykonaniu Burnley może stanowić ostatnia za blisko 10-letniej kadencji Dyche’a konfrontacja z ostatnim w tabeli Norwich City (0:2) na Carrow Road. Goście rozpoczęli ją ze sporym animuszem i zdecydowanie dominowali na murawie w pierwszej połowie. Dali sobie jednak strzelić przypadkowego gola. Po przerwie to znowu Burnley stworzyło sobie najlepszą szansę do zdobycia bramki. Po znakomitym dośrodkowaniu wprowadzonego na plac gry chwilę wcześniej Dwighta McNeila z najbliższej odległości do pustej bramki nie trafił jednak na wślizgu rewelacyjny od czasu swojego letniego transferu z Olympique’u Lyon Maxwel Cornet. W końcówce to Norwich skutecznie wyprowadziło zaś drugi cios.
Tak jak ogromną rolę w zatrudnieniu i przebiegu obfitującego w wielkie sukcesy okresu pracy Seana Dyche’a miał poprzedni zarząd klubu, tak wielki wkład w zakończenie tego wspaniałego dla nas, wszystkich kibiców Burnley, czasu miało przełomowe wydarzenie z końcówki 2020 roku. Kilkanaście miesięcy temu nowym właścicielem klubu została amerykańska firma inwestycyjna ALK Company, a prezesem jeden z jej właścicieli zarządzających - Alan Pace.
Jedni widzieli w tamtym wydarzeniu szansę na wykonanie przez Burnley kolejnego kroku do przodu. Inni obawiali się, że to koniec dumnego, lokalnego klubu zarządzanego przez rozumiejących jego specyfikę miejscowych, de facto, kibiców. Przesłanki były niepokojące. Znany dziennikarz śledczy “The Guardian”, David Conn, już na początku ubiegłego roku szeroko opisał proces zakupu klubu przez ALK Capital, przeprowadzony na podobnej zasadzie, co ten dokonany kilkanaście lat temu przez rodzinę Glazerów w przypadku Manchesteru United. Z klubu, na którego koncie znajdowało się kilkadziesiąt milionów funtów, Burnley z dnia na dzień stało się zadłużone na znacznie większą sumę pieniędzy. Ponadto, po przejęciu władzy przez Pace’a z klubu odeszło w ubiegłym roku wielu pracowników z długoletnim stażem na Turf Moor.
- Wytłumaczyłem nowym właścicielom, że należy spodziewać się trudniejszego okresu, choć może nie aż tak - mówił Dyche, który od czasu zmiany władzy w klubie podpisał z nim nowy, długoterminowy kontrakt, w ubiegłym tygodniu. - Oczekiwałem trochę lepszych wyników, ale nie “spacerku”, ponieważ potrzebujemy kontynuować przebudowę składu, która powinna była nastąpić w trzech poprzednich latach.
- Tego nie da się zrobić z dnia na dzień, chyba że wzorem Newcastle ze stycznia tego roku przeznaczysz na to 90 milionów funtów - dodał Dyche. - Kiedy jesteś w naszej sytuacji, składasz wszystko w całość na przestrzeni czasu. A nie jest łatwo przemodelowywać skład i równocześnie sprowadzać zawodników, którzy są już gotowi do gry w Premier League.
Piątkowego poranka okazało się, że lepsi w przewidywaniu przyszłości okazali się ci mniej entuzjastycznie nastawieni do nowych właścicieli Burnley FC. Pace, jak gdyby nigdy nic, podziękował sztabowi szkoleniowemu Dyche’a za współpracę, po czym odwołał konferencję prasową przed niedzielnym meczem z West Hamem. Tym samym zrobił przysługę samemu menedżerowi. Dyche opuścił Turf Moor z jednym, a nie potencjalnie dwoma spadkami z Premier League w swoim CV.
I wielokrotnym dokonaniem niemożliwego.

Przeczytaj również