Przeklęta „siódemka” w FC Barcelonie. Philippe Coutinho kolejną ofiarą klątwy rzuconej przez Luisa Figo

Przeklęta „siódemka” w Barcelonie. Coutinho kolejną ofiarą klątwy rzuconej przez Luisa Figo
alphaspirit / shutterstock
W historii FC Barcelony wiele numerów można nazwać wyjątkowymi ze względu na swoich legendarnych przedstawicieli. Johan Cruyff i Thierry Henry rozsławili „14”, Stoiczkow czy Iniesta dumnie prezentowali się z numerem 8, a jedni z największych piłkarzy w historii, czyli naturalnie Messi i Maradona zachwycali sympatyków „Dumy Katalonii” z „dyszką” na plecach. Jest jednak numer, który na Camp Nou stał się w ostatnich latach synonimem klęski. Przeklęty numer 7.
Jest to z pewnością dosyć nieoczekiwany paradoks, ponieważ ów liczba przypada zwykle zawodnikom o wielkiej klasie. I faktycznie, patrząc na same nazwiska można by spokojnie przyznać, że „siódemkę” w Barcelonie nosili naprawdę wielcy gracze.
Dalsza część tekstu pod wideo
Problem w tym, że historia jego posiadaczy to w ostatnich latach prawdziwe pasmo wpadek i niepowodzeń na wszelkich płaszczyznach – od zdrowotnej, przez sportową, aż po wizerunkową.

Piętno Judasza

Ciąg niefortunnych zdarzeń związanych z „siódemką” na bordowo-granatowym trykocie rozpoczął absolutny wróg nr 1 w Katalonii i okolicach, człowiek, który stał się idealnym odzwierciedleniem piłkarskiego Judasza Iskarioty – Luis Figo.
Po przybyciu do Barcelony Portugalczyk od razu stał się ulubieńcem trybun. Jego ogromna boiskowa jakość przyczyniła się do przerwania dominacji Realu Madryt i zdobycia dwóch tytułów mistrzowskich, dwóch Pucharów Hiszpanii oraz Pucharu Zdobywców Pucharów. „Blaugrana” w końcu mogła poczuć się jak równorzędny rywal stołecznego rywala, a to wszystko pod batutą Luisa Figo.
Sielankę w słońcu Katalonii okraszoną kolejnymi trofeami przerwała jedna z najbardziej zaskakujących informacji w historii futbolowych transakcji. Luis Figo, kapitan Barcelony, symbol odrodzenia klubu z Camp Nou odchodzi. I to do odwiecznego antagonisty „Dumy Katalonii” – Realu Madryt.
Ciężko sobie wyobrazić odczucia kibiców, którzy zostali dźgnięci nożem przez swojego ulubieńca prosto w serca. Ich największy ulubieniec zdradził w najmniej spodziewanym momencie, chociaż trzeba sobie jasno powiedzieć, że na informację o odejściu kapitana Barcelony do Realu po prostu nie ma dobrej chwili.
Dalsze losy tej historii również są dosyć niecodzienne. Powrót Portugalczyka na Camp Nou przyczynił się do jednego z najbardziej absurdalnych wydarzeń w historii kibicowskich wybryków.
Figo pozostawił po sobie w Barcelonie żal, niemożliwy do ukojenia ból, ale także naszego dzisiejszego bohatera – koszulkę z numerem 7. Od kilkunastu lat żaden z następców Figo nie potrafi udźwignąć presji przywdziewania trykotu naznaczonego zdradą. I choć wielu śmiałków próbowało na Camp Nou stworzyć tym razem piękną historię „siódemki”, wszyscy zawiedli. A było ich naprawdę sporo.

Niespełnione talenty

Pieniądze uzyskane ze sprzedaży Figo przeznaczono na wielu zawodników, którzy mieli wypełnić lukę po znakomitym Portugalczyku. Sprowadzono m.in. Marca Overmarsa, Gerarda Lopeza i wreszcie spadkobiercę numeru zdrajcy. Pechowcem okazał się ściągnięty z Betisu Alfonso Perez.
Ofensywny pomocnik w barwach „Verdiblancos” zdobył ponad 50 bramek na przestrzeni 5 sezonów, zatem spodziewano się, że jego kariera na Camp Nou potoczy się przynajmniej równie dobrze. Niestety dla sympatyków „Blaugrany” Hiszpan zawiódł wszelkie oczekiwania, nie potrafiąc zdobyć zaufania zarówno u Llorenca Ferrera, jak i Carlesa Rexacha.
Dwie fatalne kampanie w wykonaniu Alfonso Pereza wystarczyły, aby przekonać działaczy Barcelony do sprzedaży Hiszpana. Powrócił on do Betisu, gdzie po kilku latach zakończył karierę. Największą sławę zdobył jednak w swoim rodzinnym mieście, które znajduje się na przedmieściach Madrytu. O epizodzie hiszpańskiego pomocnika w Barcelonie trudno jednak wyrażać się w jakichkolwiek pozytywnych tonach.
Indolencja Pereza i reszty kompanów zdruzgotanych jeszcze odejściem Figo zbiegła się w czasie ze znakomitą formą Realu Madryt, który dołożył do gabloty kolejne dwa Puchary Europy. Barcelona upatrzyła sobie antidotum na rosnącą potęgę „Królewskich” w osobie Javiera Savioli. Za Argentyńczyka zapłacono niebagatelną wówczas kwotę niemal 36 mln euro.
Początkowo Saviola odpłacał się boiskową dyspozycją za trudy włożone w ściągnięcie go z River Plate. W pierwszych dwóch sezonach filigranowy Argentyńczyk zdobył ponad 40 goli i 20 asyst, co jak na zawodnika w wieku niecałych 23 lat było naprawdę dobrym wynikiem.
Problem Savioli polegał na tym, że zdobywał bramki w dosyć mało istotnych spotkaniach. Gdy trzeba było brylować w mało prestiżowych starciach Pucharu Króla Argentyńczyk nie zawodził, ale już jego postawa na arenie ligowej pozostawała wiele do życzenia. Łatka niezbyt solidnego ligowa ciągnęła się za nim niemal do końca kariery. Najlepiej o tym świadczy fakt, iż dopiero w wieku niemal emerytalnym zbliżył się do osiągnięć z Camp Nou.
A wracając do Barcelony, można by rzec, że w sumie nie ma do czego wracać. Argentyński lider zawodził, ligowi rywale coraz mocniej dystansowali „Blaugranę”, zatem postanowiono pozbyć się balastu. Po dwóch latach spędzonych na wypożyczeniach w Monaco i Sevilli Saviola odszedł z Katalonii na zasadzie wolnego transferu. Następnie obrał dosyć ciekawy kierunek - został zawodnikiem Realu Madryt.

Promyczek nadziei

„Siódemka” długo nie pozostawała wolna, ponieważ już w 2004 roku przywdział ją Henrik Larsson. 33-letni wówczas Szwed miał być substytutem dla wschodzącej gwiazdy Barcelony – Samuela Eto’o. Trzeba uczciwie przyznać, że z tej roli wychowanek BK Hogaborgs wywiązywał się bez zarzutu.
Szczególnie widoczne było to podczas finału Ligi Mistrzów w 2006 roku, gdy Larsson po wejściu z ławki walnie przyczynił się do odrobienia strat i sięgnięcia po drugi Puchar Europy w historii klubu.
Po dwóch latach spędzonych w Barcelonie, najczęściej na ławce rezerwowych, Larsson odszedł z klubu tak, jak przyszedł – na zasadzie wolnego transferu. Zapewne nikt nie przypuszczał wtedy, że to właśnie Szwed był najlepszym posiadaczem barcelońskiej „siódemki” w XXI wieku.

Nieudana misja Larsson 2.0

Spadkobiercą przeklętego numeru został Eidur Gudjohnsen, który przychodził do Barcelony z podobnymi wytycznymi. Islandczyk miał być solidnym uzupełnieniem kadry, by w razie potrzeby zastąpić jedną z wielkich ofensywnych gwiazd.
Problem w tym, że w owym okresie na Camp Nou zebrała się tak okazała konstelacja, iż Gudjohnsen, wraz z „siódemką” na plecach, niemal nie podnosił się z ławki. Ten fakt nie może nikogo dziwić, biorąc pod uwagę konkurencję, z jaką przyszło się mierzyć Islandczykowi.
Z dwunastu milionów zainwestowanych w Gudjohnsena odzyskano zaledwie dwa, a sam napastnik mógł pochwalić się tylko skromnym dorobkiem 19 bramek zdobytych w bordowo-granatowych barwach na przestrzeni trzech sezonów.

Uraz na drodze do wielkości

W 2010 r. „siódemka” przypadła zawodnikowi, który zdecydowanie nie przybywał na Camp Nou, aby pełnić rolę jokera. Ściągnięty za 40 mln euro z Valencii David Villa miał stanowić brakujący element maszyny Guardioli.
W pierwszym sezonie wszystko układało się idealnie. „El Guaje” raptownie wywalczył sobie miejsce w pierwszym składzie, nie potrzebując ani chwili na aklimatyzację. Hiszpan doskonale dopasował się do linii ofensywy złożonej z Pedro i Leo Messiego.
Dobitny obraz dominacji drużyny z Katalonii oraz samego ofensywnego tercetu obserwowaliśmy w spotkaniu wieńczącym znakomity sezon Barcelony. W finale Ligi Mistrzów Barcelona pokonała Manchester United 3:1, a bramki zdobywali właśnie Pedro, Messi i na deser pięknym uderzeniem popisał się również Villa.
Zapomniano o klątwie numeru 7, skupiając się na kolejnych celach, które były do zdobycia. Niestety ta historia nie doczekała się happy-endu. 18 grudnia 2011 r. David Villa doznał paskudnego urazu w postaci złamania kości piszczelowej.
Kontuzja oraz długa rehabilitacja wyeliminowały Villę z gry do końca sezonu 11/12. Po powrocie do pełnej sprawności „El Guaje” nie zdołał odzyskać miejsca w pierwszym składzie. Musiał odejść, pozostawiając za sobą nutkę niedosytu oraz feralny numer.

Dobre złego początki

„Siódemkę” po „El Guaje” odziedziczył Pedro Rodriguez. Przypadek wychowanka Barcelony stanowi niemal analogię przygód Davida Villi na Camp Nou. Pierwszy sezon z nowym numerem wlewał nadzieję w serca fanów, którzy z utęsknieniem czekali na przełamanie złej passy. Pozory przezwyciężenia klątwy znów okazały się mylne.
Pedro rozegrał najlepszy indywidualny sezon w karierze, ale wtem dały o sobie znać „demony” unoszące się nad bordowo-granatowym trykotem z numerem 7. W kolejnej kampanii rola Hiszpana została ograniczona niemal do minimum. Głównym zadaniem Rodrigueza w sezonie 2014/15 było podziwianie wyczynów tercetu MSN z wysokości ławki rezerwowych.
Po 7 latach spędzonych w pierwszej drużynie Pedro po raz pierwszy poczuł się niepotrzebny. Nawet heroiczny wyczyn w postaci zdobycia decydującej bramki w Superpucharze Europy nie przekonał skrzydłowego do pozostania. Jego rola w Barcelonie dobiegła końca.
Swoistym następcą Pedro, czyli krótko mówiąc pierwszym zawodnikiem do wejścia z ławki miał stać się ściągnięty za 40 mln Arda Turan. W Atletico Madryt Turek imponował walecznością, kreatywnością oraz zaangażowaniem. Ale w drużynie „Los Colchoneros” Arda nie nosił „siódemki”.
Gdy Turek już przywdział przeklęty numer, jego umiejętności, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wyparowały. W sezonie 2016/17 rozegrał ledwie ponad 1800 minut, w kolejnym okrągłe 0. Nic więcej dodawać raczej nie trzeba.
Zwieńczeniem pobytu Ardy w Barcelony było oddanie go na wypożyczenie, które dobiegnie końca…w momencie, gdy Turka przestanie obowiązywać kontrakt z katalońskim klubem. 40 milionów zostało wyrzuconych w błoto.

Dwie twarze Coutinho

Przez pół roku od momentu transferu Ardy numer 7 pozostawał nieruszany. Wydawało się, że następnym posiadaczem zostanie ściągnięty z Liverpoolu Philippe Coutinho, ale Brazylijczyk postanowił przywdziać „czternastkę.
Trzeba przyznać, że była to bardzo trafna decyzja, ponieważ pierwszych kilka miesięcy w nowym klubie stanowiły dla Coutinho prawdziwe pasmo sukcesów. Wydawało się, że Barcelona trafiła w „dziesiątkę”, ale wtem dała o sobie znać „siódemka”.
Przed startem bieżącego sezonu świat obiegła informacja o zmianie numeru przez Philippe Coutinho z „czternastki”, którą przywdział Malcom, na feralną „siódemkę”. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Aktualnie trwająca kampania to najgorsza wizytówka Brazylijczyka, który w żadnym stopniu nie przypomina samego siebie z pierwszych miesięcy na Camp Nou.
Coutinho zatracił szybkość, kreatywność, umiejętność karcenia rywali soczystymi strzałami z dystansu. Nieustannie niska forma Brazylijczyka zaczęła irytować już nawet sympatyków „Dumy Katalonii” którzy coraz częściej demonstrują swoje niezadowolenie z postawy obecnej „siódemki” Barcelony.

W kolejce po klątwę

Kuriozalna gra Coutinho w połączeniu z rosnącym sprzeciwem kibiców wobec zawodnika sprawiają, że odejście Brazylijczyka staje się z dnia na dzień coraz bardziej realną opcją. Barcelona najprawdopodobniej po raz kolejny będzie musiała przyznać się do błędu wydania bajońskiej sumy na zawodnika, który nie zdołał obronić się umiejętnościami. Znów pechowcem okazuje się gracz obdarowany „siódemką”.
Zatwardziali realiści mogą w tym momencie popukać się w głowę i pomyśleć, że o formie piłkarza nie decyduje nadruk z tyłu koszulki. Trudno jednak uwierzyć w przypadek, gdy od tylu lat historia się powtarza.
Barcelona robi co może, sprowadzając w swoje szeregi coraz teoretycznie lepszych zawodników, którzy mają sprostać zadaniu udźwignięcia numeru pozostawionego przed laty przez Luisa Figo. Niestety dla Katalończyków sumy idą w górę, a na drodze posiadaczy numeru 7 zawsze stają jakieś przeciwności.
Kontuzje, regres formy, zbyt duża konkurencja – niezależnie od okoliczności zawsze pokrzywdzony jest akurat gracz, dzierżący „siódemkę”. Pytanie brzmi czy sukcesor Coutinho zdoła wziąć na siebie odpowiedzialność i przywdziać numer zwiastujący nieszczęście?
Plotki, które coraz głośniej rozbrzmiewają w Hiszpanii skłaniają ku myśleniu, że następca Brazylijczyka już w najbliższych tygodniach zawita na Camp Nou. A wraz z Antoine’em Griezmannem w klubie mogą zjawić się demony przeszłości, które nękają stolicę Katalonii od momentu jej opuszczenia przez Luisa Figo.
Mateusz Jankowski

Przeczytaj również