“Ch**a grają, opie**olimy ich”. Euro 2012, czyli historia zepsutego święta futbolu

“Ch**a grają, opie**olimy ich”. Euro 2012, czyli historia zepsutego święta futbolu
Tomasz Bidermann/Shutterstock
Gdy Michel Platini niemal dokładnie 13 lat temu wyciągał z koperty kartkę z napisem “Poland & Ukraine” - cały kraj oszalał. Wielka piłkarska impreza odbędzie się w Polsce! Coś, co do tej pory widzieliśmy tylko w telewizji, teraz zagości nad Wisłą. I chociaż już sama droga do Euro 2012 była niezwykle kręta, zarówno pod względem przygotowania organizacyjnego, jak i piłkarskiego, to ostatecznie 8 czerwca w Polsce rozpoczęło się futbolowe święto. Szkoda tylko, że zakończone dużą niestrawnością.
Wielu w ogóle nie wierzyło, że zdążymy. Że w odpowiednim momencie powstaną stadiony, autostrady, bazy. Ostatecznie się udało. Niemal wszystko dojechało na czas. Nie dojechała tylko reprezentacja prowadzona przez Franciszka Smudę.
Dalsza część tekstu pod wideo
Naprawdę cieszmy się tym, co mamy. Cieszmy się reprezentacją, która kwalifikuje się na kolejne turnieje mistrzowskie. Cieszmy się, że mamy w składzie piłkarzy wielu topowych europejskich klubów. Gdy przypomnimy sobie bowiem czasy Euro 2012, spojrzymy na naszą kadrę, wyniki, otoczkę… poczujemy się jak w najgorszym koszmarze.

Grupa marzeń

Los naprawdę dał nam do rąk znakomite karty. Wylosowaliśmy przecież grupę marzeń, wydawało się wówczas. Grecja, Rosja, Czechy. Cytując klasyka: “awans jest pewny, jesteśmy faworytem” - można było pomyśleć.
Ale my nie mieliśmy wtedy argumentów nawet na taką grupę. Jasne, przy odrobinie szczęścia można było z niej wyjść. Może nawet był to nasz obowiązek. Ale spójrzmy na to z perspektywy czasu.
Na ławce trenerskiej mieliśmy Franciszka Smudę. Stara szkoła. “Franza” szanować trzeba, bo swoje jednak w życiu ugrał, ale... futbol ciągle idzie do przodu, a ówczesny selekcjoner został w piłkarskim średniowieczu. Wystarczy wspomnieć tu już o legendarnej sytuacji, która miała miejsce przed inauguracyjnym meczem z Grecją.

“Ch*ja grają, opie*dolimy ich”

Pewnie wszyscy ją znają, ale jeśli jakimś cudem nie, to przypominamy. Marcin Broniszewski, odpowiadający w reprezentacyjnym sztabie Smudy m.in. za taktyczne rozpracowywanie rywala, przekazał selekcjonerowi fachową analizę o greckiej kadrze. “Franz” rzucił okiem, popatrzył na jedną stronę, popatrzył na drugą, a po kilkunastu sekundach odłożył materiał mówiąc: “ch*ja grają, opie*dolimy ich”.
W czasach, gdy kluby zatrudniają trenerów od autów, psychologów, specjalistów od snu, Smuda chciał zawojować Europę kilkoma eufemizmami. Odważnie.

Na ratunek farbowane lisy

No dobra, selekcjoner odgrywa istotną rolę, ale jednak na koniec i tak kluczowi są piłkarze. A tych wtedy mieliśmy na - łagodnie ujmując - przeciętnym poziomie. Potencjał był tak ograniczony, że z myślą o Euro zaczęliśmy dokooptowywać do kadry słynnych “farbowanych lisów”. Jak ktoś tylko dwa razy prosto kopnął piłkę, a miał babcię Polkę, to dawać go!
W ten sposób w wyjściowej jedenastce na mecz z Grecją znaleźli się Sebastian Boenisch, Damien Perquis, Eugen Polanski i Ludovic Obraniak. Właściwie tylko ten ostatni dał się zapamiętać z kilku fajnych występów. 4(!) na 11 piłkarzy “pożyczono” z innych krajów. Trudno nawet w pełni się z taką kadrą utożsamiać.
Lewandowski nie był jeszcze tym Lewandowskim, choć oczywiście prezentował już znakomity poziom. Rybus kilka miesięcy wcześniej biegał po boiskach Ekstraklasy, Murawski z piwnym brzuszkiem przyjeżdzał na zgrupowania z Poznania, Wasilewski z Brukseli, a Szczęsny (co zademonstrował z Grecją) nie był gwarantem pewności między słupkami. Jedynie Błaszczykowski i Piszczek mieli wtedy swój prime time.
No nie była to drużyna mogąca namieszać w Europie, choć trochę więcej szczęścia, a pewnie z tej grupy byśmy wyszli. Z Grecją do pewnego momentu wszystko układało się po naszej myśli, ale ostatecznie mogliśmy cieszyć się, że chociaż nie przegraliśmy. Przeciwko Rosjanom było już lepiej, a fakt, że przed ostatnim meczem wszystko mieliśmy w swoich rękach sprawiał, że w narodzie czuć było raczej duży optymizm.

Czeski gwóźdź do trumny

Wystarczy wygrać z Czechami, co to za problem! No… jednak problem. Zaczęliśmy nawet nieźle, stwarzając sobie kilka ciekawych szans, ale im dalej w las, tym mocniej zbliżaliśmy się do kompromitacji. Gwóźdź do naszej trumny przybił w końcu Petr Jiracek.
Dostaliśmy solidnego liścia. Grając na własnej ziemi zajęliśmy czwarte miejsce w “grupie marzeń”. Uzbieraliśmy oszałamiające dwa punkty.
Piłkarskie impreza w Polsce trwała, ale już bez jej gospodarza. I po czasie myślę sobie, że był to jeden ze słabszych turniejów międzynarodowych w XXI wieku. Mało było w nim momentów, które mocno zapadły w pamięć. Niewielu piłkarzy się wypromowało. I nie chodzi już tylko o beznadziejny występ Biało-Czerwonych.
Finał? Jednostronny. Znów Hiszpania. Po wygranej na Euro 2008 i Mundialu 2010 “Rojiblancos” postanowili ustrzelić turniejowego hat-tricka. Włosi nie mieli nawet argumentów. Nuda.
Pierwsze skojarzenie z fazy pucharowej? Balotelli show z półfinałowego meczu przeciwko Niemcom na Stadionie Narodowym w Warszawie. To faktycznie było coś. Ale więcej? Raczej nie będziemy po latach zachwycać się, jak Hiszpania po bezbramkowym remisie w karnych wyeliminowała Portugalię, Włosi zrobili to samo z Anglią, a Cristiano Ronaldo wyrzucił za burtę Jiracka i spółkę.
Patrzymy na klasyfikację strzelców, a tam na czele sześć nazwisk z… trzema golami. No to postrzelali.

Smakowało lepiej

Dużo lepiej w pamięci utrwaliło się chyba Euro 2004 z pragmatyczną, ale zabójczo skuteczną Grecją, niesamowitym Milanem Barosem czy grającą przepiękny futbol Holandią.
Wspominać możemy duet David Villa - Fernando Torres, który terroryzował defensywy rywali na Euro 2008. Tym samym Euro, podczas którego Chorwacja i Turcja zaserwowały nam taki finisz w dogrywce, że można było się tylko łapać za głowę. Świetna Rosja eliminowała równie świetną Holandię, a cała Polska żyła nienawiścią do Howarda Webba.
Euro 2016 to już w ogóle historia bez konkurencji, bo w końcu Polska mogła cieszyć się reprezentacją w fazie pucharowej, gdzie udało się nawet dojść do ćwierćfinału, a półfinał (może finał, biorąc pod uwagę osłabioną Walię?) był naprawdę na wyciągnięcie ręki. Poza tym sensacja w finale, kontuzja Cristiano Ronaldo, mecz życia Edera, niepowtarzalna Islandia eliminująca Anglię. No... działo się.
I gdzie w tym wszystkim jest Euro 2012? Całkiem daleko. Dziwne, bo akurat turniej rozgrywany w naszym kraju powinno się chyba pamiętać najlepiej. Mieć z niego wiele ciekawych wspomnień.
Nie wiem jak Wy, ale raczej na starość, gdy usiądę przy kominku, nie będę opowiadał wnukom o tym, jak niegdyś cała europejska śmietanka reprezentacyjna zawitała do Polski.
Dominik Budziński

Przeczytaj również